Do 8 czerwca w Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki jest prezentowana wystawa „Andrea Fraser. Sztuka musi wisieć”, poświęcona twórczości jednej z najbardziej rozpoznawalnych artystek zajmujących się krytyką instytucjonalną. Fraser bada związki między artystami, wystawiającymi ich instytucjami kultury oraz sponsorami. W Zachęcie można obejrzeć m.in. wystąpienie Fraser podczas otwarcia wystawy inSITE97 w San Diego 26 września 1997 r. Artystka przemawia na scenie najpierw jako ona sama, by po chwili kontynuować jako chwaląca artystkę kuratorka wystawy, potem kolejno jako członek rady powierniczej muzeum, urzędniczka państwowa oraz jako sponsor wydarzenia.
Fraser bada, analizuje, przygląda się i komentuje instytucje, ale również w nich wystawia. Kiedy o niej myślę, to staje mi przed oczami jej ubiegłoroczny tekst „Pole sztuki współczesnej – diagram”, który wraz z Fundacją Sztuki Polskiej ING wspólnie przetłumaczyliśmy na polski. Co więcej, Fraser wygłosiła wykład w ramach tegorocznej edycji projektu „Artysta – Zawodowiec”. Na rynku sztuki funkcjonuje bardzo wielu agentów, tj. artystów, instytucji, mecenasów, członków rad nadzorczych instytucji i kolekcjonerów – to cały cykl połączonych ze sobą naczyń. Fraser odsłania te zależności, często przecież głęboko ukryte.
Fraser pochodzi z Ameryki – musimy więc pamiętać, że jej krytyka związków między biznesem a muzeami jest osadzona w tamtej kulturze. Chodzi nie tylko o finansowanie sztuki, edukacji i produkcji artystycznej, lecz również o ukazywanie konkretnych powiązań między np. politykami a danymi instytucjami. W Polsce sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Nasze instytucje są finansowane głównie z pieniędzy publicznych, wkład biznesu jest znacznie mniejszy niż w Ameryce.
Nieco inaczej należy patrzeć na tzw. korporacyjne kolekcje sztuki, a do takich należy kolekcja Fundacji Sztuki Polskiej ING. Jej budowanie od 2004 r. przebiega w ścisłej współpracy z Zachętą. Co więcej, istnieje zapis stanowiący, że gdyby fundacja przestała istnieć, to kolekcja stanie się własnością Zachęty. Dodatkowo fundacja wspiera i organizuje aktywności dla artystów i poświęconych promocji sztuki, jak choćby wspomniany wykład Andrei Fraser. Artystka krytykuje wykluczenie, ale też przecież wykłada na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, czyli uczelni, która pobiera wysokie czesne, więc z pewnością jest daleka od egalitarności. To ciekawe, że Fraser jako pedagożka wchodzi w tę klasistowską konstrukcję.
Z obiema tymi firmami współpracowaliśmy w poprzednich latach. Obecnie naszym głównym mecenasem jest Orlen. Partnerem Pawilonu Polskiego na tegorocznym Biennale Architektury w Wenecji jest również firma Paradyż. Naszym wernisażom od kwietnia patronuje producent napojów On Lemon. Współpracujemy również z fundacją Gessel dla Zachęty powołaną przez kancelarię prawną Gessel oraz ówczesną dyrektorkę Zachęty – obecnie ministrę kultury i dziedzictwa narodowego – Hannę Wróblewską. Celem fundacji jest wspieranie badaczy i doktorantów w dziedzinie sztuki.
Z pewnością kryteriami etycznymi. Współpraca Zachęty z koncernem paliwowym może być różnie postrzegana, ale nie zapominajmy, że to spółka Skarbu Państwa, zaangażowana aktywnie w szerokie działania edukacyjne, wspierająca kulturę czy sport, pozwalająca na zachowanie autonomii w projektach artystycznych. Z kolei Paradyż prowadzi szeroko zakrojone działania z zakresu społecznej odpowiedzialności biznesu, wspierając uczniów czy też promując czytelnictwo i rozwój kulturalny w lokalnych społecznościach. Gessel świadczy bezpłatne usługi prawne dla wielu organizacji non-profit.
Kierujemy się zdrowym rozsądkiem i własnym researchem dotyczącym poszczególnych firm. Jako jednostka budżetowa stosujemy pewne wykluczenia, m.in. nie współpracujemy z producentami alkoholu czy papierosów.
