„Krwotok ustami, jaki wystąpił w sobotę w godzinach popołudniowych, bardzo chorego osłabił, ale w niedzielę rano stan jego tak się poprawił, że wszyscy byli najlepszej myśli. Marszałek znacznie się ożywił i nawet projektował wyjazd do Pikieliszek. Martwił się tylko, że nie zdążył załatwić awansów oficerskich” – zapisał na kartach hagiograficznej biografii „Piłsudski” Zygmunt Jan Tyszel. „Oto w ostatnich godzinach życia troszczył się Marszałek o tych, którzy byli najmilsi jego sercu, o swoich wiernych żołnierzy. A kiedy w godzinach popołudniowych zapada znowu w głęboki sen, majaczy mu się Polska, Ojczyzna, której przez całe znojne życie wiernie służył” – dodawał Tyszel.
Jednak pod wieczór 12 maja 1935 r. tętno Marszałka zaczęło słabnąć. Doktor Antoni Stefanowski zaproponował, by wezwać do Belwederu księdza. Wprawdzie Piłsudski 36 lat wcześniej przeszedł na protestantyzm, by móc ożenić się z rozwódką Marią Juszkiewiczową, to jednak w lutym 1916 r. powrócił na łono Kościoła katolickiego. Posłano więc samochód po kapelana ks. Władysława Korniłowicza. Jak zapisali w „Kalendarium życia Józefa Piłsudskiego 1867–1935” Wacław Jędrzejewicz i Janusz Cisek, tegoż kapłana Marszałek poznał na ślubie Wacława Sieroszewskiego i od razu polubił. „Ksiądz prałat tak rzetelnie przygotował młodych do małżeństwa. Proszę pamiętać i o mnie, gdy przyjdzie chwila do ostatniej posługi” – ponoć wówczas oświadczył Korniłowiczowi.
Kapłan stawił się przy łóżku umierającego ok. godz. 20 i zaczął odmawiać modlitwę. „Marszałek jak gdyby się ocknął, podniósł rękę do góry (a leżał nieprzytomny bez ruchu), jak gdyby chciał się przeżegnać czy też błogosławić” – wspominał dr Stefanowski. O wiele barwniej tę scenę opisał Tyszel: „Marszałek otwiera oczy, a z ust jego spływa ledwie dosłyszalny szept: Polska, Polska, Polska (…) Spostrzegłszy żonę i córki, klęczące przy łóżku, uniósł rękę w górę, jakby jeszcze raz chciał je pobłogosławić. Już jednak sił nie starczyło. Po chwili uśmiechnął się do nich i znowu zapadł w sen”.
Z kolei wedle księdza Korniłowicza w ostatnich chwilach życia najważniejsza dla Piłsudskiego była wiara. W relacji, jaką przekazał później kardynałowi Stefanowi Wyszyńskiemu, opisywał, iż „Marszałek ponownie uniósł dłoń i spojrzał na wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej, wiszący nad łóżkiem. Po czym uczynił znak krzyża świętego”. Wówczas Korniłowicz udzielił mu rozgrzeszenia i namaścił. Ciesząc się, że dawny konwertyta i socjalista, żyjący wiele lat w niesakramentalnym związku z Aleksandrą Szczerbińską i mający na pieńku z większością episkopatu, tak wzorowo żegna się z tym światem.
Co ciekawe, inni z oficjeli ani też żona i dwie córki nie wspominały o przebudzeniu się Marszałka. Ten zmarł o godz. 20.45. Wieść o tym szybko rozeszła się po Warszawie. „Nie umawiając się, małymi grupkami, wszyscy w milczeniu szliśmy pod Belweder. Już był ranek. Staliśmy przed zamkniętą kratą pałacu, wpatrzeni w parterowe okna, gdzie światła niezgaszone czerwieniły się w łazienkowej mgle” – zanotował poeta Antoni Słonimski, który w latach 30. z wielbiciela Marszałka stał się zaciekłym krytykiem sanacji.
Podobnie rzecz się miała z innymi Polakami. Sanacyjny reżim wzbudzał coraz większą niechęć i wrogość, lecz śmierć Piłsudskiego przyjęto ze smutkiem, pomieszanym z jeszcze większym strachem przed przyszłością. „Trumna Józefa Piłsudskiego, która przez tydzień widzialnie ciążyła nad Polską, stała jednocześnie jak gdyby w domu każdego z nas. Póki nie przeżyło się tego ciosu, trudno było wyobrazić sobie, że śmierć tak najdoskonalej publiczna, śmierć Wodza, wskrzesiciela i odnowiciela państwa, może być do tego stopnia wstrząsającym przeżyciem prywatnym i osobistym” – zanotowała pisarka Maria Dąbrowska.
