Nie wiadomo, czy Bernard Newman był zwyczajnym podróżnikiem, czy szpiegiem. Pewne jest, że początek jego pobytu w Polsce w 1934 r. nie należał do najprzyjemniejszych. Po wylądowaniu w gdańskim porcie ruszył na rowerze w stronę miasta, od którego chciał zacząć wędrówkę. Zanim tam dotarł, na drodze stanął mu jednak niemiecki policjant, który wyjaśnił przybyszowi, że jadąc po drodze dla pieszych, złamał prawo i dostanie mandat. Sytuacja wydawała się beznadziejna, kiedy nagle pechowego Anglika uratował inny policjant… jadący rowerem po drodze dla pieszych. Widok stróża prawa ostentacyjnie łamiącego przepisy odebrał jego koledze przekonanie, że może ukarać cudzoziemca. Newman spokojnie odjechał w stronę Gdańska.

Turystyka nad Bałtykiem w latach 30. – wzrost popularności Pomorza

„Dobrą godzinę stałem na moście spinającym brzegi Motławy, zafascynowany życiem toczącym się obok i pode mną” – pisał później. Zachwycał się starymi domami i spichlerzami stojącymi nad oboma brzegami rzeki, podziwiał wiekowego Żurawia. „Nad samą Motławą można by zrobić dobry tuzin fotografii – skrzętne życie na rzece, niewielkie łodzie parowe (pinasy), trampy oceaniczne i krzepkie holowniki ciągnące sznury wielkich barek – na tle kamienic ze szczytami, które w średniowieczu były rezydencjami możnych kupców, lub też lśniących bielą i czernią spichlerzy, reprezentujących niegdyś bogactwo Gdańska”.

Ale to nie bogactwo architektoniczne ani barwna codzienność najbardziej zainteresowały Anglika, lecz sytuacja polityczna w mieście. Na podstawie krótkiego pobytu w nim uznał, że jest bardziej niemieckie niż jakiekolwiek inne w Europie. „Nigdy nie widziałem takiego entuzjazmu w jakimkolwiek prowincjonalnym niemieckim mieście. Nazistowski rytuał, który powoli, acz konsekwentnie zagraża poczytalności całego kraju, rozkwitał tu w pełnej krasie” – opowiadał. Uważał, że Gdańsk powinien należeć do Niemiec, choć jednocześnie podkreślał jego skomplikowaną sytuację i brak prostego jej rozwiązania.

Niebawem ruszył dalej. „Wjechałem do Polski bez zbędnych formalności (…). Teraz wytężałem wzrok i słuch, bo jeśli Gdańsk jest interesujący, to «korytarz» wprost fascynuje”. Nie wiedział, jak bardzo ten polski kawałek Pomorza jest odpowiedzią na Gdańsk.

Racja stanu

To, o czym Newman pisał w połowie lat 30., było problemem od początku istnienia II Rzeczypospolitej. Widać to po regularnie wydawanych przez całe dwudziestolecie międzywojenne książkach i broszurach, w których udowadniano polskość tych ziem. W opublikowanym w 1919 r. „Morzu polskim” Zofia Przewłoska-Czarnocka, autorka popularnych książek historycznych, pisała, że „Pomorze, jak sama nazwa wskazuje, kraina leżąca nad morzem, była od wieków przez lud rdzennie polski zamieszkaną”. Z kolei Edward Maliszewski, historyk i etnograf, w wydanej w tym samym roku pracy „Z dziejów Pomorza polskiego” tłumaczył, że w okresie zaborów każda próba odzyskania przez Polskę niepodległości docierała i tutaj, a mieszkańcy tej ziemi przelewali krew za wolność.

Ruch turystyczny długo trudno było nazwać masowym. Wielu osób nie było stać na wyjazdy, brakowało odpowiedniej bazy wypoczynkowej. Do tego samochody były rzadkością, a kolej odbudowywała się po kilkukrotnym przejściu frontów

Ale nie tylko na historii się skupiano. W 1920 r. tajemniczy Stanisław z Jastarni w książce „O Kaszubskiem Pomorzu i Gdańsku” zwracał uwagę, że Niemcy starają się odebrać Polsce Pomorze, tak samo jak i Śląsk. Było to oczywistym nawiązaniem do plebiscytów mających zdecydować o przynależności spornych ziem do Polski albo do Niemiec. Kilkanaście lat później sytuacja się powtórzyła. Tym razem jednak – w obliczu niepewnego wyniku głosowania i rosnącego za naszą zachodnią granicą w siłę nazizmu – zaczęły się pojawiać książki takie jak „700 latach walki o Pomorze” Stanisława Jędrzejowskiego, który wzywał do gotowości do walki. Podobnych tekstów były dziesiątki.

