„Główną atrakcją” uroczystości zaprzysiężenia Donalda Trumpa będą prezesi największych firm technologicznych: Tesli, Amazona i Mety – ogłosiła na początku tygodnia stacja NBC News. To oczywiście spółki o olbrzymim znaczeniu dla amerykańskiej i światowej gospodarki, ale polityczna rola Jeffa Bezosa, Marka Zuckerberga i – przede wszystkim – Elona Muska znacznie wykracza poza schematy, do których przywykliśmy w relacjach pomiędzy wielkim biznesem a liderami współczesnych państw.
Amazon Bezosa i Meta Zuckerberga wsparły organizację inauguracyjnej fety Trumpa, przelewając po milionie dolarów. Bezos dorzucił też transmisję ceremonii w swoim serwisie Prime Video. Właściciel Facebooka i Instagrama dodatkowo wykonał gest w kierunku nowej administracji i jej zwolenników, informując o zakończeniu programów wspierania różnorodności, równości i integracji, a także o rezygnacji z programu sprawdzania faktów (przynajmniej na rynku amerykańskim). Meta złagodziła też na swoich platformach ograniczenia dotyczące dyskusji na szczególnie kontrowersyjne tematy, m.in. imigracji i tożsamości seksualnej. Ukłon w stronę konserwatystów zaowocował natychmiast zaproszeniem Zuckerberga na audiencję u Trumpa w jego rezydencji Mar-a-Lago. I prawdopodobnie szansą, by multimilioner (wcześniej podejrzewany o liberalne sympatie) stał się funkcjonalnym elementem nowej układanki, a jego biznes mógł rozwijać się bezpiecznie.
Elon Musk i Donald Trump w kosmosie
O to samo walczy Bezos, który z Trumpem spotkał się nieco wcześniej. Zaznaczał wówczas, że „nie rozmawiano o Kosmosie”, ale wiadomo, że konkuruje z Muskiem m.in. na tym polu, a nowy prezydent może poważnie popsuć mu interesy. Jego firma Blue Origin jest właśnie w trakcie inauguracyjnej misji rakiety New Glenn, której zadaniem jest wyniesienie na orbitę księżycowego lądownika NASA. Start opóźnił się z powodu problemów technicznych, a w sieci pojawiły się domysły, że Musk intensywnie lobbuje na rzecz utrzymania dominacji swego SpaceX. Bezos robił jednak dobrą minę, publicznie oświadczając, że „nie sądzi”, by rywal wykorzystywał swoje bliskie powiązania z Trumpem oraz wpływ na prominentnych funkcjonariuszy NASA, aby sabotować Blue Origin. Nie omieszkał pochwalić podejścia członków nowej administracji do spraw kosmicznych, a na wszelki wypadek dodał też komplement pod adresem konkurenta: „Elon jasno dał do zrozumienia, że działa w interesie publicznym, a nie dla własnej korzyści. I biorę to za dobrą monetę”. W tle jest jednak fundamentalny spór o strategię kosmiczną USA na nadchodzące lata – w zeszłym miesiącu Musk stwierdził, że należy wysyłać misje bezpośrednio na Marsa, nie tracąc czasu i środków na Księżyc. Bezos jest natomiast zwolennikiem równoległej realizacji obu programów.
Wydaje się, że powracający lokator Białego Domu ostatnio coraz bardziej wspiera punkt widzenia Elona Muska. A stawka w tej grze jest imponująca. Taki lub inny kształt przyszłych programów kosmicznych Stanów Zjednoczonych to, po pierwsze, ogromne pieniądze dla konkretnych partnerów komercyjnych, po drugie, ich wielki wpływ na kluczowe instytucje państwa, po trzecie zaś, współkształtowanie bodaj najważniejszej w XXI w. części polityki bezpieczeństwa USA. I możliwość przesądzenia zarówno o wynikach globalnej rywalizacji z Chinami, jak i – i nie ma w tym przesady! – o przyszłych losach ludzkości. Bo Kosmos to zarówno źródło niezmierzonych bogactw, w tym cennych minerałów rzadkich, jak i zagrożeń. Może również kierunek naszej przyszłej ewakuacji?
Pułapki deregulacji
Jak na razie Musk wyprzedza technologicznych rywali nie tylko w Kosmosie. Także w bieżącej polityce odsadził ich mocno dzięki najszybszemu i najbardziej zdecydowanemu zwrotowi podczas kampanii wyborczej. Zasilił komitet Trumpa astronomiczną kwotą ponad 250 mln dol. i zaangażował się bezpośrednio we wspieranie narracji tego kandydata – także na swoim portalu X – oraz w doradztwo strategiczne dla sztabu.