Starzejący się ojciec narodu
W połowie lat 30. Piłsudski dla najbliższego otoczenia stał się nie tylko nieomylnym wodzem, którego rozkazy należało bez dyskusji wykonywać, ale i opoką, dającą poczucie bezpieczeństwa. Jak ważną, najlepiej oddaje opis defilady w Warszawie z okazji 11 listopada, sporządzony przez adiutanta Marszałka kpt. Mieczysława Lepeckiego. Stojący na trybunie honorowej w 1934 r. Piłsudski odbierał ją po raz ostatni. „Stał teraz właśnie, jak opoka, na której bezpiecznie wspierała się Ojczyzna. Jaśniał nad rozległym polem, nad tłumem wpatrzonych w Niego oczami wierzących, oczami ufnych” – opisywał. „Oto my wszyscy, 20 tys. widzów, byliśmy beztroscy. Nic nas nie kłopotało. Czuliśmy nad sobą potężną opiekę geniusza” – wyjaśniał.
To uwielbienie i zachwyt sprawiały, że nie dostrzegano niepokojących sygnałów. „Od 1934 r. stan zdrowia Marszałka stale się pogarszał, chociaż otoczenie jeszcze tego nie dostrzega. Dopiero w dniu 11 listopada, podczas dorocznej rewii na polu Mokotowskim, zauważono rażącą zmianę w wyglądzie Marszałka. Nie ma już nawet sił na wytrzymanie do końca defilady w pozycji stojącej” – odnotował Tyszel.
W tym czasie lekarze zajmujący się zdrowiem wodza zaczęli podejrzewać, że z wątrobą podopiecznego może dziać się coś bardzo niepokojącego. Jednak Piłsudski odmówił poddania się badaniom i nie chciał przyjmować lekarstw. „W początkach 1935 r. wygląd Marszałka tak się zmienił, że już z twarzy odczytać można było bóle, szarpiące osłabiony organizm. Staje się to widoczne zwłaszcza dnia 6 lutego 1935 r., kiedy ukazuje się publicznie na pogrzebie swojej siostry Zuli, ś.p. Zofii Kadenacowej” – pisze Tyszel.
Ówczesny wiceminister spraw wojskowych gen. Felicjan Sławoj Składkowski wspominał w „Strzępach meldunków”, jak bardzo przeraził go wtedy w Wilnie wygląd Piłsudskiego. „Twarz Jego była dosłownie ścięta cierpieniem i boleścią' – zanotował. Całe otoczenie Marszałka zaczęło więc na niego wywierać presję jak dzieci na niesfornego ojca, by wreszcie zgodził się na konsylium lekarskie. Ten jednak opierał się naciskom, decydując się jedynie przejść na dietę. Ale jedzenie sucharków zapijanych mlekiem lub kompotem wiele nie pomagało.
Pomimo cierpienia Piłsudski wciąż starał się codziennie pracować. Przyjmował więc zagranicznych gości, podpisywał dokumenty, podejmował codziennie decyzje. Swoje imieniny 19 marca 1935 r. postanowił spędzić w Wilnie. „Zarówno przy odjeździe, jak i w czasie powrotu z tej ostatniej podróży, Pan Marszałek trzymał się tak słabo na nogach, że idąc zwisał na ręku podtrzymującego Go inspektora Szmidta” – zanotował gen. Składkowski.
Piłsudski chudł i tracił siły. Zaczął wyglądać jak starzec, choć miał zaledwie 67 lat. Tylko on nie podzielał złudzeń otoczenia, które nie chciało uwierzyć w jego nadchodzącą śmierć. Podczas spotkania z kpt. Lepeckim 6 kwietnia 1935 r. oznajmił adiutantowi: „Ja już tego roku nie przeżyję”.