Instytucje publiczne muszą dywersyfikować źródła, z których finansują kulturę. Nie jest tajemnicą, że pieniędzy na nią nie ma zbyt wiele, a zapotrzebowanie jest ogromne. Zachęta obsługuje ministerialny program grantowy „Sztuki wizualne”, dlatego zdaję sobie sprawę ze skali potrzeb setek instytucji z całej Polski. Uważam, że trzeba włączać nie tylko korporacje, ale i osoby prywatne w krąg podmiotów współfinansujących kulturę. Sztuka współczesna może być bowiem świetnym narzędziem do budowania społeczeństwa obywatelskiego albo upowszechniania wiedzy. Działanie wymaga środków.
Zwróćmy uwagę na to, do czego prowadzi uzależnienie instytucji kultury wyłącznie od środków publicznych. W niedalekiej przeszłości doszło wręcz do zawłaszczenia tych instytucji i prowadzonej przez nich polityki pamięci przez określoną opcję polityczną. Współpraca z biznesem daje większą wolność i niezależność od polityków.
Działania wspomnianych przez pana kolekcji François Pinault albo fundacji LV są znacznie bardziej transparentne niż to, co Fraser obserwuje w Ameryce. Publiczność nie jest bowiem wprowadzana w błąd – sama nazwa już jasno pokazuje, kto stoi za daną instytucją. O wiele bardziej kłopotliwy jest system rad nadzorczych muzeów funkcjonujący w Stanach Zjednoczonych. Mało kto wie, kto w nich zasiada, mało kto poświęca czas, by zagłębić się w te kwestie. Na wystawie w Zachęcie prezentujemy swego rodzaju książkę telefoniczną, w której Fraser zestawia powiązania danych filantropów wspierających instytucje kultury oraz członków rad nadzorczych z partiami politycznymi.
Inna artystka – fotografka Nan Goldin – wykorzystała sztukę do sformułowania aktu oskarżenia wobec rodziny Sacklerów odpowiadającej za wypuszczenie na rynek silnie uzależniającego opioidu przez lata sprzedawanego jako zwykły lek na przewlekłe bóle. Sacklerowie przekazali setki milionów dolarów na rzecz muzeów na całym świecie, a wiele z nich ma sale nazwane na cześć członków tego rodu.
W 2014 r. artyści zbojkotowali Biennale w Sydney, bo jednym z jego sponsorów była firma, która zarabiała na obozach dla uchodźców. Przykłady można by mnożyć. Wniosek jest niestety taki, że często muzea i galerie, zupełnie nieświadomie, padają ofiarą pragnienia podreperowania czyjegoś wizerunku.
Tego nie wiem, choć pewnie też tak niekiedy bywa. Przytoczę historyczną sprawę, która dobrze pokazuje działanie tego mechanizmu. Badałam ją jako pracownik Muzeum Sztuki w Łodzi. W latach 80. XX wieku doszło do wymiany prac 40 amerykańskich artystów, które trafiły do MS w Łodzi, i prac polskich twórców, m.in. Tadeusza Kantora, Henryka Stażewskiego oraz Edwarda Krasińskiego, które zostały podarowane nowo powstałemu Muzeum Sztuki Współczesnej w Los Angeles (MOCA). Wymiana przeszła jednak w Stanach bez większego echa. Dlaczego? Otóż okazuje się, że w tym samym czasie słynny włoski kolekcjoner sztuki Giuseppe Panza, członek rady nadzorczej MOCA, popadł w kłopoty podatkowe i potrzebował gotówki. Zaproponował więc muzeum odkupienie części jego kolekcji, oczywiście za grube miliony. Tak też się stało i to właśnie ten zakup stał się wielkim wydarzeniem medialnym, które oczywiście przyćmiło dar polskich artystów. Tropieniem tego rodzaju zależności zajmuje się Fraser.
Myślę, że celem Fraser nie jest to, by ktokolwiek przeczytał tę książkę. Artystka, jak wielu jej współczesnych, w swojej pracy opiera się na badaniach. Nieważne, czy efektem tej pracy jest książka, film czy obraz. Liczy się praca, która wydarza się przed stworzeniem „finalnego” dzieła. Wartością jest więc sam research, czyli swego rodzaju proces dochodzenia do prawdy. Zwróćmy też uwagę na to, że praca Fraser ogranicza się do zestawienia ze sobą pewnych danych. Artystka nie opatruje ich żadnym komentarzem, jak zapewne zrobiłby socjolog, ani nie moralizuje – o co mógłby się pokusić np. politolog albo publicysta.
To bardzo ciekawe zagadnienie, dosyć gorąco komentowane w środowisku. Tematem różnorodnych debat i publikacji coraz częściej staje się to, jak dziś postrzegamy krytykę artystyczną i czy influencer na pewnym poziomie może być postrzegany tak, jak dawniej postrzegano etatowego krytyka. Naturalnie pojawiają się pytania o bezstronność influencerów oraz stosunek publiczności do sponsorowanych postów w mediach społecznościowych. Czy influencer to swego rodzaju nowy krytyk? Przecież o bardzo wielu wystawach albo wydarzeniach kulturowych dowiadujemy się właśnie z mediów społecznościowych.
