Jak bardzo jest źle, Polacy zorientowali się przed północą 6 września 1939 r. Wtedy z odbiorników radiowych usłyszeli wezwanie płk. Romana Umiastowskiego skierowane do mieszkańców Warszawy, by ruszyli do budowy barykad i umocnień, bo niemieckie wojska zbliżają się do miasta. Zarazem szef propagandy w Sztabie Naczelnego Wodza kazał mężczyznom zdolnym do noszenia broni, wciąż niezmobilizowanym, by opuścili stolicę, udając się w kierunku wschodnim. Na Kresach mieli czekać na wcielenie do armii.
W Warszawie zapanował chaos. Na dodatek rząd z administracją oraz Naczelny Wódz wraz ze sztabem zaczęli przygotowania do ewakuacji, co pogarszało sytuację. Bo nikt nie spodziewał się aż tak szybkiego upadku państwa. Dobrze ujął to po wrześniowej katastrofie dowódca Armii „Kraków” gen. Antoni Szylling: „Klęską narodu stawało się nie to, że wojna była przegrana, bo inaczej być nie mogło, a to, że wojsko nie mogło się bić, tak jak tego nadzieje i ambicje narodu oczekiwały, a przeznaczenie i honor wojsk wymagały”.
II RP waliła się w gruzy – a pierwsze posypały się szczyty władzy.
Osobny triumwirat
Wraz ze śmiercią Józefa Piłsudskiego zniknął w II RP jedyny ośrodek władzy zdolny do koordynowania kluczowych elementów polityki państwa. Według tego, co zapisał w pamiętniku premier Janusz Jędrzejewicz, Marszałek oznajmił mu, iż chciałby, żeby po przyjęciu nowej konstytucji, dającej prezydentowi władzę niemal dyktatorską, głową państwa został Walery Sławek. Nie tylko najwierniejszy z jego współpracowników, lecz także osoba, która nadzorowała pisanie ustawy kwietniowej.
„Marszałek Piłsudski nie zostawił testamentu politycznego. Powiedział kiedyś Mościckiemu, że gdy będzie czuł się zmęczony, niech ustąpi prezydenturę Sławkowi. Za czasów premierostwa Kozłowskiego ustalono, że prezydent ustąpi jesienią 1935 r., przy czym nie wyjaśniono, czy sam Marszałek, czy Sławek zajmie jego miejsce” – zapisał w „Historii Polski od 11 listopada 1918 do 17 września 1939” Stanisław Cat-Mackiewicz.
Sławek w momencie śmierci Piłsudskiego, będąc szefem rządu i BBWR, dysponował atutami dającymi mu szansę zastąpienia Mościckiego. Jednak okazał się marnym politykiem. Dotychczasowy prezydent w sojuszu z gen. Edwardem Śmigłym-Rydzem, Felicjanem Sławojem Składkowskim i kilkoma innymi liderami obozu sanacyjnego stopniowo pozbawił Sławka wszelkich wpływów i funkcji. Potem awansowany na marszałka Śmigły-Rydz usiłował podporządkować sobie Mościckiego. Ale ten okazał się o wiele zręczniejszym graczem. Walkę o schedę po Piłsudskim zakończono więc polubownie, dzieląc się obszarami władzy w państwie. Śmigły-Rydz zaanektował dla siebie to, co związane z armią. Prezydent, wybitny chemik i wielbiciel technologii, zastrzegł dla siebie pełnię władzy nad sprawami gospodarczymi. Po czym scedował ją na współpracownika – wicepremiera i ministra skarbu Eugeniusza Kwiatkowskiego. Jednocześnie Mościcki i Śmigły-Rydz zgodzili się, że kontrolę nad polityką zagraniczną zachowa płk Józef Beck. Zostawiali mu zupełną swobodę, przyjmując, że wyniesiony do rangi szefa MSZ przez Piłsudskiego człowiek jest najlepszym wyborem, a zatem i koncepcje Becka muszą być najlepsze.
Codzienne administrowanie krajem pozostawiono w rękach premiera Felicjana Sławoja Składkowskiego. Nie należał on do triumwiratu i traktowano go – delikatnie mówiąc – pobłażliwie. „Składkowski miał rozmach, dynamiczność, ujawniał ją zwłaszcza w sprawach, do których dorósł, a więc przede wszystkim w sprawach klozetów i urządzeń sanitarnych. Jego reformy w tej dziedzinie były tak arbitralne i tak energicznie przeprowadzane w całej Polsce, że nazywałem go «Piotrem Wielkim w klozetowej skali»” – szydził Cat-Mackiewicz. „Istotnie, gdy cała Europa budowała schrony, Składkowski wiercił dziury w płotach, domagając się, by cała Polska miała płoty z drutu lub żeby chłopi bielili chaty” – dodał.