Zagubieni podkomendni
„Oficerowie legionowi lepiej umieli słuchać niż myśleć” – twierdził dyplomata i pisarz Jan Gawroński. To spostrzeżenie zanotował po tym, jak w lutym 1934 r. odbył dłuższą rozmowę z Piłsudskim, którego nie widział przez półtora roku. „Bardzo posunął się wiekiem, stracił dużo ze swej dawnej żywotności. Bił z niego smutek zmierzchu” – zauważał. Dostrzegł też inną zmianę u Marszałka. „Nie interesował się moimi sądami. Potrzebował tylko danych, by samemu sobie sądy formułować” – zapisał dyplomata w książce „Moja misja w Wiedniu”.
W tym czasie z otoczenia Marszałka znikały ostatnie osoby zdolne do formułowania dalekowzrocznych sądów i samodzielnych działań. Z polityką już dawno się pożegnał, niegdyś cieszący się wielkim zaufaniem Piłsudskiego trzykrotny premier Kazimierz Bartel. Górujący inteligencją nad otoczeniem gen. Kazimierz Sosnkowski znalazł się na zupełnym marginesie obozu sanacyjnego. Kazimierza Świtalskiego zesłano na pozbawione znaczenia stanowisko marszałka Senatu. W niełaskę popadł nawet Aleksander Prystor, bliski przyjaciel wodza. „Prystor uznawał niepodważalny autorytet Marszałka, ale potrafił samodzielnie egzekwować swoje uprawnienia władcze” – pisze w książce „Trzymajcie się z Zachodem... Józef Piłsudski w poszukiwaniu polskiej racji stanu” Jerzy Gaul. Jednak w 1933 r. okazał się nazbyt samodzielny i na żądanie Marszałka musiał oddać fotel premiera ostentacyjnie uległemu Januszowi Jędrzejewiczowi.
Jednak otaczanie się osobami potrafiącymi „lepiej słuchać niż myśleć” nie służyło Piłsudskiemu. „Stary i chory Marszałek był coraz bardziej samotny, szczególnie po śmierci 4 lutego 1935 r. siostry Zofii Kadenacowej. (…) Brakowało mu bratniej duszy, z którą mógłby swobodnie porozmawiać. Pozostały tylko nocne dialogi i kłótnie z niewidzialnymi interlokutorami, których świadkiem bywali jego adiutanci” – opisuje Gaul.
Mimo to radykalnie ograniczył krąg osób, z którymi spotykał się regularnie. Należał do niego najwierniejszy z wiernych Walery Sławek, najbardziej lubiany wśród byłych adiutantów gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski i minister spraw zagranicznych Józef Beck. Ten ostatni jako jedyny wybijał się ponad sanacyjną przeciętność. Piłsudski widział w nim kogoś, na kogo może scedować ogromnie ważne zadanie, jakim było zręczne prowadzenie polityki zagranicznej. Poza sprawami wojskowymi od 1926 r. zawsze trzymał ją pod swym ścisłym nadzorem. Zdając sobie sprawę, jak niepewna jest przyszłość II RP wciśniętej między Niemcy a ZSRR. Ludzie spotykający się wówczas z Marszałkiem opisywali, że coraz częściej wspominał o powracającym lęku, co czeka kraj za kilka lat po jego odejściu. „Trwożyła go jedynie obawa, że nie zdoła swego dzieła dokończyć i że Polska, wciąż jeszcze słaba i wypróbowanego wodza nie posiadająca, nie zdoła się oprzeć narastającym od wschodu i zachodu niebezpieczeństwom” – relacjonował ppłk Kazimierz Glabisz.
Bez następcy
Efektem lęku stała się próba oszacowania, na ile jest uzasadniony. Dlatego Piłsudski nakazał w czerwcu 1934 r. utworzyć w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych (GISZ) „Laboratorium”. Ukrywając pod tą nazwą tajne Biuro Studiów Strategicznych. „Jego głównym zadaniem było rozpoznanie narastającego zagrożenia wojennego ze strony obydwu wielkich sąsiadów Polski, przede wszystkim przez badanie internów, czyli sytuacji wewnętrznej ZSRS i Niemiec” – wyjaśnia Piotr Kozłowski w opracowaniu „«Laboratorium» – komórka analityczna Marszałka Józefa Piłsudskiego”. Biurem kierował gen. Kazimierz Fabrycy.