Od wielu lat Zachęta wraz z innymi warszawskimi instytucjami kultury prowadzi przekrojowe badania publiczności, z których wynika, że większość naszych gości polega na sądach przyjaciół i rodziny. Goście bardziej niż słowa krytyka cenią proste wskazówki, czego się mogą spodziewać na wystawie albo czy w ogóle warto na nią przyjść. Myślę, że z tego też wynika tendencja do zapraszania influencerów do współpracy przez galerie i muzea. Dla mnie jako odbiorcy ważne jest to, by wiedzieć, czy instytucja zapłaciła za daną informację. Jeśli post w mediach społecznościowych jest oznaczany jako treść sponsorowana, to odbiorca ma świadomość, że doszło do transakcji między instytucją a twórcą internetowym. Jestem daleka od jej piętnowania.
Tak, to jest zdecydowanie problem. Przychodzą mi do głowy dwie analogie. Pierwsza to influencerzy kulinarni. Sama muszę się przyznać do tego, że chętnie chodzę do miejsc, które są modne na Instagramie. Zresztą nie wydaje mi się, żebym była w tym odosobniona. Druga analogia to świat nauki. Nie odkrywam Ameryki, mówiąc, że nie wszyscy naukowcy mają dostęp do równie wysoko punktowanych czasopism naukowych. To, czy uda ci się opublikować tam artykuł, może przesądzić o twojej karierze naukowej. Nierówności występują wszędzie. Świat sztuki nie stanowi wyjątku. Jako odbiorcy nie jesteśmy w stanie wypracować sobie siatki krytycznej, która pozwoli nam rozpoznać, czy treści, które do nas docierają, są efektem świetnie skrojonej kampanii marketingowej. Z kolei instytucje powinny stawiać raczej na jakość, a nie na targetowanie zasięgów w mediach społecznościowych. W obecnej sytuacji politycznej na świecie wykorzystywanie mediów społecznościowych bywa kwestionowane na gruncie etyki. Wiele ze światowych instytucji wycofuje się np. z Facebooka albo X, bo ma poczucie utraty kontroli nad dystrybucją swoich treści. Algorytm nie jest przecież zupełnie ślepy, stoją za nim konkretni ludzie i ich poglądy polityczne i społeczne.
Nie sprawdzamy nigdy legitymacji związkowych, zwracamy uwagę na wartość merytoryczną i artystyczną projektów. Tyle, że pewnie różnią się nasze pojęcia. Moje postrzeganie wartości artystycznych jest nieco inne niż konserwatywnych kuratorów, którzy zamykają się na to, co intelektualne w sztuce. Jeden z przedstawicieli tego nurtu, z którym pracowałam w przeszłości, uważał, że dzieło artysty ma emanować. Tymczasem ja i mój zespół dopuszczamy wiele różnych relacji między pracą artysty a widzami. Widzimy siebie raczej jako twórców platformy do wymiany doświadczeń. Ostatnio otworzyłam w Zachęcie wystawę litewskiego duetu Pakui Hardware. Z jednej strony wystawę omawia mój tekst kuratorski opracowany na podstawie prac filozofów i historyków sztuki, który jednak nie jest częścią ekspozycji (można go pobrać na telefon za pomocą kodu QR lub przeczytać w broszurze). Z drugiej strony tej wystawy można doświadczać z pominięciem tekstu kuratorskiego, w niemal medytacyjny sposób. Nie jestem zwolenniczką ograniczania sposobu odbioru do tylko jednego kanału. Chcę, by każdy mógł przyjść do Zachęty i doświadczać sztuki tak, jak chce. Jeśli widz potrzebuje szerszego kontekstu danej pracy, to go dostanie, nikt jednak nie będzie wymuszał na odbiorcach jednego słusznego klucza interpretowania dzieła.
Pozycja kuratora i etyka zawodu to dwie różne kwestie. Z punktu widzenia prawa wszystko zależy od tego, na jakich zasadach Zachęta zakupiła do swojej kolekcji bądź wypożyczyła prace. Dobrym zwyczajem jest jednak informowanie artystów o wystawach oraz umożliwienie im wycofania się z danego wydarzenia artystycznego, choćby z uwagi na jego kontekst. ©Ⓟ
Wiele ze światowych instytucji wycofuje się np. z Facebooka albo X, bo ma poczucie utraty kontroli nad dystrybucją swoich treści. Algorytm nie jest przecież zupełnie ślepy, stoją za nim konkretni ludzie i ich poglądy polityczne i społeczne