To, co na papierze, istniało również w rzeczywistości. Pisarz Stanisław Dygat opowiadał, że kiedy miał około sześciu lat, spędzał razem z rodzicami i siostrą wakacje w Sopocie. I choć pobyt wspominał miło, głównie z powodu zachwytu morzem, tak interakcję z niemieckimi rówieśnikami i tymi trochę starszymi – już gorzej. „Pewnego razu jakiś chłopak uderzył mnie sznurkiem od gwizdka w twarz, a moją siostrę zepchnęli z mola do wody. Innym razem jakiś wyrostek złapał mnie i nakrył plażowym koszem, a potem sypał na mnie garściami piasku”.

Pomorze było areną nieustającej walki o narodowościowy charakter tego terenu. W latach 30. stało się nawet sceną bojów wewnętrznych. W 1930 r. Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, organizacja polityczna skupiona wokół kultu Józefa Piłsudskiego, wydał dwie broszury – „Nasze Pomorze” oraz „Pomorze z latach 1926–1930”. Udowadniano w nim, że dopiero po przewrocie majowym Pomorze zaczęło się rozwijać prawidłowo. Zarzutu cofania tych ziem w rozwoju w innych opracowaniach używano przeciwko Niemcom. Było oczywiste, że o Pomorze trzeba dbać. Jednym ze sposobów miał być rozwój turystyki.

Propaganda piękna

Zanim jednak ludzie przyjechali, trzeba było ich przekonać, że warto spędzić wolny czas nad morzem. I musieli mieć ten czas wolny. Dopiero w 1922 r. Sejm uchwalił 14 dni płatnego urlopu. Długo jednak ruch turystyczny trudno było nazwać masowym. Z jednej strony wielu osób nie było stać na wyjazdy, a z drugiej – brakowało odpowiedniej bazy wypoczynkowej. Do tego samochody były rzadkością, kolej odbudowywała się po kilkukrotnym przejściu frontów, zaś inne metody nie dawały możliwości dalekich podróży. Najczęstszą formą spędzania czasu wolnego były więc wyjazdy na letniska wokół miast albo na pobliską wieś. Niejeden Polak nie znał zresztą swojego kraju.

Ta nieznajomość własnej ojczyzny stanęła u podstaw stworzenia serii książek zatytułowanej „Cuda Polski” i mającej promować najróżniejsze regiony i miasta. Pomysłodawcy serii podkreślali, że ich rodacy lepiej znają poezję opiewającą idealną Polskę niż prawdziwe piękno kraju. Jednocześnie we wstępie do pierwszego tomu cieszyli się, że „rośnie pokolenie Polaków, które zrozumiało, że aby Polskę «dźwignąć i uszczęśliwić», aby nią «cały świat zadziwić», trzeba ją przede wszystkiem dokładnie i po prostu – poznać. Setki i tysiące wycieczek dociera do najodleglejszych zakątków Rzeczypospolitej, stwierdzając wszędzie zarówno ogromne bogactwo krajobrazu, jak i niedoceniane dotąd, wzgardzone nieomal, piękno swoistej kultury”.

Pierwszy tom poświęcono – a jakże – Pomorzu. Książka, tak jak i kolejne w serii, podsuwała czytelnikowi najważniejsze informacje o historii, kulturze, ale też o krajobrazach, które na niego czekają. Jerzy Smoleński, geograf związany z Uniwersytetem Jagiellońskim, tak pisał o Helu: „U skraju półwyspu szeroka, płaska ciągnie się plaża. Od strony głównego morza wznosi się wzdłuż niej główny najwyższy pas wydmowy, który wiatr z piasku wyrzuconego na brzeg usypał. Na zachodzie, bliżej brzegów Małego Morza, towarzyszą mu niższe wały. Od połowy półwyspu tracą wydmy regularny przebieg i coraz większą zajmują przestrzeń. Równocześnie wysokość ich rośnie, tak że ponad 20 m się wznoszą. Czasem rozpadają się tu w bezładnie pogarbione grzbiety i wzgórza, czasem wyraźne zataczają łuki – wśród nich widnieją zaklęsłe, nieregularne kotlinki. Ciernisty bór sosnowy ciągnie się od połowy półwyspu. Pod jego osłoną wrzos różowy porasta, a obok nagie bieleją piachy. Między drzewami przegląda siny przestwór morza”.