„Efekty pracy komórki analitycznej zostały przedstawione pod koniec listopada 1934 r. na specjalnej konferencji zorganizowanej w siedzibie GISZ” – pisze Kozłowski. Mówiły one, że w ciągu najbliższych pięciu lat bardziej prawdopodobne jest uderzenie ze strony Związku Radzieckiego, lecz potem niebezpieczniejsze dla Polski staną się Niemcy. Większość generałów zanegowała możliwość wojny z III Rzeszą, twierdząc, iż należy skupić przygotowania do obrony na kierunku sowieckim. Marszałek przychylił się do tej opinii. „Nieoficjalnie jednak Piłsudski stwierdził w rozmowie z ppłk. Glabiszem, który odprowadzał go po konferencji do gabinetu: «Musiałem was skrytykować, choć mieliście dużo racji. Przychylenie się do waszych wywodów na tak licznym zebraniu zostałoby przez panikarzy nawet przy odrzuceniu waszych wniosków końcowych źle zrozumiane. Ja nikomu prawie nie ufam, a cóż dopiero Niemcom»” – relacjonuje Kozłowski.
Piłsudski nie ufał też własnej generalicji i jej nie cenił, traktując oficerów trochę jak dzieci, czego najlepszym przykładem było ukrycie prawdziwej oceny raportu „Laboratorium”. „Ach, ci moi generałowie. Co oni zrobią z Polską po mojej śmierci?” – odnotował ciężkie westchnienie Marszałka premier Janusz Jędrzejewicz. Tymczasem i on wówczas wypadł z łask, zaś Piłsudski nakazał prezydentowi Ignacemu Mościckiemu desygnować na urząd premiera profesora archeologii Leona Kozłowskiego.
„Następca Jędrzejewicza, Leon Kozłowski, który pełnił obowiązki premiera od 15 maja 1934 r. do 28 marca 1935 r., wspominał, że poza obszarem jego kompetencji pozostawały sprawy obronne i wojsko, które znajdowały się w całości w rękach Piłsudskiego. Beck informował Kozłowskiego o sprawach zagranicznych oraz przekazywał mu polecenia Marszałka” – opisuje Gaul. „Kozłowski raz lub dwa razy w miesiącu referował Piłsudskiemu swoje prace w zakresie stosunków wewnętrznych i gospodarczych. Kozłowski zrozumiał, że Piłsudski wypełnia te funkcje, które zgodnie z nową konstytucją przewidziano dla prezydenta” – uzupełnia Gaul.
W tym czasie Walery Sławek „dopinał” w parlamencie przyjęcie nowej ustawy zasadniczej, która dawała prezydentowi olbrzymi zakres władzy, czyniąc zeń de facto legalnego dyktatora. Przez ponad pięć lat prac nad nową konstytucją Piłsudski nigdy specjalnie się nią nie interesował. Cedując w całości to zadanie na Sławka, który stał na czele Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Ów zaś starał się stworzyć nowe prawo skrojone pod Marszałka. Jedyną przeszkodą okazywała się opozycja. Jej obecność na sali sejmowej uniemożliwiała przyjęcie nowej konstytucji wymaganą większością głosów. Walery Sławek i wspierający go Stanisław Car uciekli się więc do fortelu. Sejm zaakceptował nową konstytucję 26 stycznia 1935 r., gdy opozycyjni posłowie wyszli z sali obrad na przerwę. „Taki manewr z przyjęciem ustawy zasadniczej, którego autorem był Car, nie spodobał się Marszałkowi, chociaż oświadczył, że w zasadzie nie przeciwstawia się temu, co zrobiono. Uznał jednak, że nie jest to zdrowy objaw, gdy ustawa konstytucyjna została uchwalona przez zaskoczenie lub figiel” – zauważa Jerzy Gaul.
Po okazaniu niezadowolenia Piłsudski zaakceptował dzieło Sławka. Ale choć jego współpracownicy sądzili, że wkrótce obejmie urząd prezydenta, nie zmierzał tego robić. W niezobowiązujących rozmowach wspominał, iż najlepiej, by po Mościckim nową głową państwa został Walery Sławek. Jednak nigdy oficjalnie nie wyraził takiej woli. Widząc, jak bardzo jest już osłabiony chorobą, elity obozu sanacyjnego czekały na wskazanie oficjalnego następcy. Tymczasem Piłsudski uparcie milczał. Stanisław Narutowicz, brat pierwszego prezydenta Polski, który w tamtym czasie przyjechał z Litwy do Warszawy, relacjonował: „Piłsudski jest już prawie niewidzialny i że stał się w Polsce prawie że mumią czy relikwią żywą, zakonserwowaną w Belwederze, w imię której wszystko się robi i która jeszcze wszystko dzierży imieniem swoim, ale z którą kontakt społeczny fizycznie jest prawie zerwany”.