Jednak to nie osobowość premiera zdecydowała o tym, że przygotowania do wojny prowadzono w sposób osłabiający i tak już marny potencjał II RP. Kluczowym czynnikiem było to, że Polska bez Piłsudskiego była niezdolna do prowadzenia spójnej polityki w najważniejszych dla jej przetrwania kwestiach. Tymczasem od kiedy w marcu 1935 r. Adolf Hitler odrzucił ograniczenia traktatu wersalskiego, przewaga militarna III Rzeszy stawała się z każdym dniem coraz większa.
Przemysł, nie zbrojenia
Gdyby szukać przykładów, jak prezentowała się wówczas przewaga technologiczna, przemysłowa i cywilizacyjna Niemiec nad Polską, najlepiej przyjrzeć się motoryzacji. Na początku 1939 r. po drogach II RP jeździło 42 tys. samochodów, a Niemczech 1,7 mln. Ta różnica w potencjałach przekładała się na dochody państwa. Roczne wpływy do budżetu w Polsce wynosiły ok. 2,4 mld zł, z czego ok. 38 proc. wydawano na siły zbrojne. Od momentu przejęcia przez Hitlera władzy w 1933 r. aż do września 1939 r. na cele związane z szeroko rozumianą obronnością wydano w Polsce ok. 7 mld zł. W tym samym czasie III Rzesza na ten cel przeznaczyła ok. 90 mld marek (ponad 180 mld zł).
Zatem niemiecką gospodarkę przestawiono na produkcję wojenną, aby wytwarzała to, co będzie potrzebne państwu podczas prowadzenia działań zbrojnych – właśnie to miał zapewnić plan czteroletni. „Na pokrycie wydatków z biegiem lat zaciągano kredyty i zwiększano obciążenia obywateli w postaci wyższych podatków. Wpływy z podatków mogły być coraz wyższe, gdyż pochodziły one z rozwoju gospodarczego Niemiec, a także wyższych świadczeń na rzecz państwa. W roku 1938 ściągnięto dodatkowo od niemieckich Żydów kontrybucję w wysokości 1125 mln mk (marek – red.) oraz podatki od przedsiębiorstw państwowych” – wylicza Małgorzata Krepa w opracowaniu „Gospodarka Trzeciej Rzeszy w okresie Planu Czteroletniego”.
W Polsce pod egidą wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego również powstał plan czteroletni. U jego źródła leżało to, iż w Warszawie dostrzeżono, jak szybko Niemcy zyskują przewagę. Słusznie uznano, iż aby skuteczniej zmierzyć się z zagrożeniem, musi powstać jeden ośrodek decyzyjny. Dekretem prezydenckim powołano 12 maja 1936 r. Komitet Obrony Rzeczpospolitej. Do tego gremium, poza Mościckim, dołączyli Śmigły-Rydz, Beck, Składkowski, minister spraw wojskowych gen. Tadeusz Kasprzycki, wicepremier Kwiatkowski i minister przemysłu i handlu Antoni Roman. Dwa tygodnie później sfinalizowane zostały w Paryżu starania o pożyczkę zbrojeniową w wysokości 2 mld franków (700 mln zł). Według planu modernizacji armii, sporządzonego przez gen. Kazimierza Sosnkowskiego, za jedną trzecią tej kwoty należało rozbudować już istniejące fabryki zbrojeniowe oraz wybudować sześć nowych w przygotowanych już lokalizacjach. Zaś resztę pieniędzy na zakontraktowanie uzbrojenia w Polsce oraz na świecie.
Ale gdy wieści o długo oczekiwanym kredycie dotarły do Warszawy, wicepremier Kwiatkowski uznał, iż lepiej będzie potrafił całą sumę zagospodarować. Do czego przekonał prezydenta Mościckiego – a ten skorzystał ze swoich prerogatyw i podczas posiedzenia KOR wymusił na Śmigłym-Rydzu zgodę na plan czteroletni i powstanie Centralnego Okręgu Przemysłowego. Od tego momentu pieczę na oboma przedsięwzięciami przejął Kwiatkowski.