W rezultacie uzyskał status przyjaciela i powiernika prezydenta elekta oraz częstego gościa w Mar-a-Lago, a do tego zapowiedź nominacji na funkcję szefa Departamentu Efektywności Rządu (DOGE). To nowa instytucja, która ma odpowiadać za zmniejszenie centralnej biurokracji, cięcie zbędnych regulacji, a także za ograniczenie marnotrawstwa i restrukturyzację agencji federalnych. Ambitny plan maksimum to zaoszczędzenie ponad 2 bln dol. do 4 lipca 2026 r., czyli święta 250-lecia Stanów Zjednoczonych.
Brzmi dobrze, przynajmniej dla zwolenników szeroko pojętej wolności, ale jest też ryzyko.
Musk zyska bowiem (w znacznym stopniu poza kontrolą parlamentu) możliwość praktycznie nieograniczonej ingerencji we wszystkie struktury państwa. Szczególnie te, które wcześniej zalazły mu za skórę (a jest ich sporo, począwszy od Federalnej Administracji Lotnictwa i Agencji Ochrony Środowiska, które „utrudniały” realizację projektu SpaceX, poprzez Narodowy Urząd ds. Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego czepiający się niedoskonałości funkcji autonomicznej jazdy w samochodach Tesli, aż po Komisję Papierów Wartościowych i Giełd, która śmiała ukarać Muska za tweety naruszające reguły rynku). Oczywiście ta możliwość będzie istnieć przynajmniej tak długo, jak lokator Białego Domu zechce słuchać rekomendacji DOGE.
Konstrukcja jest bowiem taka, że departament nie będzie działać bezpośrednio – ma formułować rekomendacje i koncepcje, których realizacja będzie po stronie prezydenta i administracji. To Trump i jego pozostali współpracownicy będą się więc musieli mierzyć ze spodziewanym oporem materii w Kongresie i w poszczególnych agencjach, a także ponosić polityczną odpowiedzialność za skutki wdrażania pomysłów Muska lub za zaniechania i porażki w tym zakresie. A smutne precedensy istnieją, choćby w postaci powołanej w 1982 r. przez Ronalda Reagana Grace Commission (od nazwiska swojego przewodniczącego J. Petera Grace’a). Miała ona bardzo podobne zadania i też opierała się na reprezentantach sektora prywatnego. Wydała kilka raportów oraz 2,5 tys. rekomendacji. Większość z nich skończyła w szufladzie, zwłaszcza te, które wymagały zmian legislacyjnych.
Elonowi Muskowi chodzi o wzmocnienie własnej pozycji w USA
Z dużej chmury może więc znowu spaść tylko mały deszczyk, ale to i tak niezwykle wygodna pozycja dla ambitnego multimilionera, a przy tym możliwe zarzewie konfliktów wewnątrz obozu władzy. Wśród części konserwatywnych komentatorów już zresztą pojawiły się głosy, że Muskowi chodzi nie tyle o naprawę instytucji, ile o długofalowe wzmocnienie własnej pozycji politycznej poprzez rzucanie chwytliwych (choć nierealistycznych) haseł. Samemu Trumpowi przypada w tym scenariuszu rola chwilowego sojusznika, do pewnego czasu użytecznego taranu, ale na pewno nie prawdziwego szefa.
W świetle prawa Musk sam nie może się ubiegać o Biały Dom (gdyż urodził się w Republice Południowej Afryki, a obywatelstwo amerykańskie uzyskał dopiero jako dorosły). Całą swoją dotychczasową karierą biznesową i medialną udowodnił jednak, że jest człowiekiem wyjątkowo zdeterminowanym i bezwzględnym. Nie jest więc rzeczą szczególnie trudną wyobrażenie sobie, że w przyszłości może spróbować zmienić ograniczające go prawo albo – co bardziej prawdopodobne – znaleźć sobie na miejsce Trumpa kogoś innego, kto będzie za niego wyciągał kasztany z ognia.