Starania przyniosły efekt. Nad Bałtyk zaczęło przyjeżdżać coraz więcej osób. W drugiej połowie lat 30. obserwowano nieregularny, ale jednak wzrost liczby turystów. W 1935 r. – jak na podstawie danych Urzędu Wojewódzkiego Pomorskiego podawała w pracy „Ruch uzdrowiskowo-letniskowy w województwie pomorskim w sezonie letnim 1938” Wanda Leszczycka – w okresie letnim przyjechały na Pomorze 37 953 osoby, rok później wzrosło to do 46 069, aby w 1937 r. spaść do 28 062. Ale kolejny sezon przyniósł potężny skok, aż do 86 743 urlopowiczów, w tym 28 858 przyjezdnych z samej Warszawy. W dalszej kolejności, jeśli chodzi o pochodzenie wczasowiczów, były województwa pomorskie, łódzkie, poznańskie i warszawskie. Mniej niż 1 proc. przybywał z województw wschodnich.

Do tego niewątpliwego sukcesu przyczyniło się propagowanie piękna tej części Polski. Ale nie mniejszy wpływ miał rozwój bazy turystycznej. Dzisiaj wiele osób przywiązuje wagę do komfortu wypoczynku. Dlaczego więc zakładać, że nasi przodkowie byli inni?

Pensjonaty, wioski rybackie i uzdrowiska – różnorodność oferty wypoczynkowej

Pensjonaty, uzdrowiska, majątki pełniące rolę ówczesnej agroturystyki czy też wioski rybackie otwarte na urlopowiczów istniały już wcześniej. O tym, gdzie ich szukać, o warunkach w większych i mniejszych miejscowościach, pisał w wydanych w 1924 r. „Polskich letniskach nad Bałtykiem” Franciszek Bąkowski, z wykształcenia inżynier, z zamiłowania działacz społeczny. U progu niepodległości związany był m.in. z Komitetem Obrony Gdańska oraz Towarzystwem Kresów Pomorskich, a od 1921 aż do 1934 r. działał w Związku Obrony Kresów Zachodnich.

W swoim tekście, mającym pełnić rolę praktycznego przewodnika, który pozwoli każdemu podjąć świadomą decyzję, jakie miejsce będzie najbardziej odpowiadało jego potrzebom, pisał zarówno o warunkach panujących w poszczególnych ośrodkach, jak i o zaletach i wadach natury. I tak opowiadając o Oksywiu, zauważał, że na jego wysokości fale morskie są dość słabe, ale jeszcze gorzej jest na północ, gdzie fala niemal kompletnie ustaje. W efekcie „kąpiel w tej części zatoki Puckiej nie ma zalet i przyjemności kąpieli morskiej”. Zalecał jednak, aby z tych warunków skorzystały dzieci oraz „osoby wątlejsze”.

Szukającym atrakcji zalecał pobyt w dobrze rozwiniętych ośrodkach, takich jak Puck, gdzie oprócz kilku hoteli można było znaleźć park, lekarza, aptekę, dwa kościoły. Dodatkowo wszystkie artykuły żywnościowe dostępne były na miejscu, co stanowiło atut, bowiem normą wówczas była konieczność dostarczania pieczywa czy mleka z innych miejscowości albo wsi. Tak było w Karwi, do której dowożono także warzywa. Brakowało tam również poczty, a żeby dojechać do wsi, należało wcześniej zadzwonić do sołtysa, który wypożyczał powóz konny. Warto było jednak to zrobić dla pobliskiej, pięknej plaży. Z kolei pragnącym spokoju polecano udanie się do majątku ziemskiego Nowe Obłuże, wioski Mosty albo niewielkich osad rybackich Mechlinko i Rewa. Ponownie swoje miejsce w narracji znalazł półwysep helski: „Miejscowości na półwyspie, z wyjątkiem Helu, położonego na samym cyplu, były przed wojną zapadłemi wioskami rybackiemi, jakkolwiek posiadały pierwszorzędne warunki kąpielisk morskich, dzięki położeniu wyspiarskiemu. Dzisiaj, dzięki kolei, zbudowanej przez rząd polski, stosunki zasadniczo zmieniły się na korzyść tych miejscowości”.