Sporządzony przez niego plan działania miał wiele zalet. Wicepremierowi udało się wraz z pieniędzmi od Francji oraz ze środkami budżetowymi wygospodarować 2,4 mld zł na wielki program inwestycyjny. W jego ramach na obszarze między Wisłą a Sanem zamierzano zbudować w pierwszym rzucie 21 fabryk oraz hut, w większości z przeznaczeniem do produkcji zbrojeniowej. Docelowo myślano aż o 100 zakładach przemysłowych. To dla jednego z najbiedniejszych regionów Rzeczpospolitej oznaczało szansę na wyrwanie się z nędzy. Poza tym budowane od podstaw Zakłady Lotnicze w Mielcu, Fabryka Silników Lotniczych PZL w Rzeszowie, Fabryka Gum Jezdnych „Stomil” w Dębicy czy Wytwórnia Amunicji nr 3 w Dębie zapewniłyby polskiej armii to, czego jej w tamtym czasie brakowało najbardziej. Ale gdyby się trzymać planów Sosnkowskiego, te fabryki powstałyby o wiele szybciej w regionach, gdzie istniała już odpowiednia infrastruktura. Dla Kwiatkowskiego i Mościckiego ważniejsze było jednak wspieranie rozwoju najbardziej zacofanych ziem Polski, acz motywowano to też względami bezpieczeństwa. Mówiącymi, iż powstanie okręg przemysłowy daleko za linią frontu.
Wśród wszystkich zalet planu czteroletniego można odnaleźć kilka wad. O jednej z nich mówił podczas zeznań składanych przed „komisją powołaną w związku z wynikiem kampanii wojennej 1939 r.” ppłk inż. Michał Dembiński. Dwa lata po wrześniowej klęsce były szef Wojskowego Instytutu Technicznego tłumaczył: „Patrząc na całość naszego przemysłu uzbrojenia na przełomie 1938/39 r., mogę śmiało powiedzieć, że gdybyśmy mieli 10 lat spokojnej pracy, nasz przemysł wojenny byłby na jednym z pierwszych miejsc w Europie”. Z fabryk – budowanych za olbrzymie jak na polskie możliwości pieniądze – pierwsze zainicjowały produkcję wiosną 1939 r. Większość pełną moc wytwórczą miała osiągnąć ok. 1941 r. Zaś po 1944 r. Polska mogłaby się szczycić całkiem wydajnym przemysłem zbrojeniowym.
Kolejna wada planów Kwiatkowskiego i Mościckiego polegała na tym, iż ich powodzenie było uzależnione od Hitlera. Zaś ten nie był uprzejmy poczekać z rozpoczynaniem wojny.
Dozbrajanie i rozbrajanie
Zaraz po przejęciu przez Śmigłego-Rydza kontroli nad armią w Sztabie Głównym przeprowadzono studia nad jej stanem. Dostrzeżono, iż polskie wojsko coraz mocniej odstaje od sowieckiego, a program zbrojeń, który realizuje III Rzesza, zwiastował to samo na kierunku zachodnim. Opracowano zatem działania zaradcze. „Ustalono w 1937 r., że ogólne koszty planu modernizacji i rozbudowy winny zamknąć się sumą ok. 6 mld zł. Rocznie planowano wydatkować 1,5 mld zł. Wydatki te miały być pokrywane z budżetu M. S. Wojsk. (Ministerstwa Spraw Wojskowych – red.), z tzw. rezerwy strategicznej (kwoty pozabudżetowe przeznaczone przez Ministerstwo Skarbu dla GISZ), z części budżetów innych ministerstw, np. Poczty i Telegrafu oraz z sum otrzymywanych ze sprzedaży sprzętu za granicę” – opisuje w opracowaniu „Doktryna wojenna II Rzeczypospolitej w okresie zagrożenia wojennego 1936–39 roku” Kazimierz Lesiakowski. Potem dorzucano też to, co społeczeństwo wpłacało na Fundusz Obrony Narodowej, powołany do życia w 1936 r., oraz kwoty uzyskiwane z innych zbiórek. Szukano też nowych pożyczek zagranicznych.