„Paskudny człowiek”
Na razie po stronie republikańskiej najgłośniej przestrzega przed Muskiem Steve Bannon. Ten weteran US Navy przez lata działał w prawicowych organizacjach pozarządowych i w komercyjnym doradztwie politycznym, był szefem zwycięskiej kampanii prezydenckiej Trumpa w roku 2016, a potem jego czołowym doradcą i jednym z najbardziej wpływowych członków ówczesnej administracji. Co prawda dość szybko poróżnił się z szefem i odszedł z Białego Domu, ale obaj panowie zachowali wobec siebie osobistą lojalność. Gdy Bannon wylądował w więzieniu (pod zarzutem defraudacji 1 mln dol. ze zbiórki na rzecz budowy muru na granicy z Meksykiem), Trump ułaskawił go tuż przed końcem swej kadencji. Wkrótce potem nadarzyła się okazja do rewanżu – Bannon odmówił zeznawania w Kongresie przeciwko Trumpowi w sprawie szturmu na Kapitol, za co trafił na cztery miesiące za kratki. Zaangażował się mocno w ostatnią kampanię, a już po niej zaczął bywać w Mar-a-Lago. Jego wypowiedzi w mediach są jednak coraz ostrzejsze: nazywa Muska „paskudnym” lub „złym” człowiekiem, którego „kiedyś był w stanie tolerować, ale teraz już nie”, „dzieckiem, które potrzebuje konsultacji psychiatry”, zarzuca mu działania na rzecz „globalnej elity” (co dla sporej części republikańskich wyborców jest poważną obelgą), a nawet przepowiada adwersarzowi konieczność „szybkiego powrotu do domu” (czyli do RPA).
Rzecz jasna, Bannon występuje w roli fightera nie tylko we własnym imieniu. Jest reprezentantem frakcji konserwatywnych i ksenofobicznych zwolenników ruchu MAGA, wywodzących się w dużej mierze ze stanów tzw. pasa biblijnego, którzy muszą się dziś czuć zaniepokojeni wzrostem wpływu „globalistów” i wielkiego biznesu. Nie chodzi tu zresztą tylko o retorykę i emocje, lecz także o realne interesy. Musk zdążył już po wyborach wyrazić się pozytywnie o zbawiennym wpływie imigracji na amerykańską gospodarkę, co jest tyleż oczywiste z czysto ekonomicznego punktu widzenia, ile szokujące dla wielu wyborców zbyt serio traktujących izola cjonistyczne hasła wyborcze albo osobiście zainteresowanych ochroną rynku pracy przed konkurencją. Oliwy do ognia dolał Vivek Ramaswamy, imigrant z Indii, który zrobił karierę (i wielkie pieniądze) w amerykańskim przemyśle biotechnologicznym, zaangażował się w kampanię Trumpa, a teraz ma pomagać Muskowi w kierowaniu DOGE. Napisał na platformie X, że „Ameryka zbyt długo przedkładała przeciętność ponad doskonałość”, a miejscowi pracownicy często są „zbyt głupi”, by zajmować kierownicze stanowiska w amerykańskim biznesie, jeśli ten ma odnosić prawdziwe sukcesy. Wywołaną tym falę krytyki i hejtu ze strony licznych zwolenników Trumpa Musk osobiście skwitował (oczywiście na portalu X) wulgarnym słowem (powiedzmy, że doradził im, by się spiesznie oddalili) oraz zapowiedział: „pójdę w tej sprawie na wojnę, której sobie nawet nie wyobrażacie”.
Nie ma władzy bez social mediów?
Bez części sfrustrowanych wyborców da się skutecznie rządzić Ameryką, przynajmniej do następnej kampanii. Bez technologicznych gigantów, ich pieniędzy i innowacyjności, a także bez social mediów, które „przy okazji” kontrolują ich właściciele – raczej nie. To zaś oznacza, Amerykanie mogą się rychło zetknąć z „prezydenturą równoległą”, a w skrajnym scenariuszu „alternatywną”. A zmartwieniem Donalda Trumpa, pewnie narastającym, stanie się albo zrównoważenie wpływów zbyt potężnego sojusznika, albo przynajmniej zachowanie pozorów, że sam nadal kontroluje sytuację.
Cesarz i papież
Elon Musk tymczasem na serio – acz dla wielu dość niespodziewanie – zajął się polityką zagraniczną. W ciągu zaledwie kilku dni za pośrednictwem platform internetowych wziął m.in. udział w niemieckiej kampanii wyborczej oraz spowodował solidny skandal w Wielkiej Brytanii. W pierwszym przypadku: nazywając kanclerza Olafa Scholza „głupcem”, a partię AfD – „ostatnią nadzieją dla Niemiec” i reklamując jej kandydatkę na kanclerza Alice Weidel za pomocą długiej rozmowy na żywo. W drugim: oskarżając premiera Keira Starmera o działania na rzecz siatek pedofilskich, a także lobbując za zwolnieniem z więzienia skrajnie prawicowego działacza Tommy’ego Robinsona, którego najwyraźniej upatrzył sobie na przyszłego lidera brytyjskiej sceny politycznej. Spowodowało to nerwowe reakcje w Europie: jedni próbowali szarżę Muska wyśmiać lub zlekceważyć (błąd), inni – ostro protestować i zewrzeć szeregi (słusznie, oczywiście pod warunkiem, że także skutecznie).