Zaskoczeni spodziewaną śmiercią
„Dnia 23 kwietnia Marszałek położył swój podpis na nowej Konstytucji i tego samego dnia została ona zatwierdzona ostatecznie podpisem Prezydenta Rzeczypospolitej. Kiedy się już spełnił ten ostatni akt naprawy ustroju Państwa, Marszałek przestaje opierać się badaniom lekarskim” – pisze Tyszel. Wówczas posłano do stolicy Austrii samolot po twórcę cieszącej się znakomitą renomą wiedeńskiej kliniki prof. Karela Wenckebacha. Ten zdiagnozował u Marszałka zaawansowane stadium raka żołądka z przerzutami na wątrobę. Lekarz nie ukrywał, iż daje choremu kilka tygodni życia.
Świadom, jak niewiele czasu mu pozostało, Piłsudski zaczął porządkować sprawy, które uważał za najważniejsze. Długo rozważał, komu przekazać zajmowane przez siebie stanowisko Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. Było ono kluczowe, bo wedle konstytucji osoba je piastująca po wybuchu wojny obejmowała funkcję Naczelnego Wodza. Wahał się, czy wybrać najzdolniejszego z dowódców gen. Kazimierza Sosnkowskiego, mającego jednak skłonność do „hamletyzowania”, czy odznaczającego się mocnym charakterem gen. Edwarda Rydza-Śmigłego. W końcu postawił na tego drugiego. Potwierdził też, iż polityką zagraniczną Polski ma kierować Józef Beck. „Przy «słabych» premierach Beck, którego ambicji nie zaspokajała funkcja ministra spraw zagranicznych, stawał się faktycznym szefem rządu” – zauważa Gaul.
Ale nadal Piłsudski nie wskazał swojego głównego spadkobiercy – nowego wodza. A tego obóz sanacyjny potrzebował. Mocny, autorytarny przywódca wydawał się wręcz niezbędny. Podwładni Marszałka bez nakazu przez kilka lat starali się budować kult jego osoby w społeczeństwie. Teraz zostawali postawieni wobec wyzwania, że sami będą musieli przejąć odpowiedzialność i sami podejmować decyzje. Ten fakt wręcz ich przerażał. Tymczasem Marszałek po prostu nie widział w swoim otoczeniu osoby, której zdolności polityczne i intelektualne oraz charakter uczyniłby ją godnym jego następcą. Acz wcześniej zadbał o to, by nikt taki się nie pojawił. Na dokładkę szybko postępująca choroba odbierała mu jasność myślenia i chęci do działania. Zatem po 12 maja 1935 r. II Rzeczpospolita pozostała bez wodza.
„Kiedy wieść żałobna Polskę obiegła, pośpieszył Naród do Belwederu, gdzie w salonie, na kaplicę zamienionym spoczywały doczesne szczątki zgasłego Wodza” – relacjonuje Zygmunt Jan Tyszel. „Z niejednej piersi wyrywał się stłumiony szloch, a z wielu oczu płynęły łzy. Po przeniesieniu w dniu 14 maja ciała do Katedry św. Jana uroczysta defilada Narodu trwa nieprzerwanie w ciągu dwóch dni i nocy” – uzupełnia. Bardzo podniosłe i barwne uroczystości żałobne kontynuowano do 18 maja, gdy na koniec trumna z ciałem Józefa Piłsudskiego spoczęła na Wawelu. Dwanaście dni później jego serce przewieziono do Wilna, gdzie złożono je w grobie matki Marszałka na Rossie.
„Piłsudski miał fanatycznych wielbicieli, którzy go kochali więcej, niż własnych rodziców, niż własne dzieci, ale było wielu ludzi, którzy go nienawidzili, miał całe warstwy ludności, całe dzielnice Polski przeciw sobie, potężną nieufność do siebie. I oto nie znać było tego w dniu pogrzebu” – pisał krytyczny wobec sanacji publicysta Stanisław Cat-Mackiewicz. Los okazał się dla Józefa Piłsudskiego łaskawy: odchodził w momencie, gdy jego dzieło nadal trwało. Choć dni II RP były już policzone. ©Ⓟ