Pomorze rozwijało się. Widać to po innym wakacyjnym przewodniku, napisanym przez Teofila Hornickiego i wydanym w 1937 r. Z „Letnisk i uzdrowisk Pomorza” dowiadujemy się, że w Karwi rezydował już lekarz, pojawiły się restauracja, drogeria, kawiarnia, pensjonaty i wille, a żeby dostać się tam nie trzeba było prosić sołtysa o konie. Można było przyjechać autobusem.

Jurata – luksusowy kurort dla elit II Rzeczpospolitej

Najwięcej atrakcji oferowała Gdynia. Chluba polskiego wybrzeża nęciła urlopowiczów hotelami, pensjonatami, kawiarniami, restauracjami, kinoteatrami, teatrami, wystawami, koncertami, sportami wodnymi, możliwością zwiedzenia portu, a nawet szansą na kilkudniową wycieczkę do Danii albo Szwecji. Perłą w koronie nadmorskich urlopów w II Rzeczpospolitej była jednak Jurata. Założyła ją w 1923 r. prywatna firma Lasmet, która od początku widziała w tym miejscu przestrzeń dla elit – finansowych, kulturalnych, politycznych.

Sezon w Juracie trwał od połowy kwietnia do połowy października. W niewielu miejscach na wybrzeżu można się było bawić tak długo. Co więcej, miasteczko oferowało ogrom atrakcji. Od wynajmu łodzi motorowych i żaglowych, przez pływalnię z ciepłą wodą morską, naukę pływania, dancingi, kawiarnie i kino, a na kąpielach mineralnych, tlenowych, kwasowo-węglowych i gazowych kończąc. Jeśli ktoś chciał wybrać się na wycieczkę, mógł wybierać dowolnie – Gdańsk, Gdynia, Kaszuby, rejsy po morzu.

Jurata oferowała szeroką bazę noclegową. Najważniejszym miejscem na mapie był hotel Lido. Wybudowany w 1932 r. zachwycał udogodnieniami i luksusem. Bywali w nim Jadwiga Smosarska, Eugeniusz Bodo czy też gen. Władysław Sikorski. Wiele znanych postaci zamiast hotelu wolało jednak swój własny kawałek ziemi. Wille tu mieli m.in. prezydent Rzeczpospolitej Ignacy Mościcki, a także Wojciech Kossak, który mógł tu w spokoju malować. Stałymi bywalczyniami w Juracie były jego dwie córki – Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec. Ta druga pozostawiła relację z pobytu w kurorcie, którą w numerze z 20 sierpnia 1939 r. opublikował magazyn „Kino”. Pisarka narzekała, że w ostatnim czasie wszystko tam podrożało. I ciepłe kąpiele, i wypożyczenie kajaków. W swojej krytyce wykazała się daleko idącym przewidywaniem tego, jak nadmorskie kurorty będą wyglądały kilkadziesiąt lat później:

„Owo zarabianie na gościach nie jest jednakowoż mądrze zorganizowane. Na niczym nie można tak dobrze zarobić, jak na sklepiku z damskimi rzeczami, największą pasją kobiet jest tak zwany «shopping», a tego shoppingu w Juracie nie da się w żaden sposób uprawiać, poza kupowaniem kalafiorów, pomidorów i śliwek. Gdyby jakikolwiek obcy kraj posiadał takie cudo, jak Jurata, postarałby się już dawno o sklep z damskimi rzeczami, w którym sandały «z prawdziwego drzewa sandałowego» kosztowałyby pięćdziesiąt złotych, a czapka kąpielowa «z prawdziwej nieprzemakalnej gumy arabskiej» (kobietom kupującym można wszystko wmówić), co najmniej trzydzieści pięć złociszów!”.

Jednocześnie doceniała niebywałą swobodę panującą w kurorcie. Wymieszaną ze snobizmem, niespieszną, stwarzającą przestrzeń do prawdziwego odpoczynku. „Jurata ma jedną wielką zaletę, jest piękna i cicha, cicha jak prawdziwa dama. Głośniki radiowe tak częste na innych naszych plażach, drące się niby kłócąca się kuchta, która po wykłóceniu się nuci rzewne tango, milczą tutaj taktownie. Szum morza i szept sosen, oto jedyny jazz tej czarującej miejscowości”. I takiego wypoczynku wypada sobie życzyć. Na Pomorzu, gdzieżby indziej? ©Ⓟ