Jednak cały ten wysiłek dawał niezbyt zadowalające rezultaty. „Wszystkie środki posiadane ostatecznie przez GISZ (Generalny Inspektorat Sił Zbrojnych – red.) nie pozwoliły na pokrycie zakładanych rocznych wydatków w wysokości 1,5 mld zł. Musiano je zredukować. Nowy preliminarz zakładał zamknięcie rocznych nakładów sumą 700–800 mln” – wylicza Lesiakowski. Dodając, że z tej kwoty ostatecznie postanowiono na modernizacje i zakupy nowego sprzętu przeznaczać jedynie 60 proc., a resztę na rozbudowę przemysłu obronnego.
Śmigły-Rydz przyjął bowiem, że III Rzesza osiągnie gotowość do rozpoczęcia wojny po 1942 r. Choć przygotowane przez gen. Tadeusza Kutrzebę studium mówiło o wiośnie 1940 r. O ile więc w połowie lat 30. polska armia nie ustępowała niemieckiej, która dopiero rozpoczynała rozbudowę, to już pod koniec 1938 r. Niemcy zyskali miażdżącą przewagę. Ułatwił to fakt, iż w ramach ich planu czteroletniego zbroili się na potęgę, produkując nowoczesny sprzęt. Polska zaś większość posiadanych środków przeznaczyła na rozbudowę przemysłu zbrojeniowego. Jednocześnie to, co wytwarzał już istniejący, musiano sprzedawać zagranicznym kontrahentom, bo brakowało pieniędzy na zakupy dla armii. Tak trwaliśmy w błędnym kole. Do Grecji, Rumunii i Turcji powędrowało zatem 300 egzemplarzy myśliwca P-24, nowocześniejszego i lepiej uzbrojonego niż 139 samolotów PZL P-11 i 20 PZL P-7, które broniły polskiego nieba we wrześniu 1939 r. Jeśli chodzi o świetną armatkę przeciwpancerną kalibru 37 mm wz. 36 Boforsa, to po zakupieniu od szwedzkiego koncernu licencji wyprodukowano jej w Polsce aż 900 sztuk. Z czego jedną trzecią sprzedano Wielkiej Brytanii i Rumuni. Podobny los spotkał równie dobre działka przeciwlotnicze kalibru 40 mm, także na licencji Boforsa – do zagranicznych odbiorców powędrowało 250 sztuk, w kraju pozostało 300. Działo się tak, choć zdawano sobie sprawę z olbrzymiej przewagi Luftwaffe. „Decyzję wywozu dział przeciwlotniczych uzasadniano tym, iż w kraju brakowało odpowiedniej liczby bateryjnych centralnych przyrządów celowniczych, a przede wszystkim niedostatecznie dużą produkcją amunicji” – wyjaśnia w opracowaniu „Polski eksport sprzętu wojskowego w okresie międzywojennym” Marek Piotr Deszczyński. Dodając, iż w tym samym czasie do Francji i Holandii wyeksportowano 44 tys. sztuk amunicji kal. 40 mm do działek przeciwlotniczych Boforsa. „Argument mówiący o braku aparatów centralnych jest także bezpodstawny. Ustalenia dowodzą bowiem, że baterie przeciwlotnicze 40 mm wcale nie używały tych przyrządów” – uzupełnia.
Zatem polskie władze równocześnie kraj zbroiły i rozbrajały. „Nawet w 1939 r., a więc w obliczu bezpośredniego zagrożenia, MSWojsk. i SG nie znalazły dodatkowych środków na zakup broni produkowanej w kraju. Zamiast pracować pełną parą, fabryki urlopowały robotników i przyjmowały nowe obstalunki od zagranicznych kontrahentów. Na groteskę zakrawa przy tym fakt, że wicepremier i minister skarbu Eugeniusz Kwiatkowski sądził, iż skoro przemysł zbrojeniowy eksportuje swoje wytwory, to widocznie wojsko wyposażone jest wystarczająco” – podsumowuje Deszczyński.
Notabene, wicepremier twardo nie godził się na deficyt w wydatkach budżetowych, z którego można byłoby sfinansować dodatkowe kontrakty na uzbrojenie. Bo porządek w finansach musiał być wzorowy.
Dwa osobne byty
Rok przed wybuchem wojny wicepremier Kwiatkowski pod parasolem ochronnym roztoczonym nad nim przez Mościckiego wydawał kwotę większą od rocznego budżetu II RP na uprzemysłowienie kraju. W tym samym czasie Śmigły-Rydz usiłował modernizować armię, lecz dramatycznie brakowało mu na to pieniędzy. Zatem minimalizował plany i godził się na eksport najnowocześniejszego uzbrojenia, żeby tak sfinansować jego produkcję. Okłamując się przy tym, że wojna wybuchnie najwcześniej za cztery lata. Dlatego też w Sztabie Głównym dopracowywano plany obronne na wypadek konfliktu zbrojnego ze Związkiem Radzieckim. Natomiast prace nad planem wojny obronnej w przypadku uderzenia ze strony III Rzeszy odkładano.