Nie jest do końca jasne, czy te zewnętrzne działania Muska zostały uzgodnione z Trumpem, natomiast przynajmniej na tym etapie są raczej spójne z innymi działaniami nowej administracji. W jej interesie będzie bowiem osłabianie spójności politycznej Europy, by każdy z jej krajów stał się bardziej podatny na wpływ amerykańskich szantaży, nie tylko zresztą ekonomicznych. Solidarna Unia stanowiłaby (przynajmniej hipotetycznie) alter natywę dla kooperacji z USA, a jednocześnie byłaby relatywnie silnym partnerem, z którym Waszyngton musiałby negocjować. Wzmacnianie sił antyunijnych w poszczególnych państwach jest więc z punktu widzenia USA logiczne i politycznie zrozumiałe.
Ale za działaniami Muska stoi chyba coś więcej niż doraźna taktyka: chęć budowy trwałej międzynarodówki sił prawicowych oraz krajów podzielających wizję świata samego Elona Muska. Świata, w którym bogiem jest efektywność, a jego kapłanami ludzie, którzy umieją gromadzić bogactwo, stosować siłę i zapewniać innowacje. Najlepiej wszystko naraz.
Tu zresztą może się czaić kolejny konflikt pomiędzy konserwatywno -izolacjonistyczną częścią zaplecza politycznego Trumpa a Muskiem i jemu podobnymi. Ci pierwsi szczerze chcą, by „znów wielka” była Ameryka – ale rozumiana jako tradycyjne państwo z jego hierarchiami i obyczajami, i to pomimo częstej w tym środowisku niechęci do rządu federalnego jako takiego. Drudzy w swoim myśleniu wykraczają poza państwowo-narodowy paradygmat. Działają i tworzą swoje wizje w środowisku sieciowym, są zapewne faktycznymi kosmopolitami, ojczyzną jest im prędzej korporacja (najlepiej własna) niż państwo narodowe. Ono może być co najwyżej – zależnie od okoliczności – przyczółkiem do zdobycia po drodze lub dostarczycielem użytecznych narzędzi. Ale sensem i polem ich aktywności jest globalna sieć, a celem panowanie nad przepływami pomiędzy jej węzłami.
Wysoce prawdopodobny – i to w niedalekiej przyszłości – konflikt pomiędzy Donaldem Trumpem a Elonem Muskiem może więc być nie tylko starciem dwóch nadmiernie wybujałych ego (jak przewiduje część obserwatorów) ani nawet dwóch sprzecznych lobbies i środowisk ideowych. Będziemy zapewne świadkami przede wszystkim nowej rywalizacji „cesarstwa” i „papiestwa”.
Jak niemal 1000 lat temu w Europie z jednej strony władza monarsza, wojsko i prawo państwowe, z drugiej – władza ideologiczna, nieformalny wpływ na narracje i sposób myślenia milionów ludzi, ale także bogactwo, wiedza i technologiczne know-how. Ówczesny Kościół udzielał strukturom świeckim tych dóbr, którymi dysponował, ale tylko do momentu, gdy te spróbowały żądać, zamiast grzecznie prosić. Sankcja twarda (przemoc militarna) kontra sankcja miękka (ekskomunika i utrata autorytetu). Wtedy skończyło się Canossą i upokorzeniem cesarza, a po siedmiu latach srogim rewanżem.
Zbyt daleko idące analogie do współczesności są oczywiście ryzykowne, ale można obstawiać, że tym razem więcej atutów ma w ręku „neopapiestwo”, czyli konglomerat firm kosmicznych i biotechnologicznych z potężnymi mediami. To potencjał broni masowej manipulacji, w niektórych sytuacjach groźniejszej (a na pewno łatwiejszej do stosowania) niż tradycyjna broń masowego zniszczenia.
Ale na razie wydaje się, że obie siły jeszcze grają do jednej bramki. To funkcjonariusze „cesarza” uniemożliwili TikTokowi działanie w USA.
Ale narzędzie wpływu nie zniknie, zmieni zapewne tylko właściciela i beneficjenta, bo oto chińska firma ByteDance (w której złoty udział ma rząd ChRL) rozmawia o sprzedaży amerykańskiej części swojego imperium… Elonowi Muskowi. A ten już raczej zadba o stosowne al gorytmy, korzystne i bezpieczne… Jeśli nie dla USA, to na pewno dla swojego własnego, prywatnego Kościoła. ©Ⓟ
Wysoce prawdopodobny konflikt pomiędzy Donaldem Trumpem a Elonem Muskiem może być nie tylko starciem dwóch nadmiernie wybujałych ego. Będziemy zapewne świadkami przede wszystkim nowej rywalizacji „cesarstwa” i „papiestwa”