To, co wytwarzała zbrojeniówka, musiano sprzedawać zagranicznym kontrahentom, bo brakowało pieniędzy na zakupy dla armii. Tak trwaliśmy w błędnym kole
Tymczasem Józef Beck nasilił swoje dyplomatyczne działania, których efektem było jednak dalsze osłabienie Polski. Najpierw w kwietniu 1938 r. zignorował przekazaną przez polskiego posła w Pradze Kazimierza Papéego depeszę informującą, iż rząd Czechosłowacji szuka kontaktu z wrogą dotąd Polską i pragnie ocieplenia relacji, licząc na wsparcie w zbliżającym się konflikcie z III Rzeszą. Ale Beck wolał zacieśnić relacje z Hitlerem, żeby przyśpieszyć rozbiór sąsiedniego państwa, stojącego w jego mniemaniu na drodze Polski do utworzeniu przez nią Międzymorza w Europie Środkowej.
Dwaj pozostali członkowie triumwiratu nie próbowali ingerować w jego obszar władzy i zapobiec samobójczemu pomysłowi. Można było odnieść wrażenie, iż Mościcki i Śmigły-Rydz zupełnie nie rozumieją, że dzieje się rzecz przełomowa. „W ciągu tych pełnych niepokoju dni i nocy odbyłem liczne rozmowy z nim (Śmigłym-Rydzem – red.) i z płk. Beckiem. Ponawiałem wszelkie zaklęcia. Jak mogli nie rozumieć, że szaleństwem było z ich strony dopomagać w upadku małego sąsiedniego państwa, związanego przymierzem z ich aliantką (Francją – red.)? Jak mogli przypuszczać choć przez chwilę, że w razie powodzenia przy ich udziale tych planów nie przyjdzie wkrótce kolej na Polskę?” – zapisał we wspomnieniach „Agresja niemiecka” francuski ambasador w Warszawie Léon Noël.
Beck postawił na swoim i Polska zyskała Zaolzie oraz wspólną granicę z Węgrami. Natomiast po decyzji podjętej przez mocarstwa europejskie w Monachium III Rzesza najpierw zajęła Sudety, a w marcu 1939 r. dokończyła aneksję Czech. Zyskując dłuższą o 920 km (wliczając podporządkowaną Berlinowi Słowację) linię graniczną z Polską. Ponadto przejęła nowoczesne uzbrojenie armii czechosłowackiej oraz rozwinięty przemysł zbrojeniowy. Hitler miał zatem oskrzydloną i słabo uzbrojoną Polskę, gotową do skonsumowania.
Natomiast w Warszawie po nagłym otrzeźwieniu ruszyły w Sztabie Głównym prace nad planami wojny obronnej. Coś, co zwykle zajmuje trzy–cztery lata, musiano zrobić w kilka miesięcy. Znalazły się także pieniądze na zakup broni za granicą. W panice usiłowano nabyć nowoczesne czołgi i samoloty. Ale inne kraje także szykowały się do nadciągającego nieuchronnie konfliktu. Zatem szybkie zdobycie najbardziej potrzebnej broni było niemożliwe. Dopiero z nożem na gardle rządzący II RP triumwirat potrafił współpracować i wzajemnie sobie nie przeszkadzać w realnym przygotowaniu Rzeczpospolitej do obrony. Cóż z tego, skoro spóźniono się ze wszystkim. ©Ⓟ
Sanacyjne ułomności
Józef Beck nie dysponował narzędziami, które pozwalałyby mu samodzielnie zburzyć wersalski ład i de facto jego wpływ na bieg zdarzeń w Europie pozostawał do 1939 r. marginalny. To nie zmienia faktu, że jego największym błędem pozostawała całkowita rezygnacja z obrony porządku, stanowiącego jedyną gwarancję istnienia II RP. Zamiast tego trwał w mitomańskim przekonaniu, że po jego zburzeniu Polska będzie miała dość sił, żeby wpłynąć na ustanowienie nowego ładu. ©Ⓟ