Diana Iovanovici-Șoșoacă – warto zapamiętać to nazwisko, bo w przyszłości właśnie od niego może zostać nazwana nowa zasada polityczna i prawna, współkształtująca zachodnie demokracje. W skrócie: ograniczenie praw i wolności obywatelskich tym, którzy działają na rzecz reżimów autorytarnych, przeciwnikom naszych fundamentalnych wolności. Ryzykowne, owszem, ale w dzisiejszym świecie bardzo kuszące.

Șoșoacă to eurodeputowana wybrana z listy skrajnie nacjonalistycznej i eurosceptycznej partii S.O.S. Romania. Niedawno ogłosiła zamiar kandydowania na stanowisko prezydenta swojego kraju (I tura wyborów ma się odbyć 24 listopada). Pod koniec ubiegłego tygodnia rumuński trybunał konstytucyjny, przychylając się do licznych złożonych na jego ręce protestów, uchylił jednak decyzję centralnej komisji wyborczej o rejestracji jej kandydatury. I to nie z powodu uchybień formalnych (choć zarzuty fałszowania podpisów poparcia też się pojawiły). Przede wszystkim trybunał uznał, że to poglądy kandydatki – i wynikające z nich działania – uniemożliwiają kandydowanie, a tym bardziej ewentualne pełnienie przez nią funkcji głowy państwa w zgodzie z ustawą zasadniczą. „To dowodzi, że Amerykanie, Żydzi i Unia Europejska spiskowali, aby sfałszować wybory w Rumunii, zanim się rozpoczęły” – skomentowała w mediach społecznościowych sama zainteresowana.

Za werdyktem głosowała piątka sędziów. W uzasadnieniu wskazali, że Șoșoacă „kwestionuje i lekceważy obowiązek przestrzegania konstytucji poprzez swoje publiczne wystąpienia wzywające do podważenia podstawowych wartości i wyborów państwowych, a mianowicie członkostwa w UE i NATO”. I rzeczywiście, jeśli prześledzić publiczną aktywność niedoszłej kandydatki na głowę rumuńskiego państwa, to trudno się oprzeć wrażeniu, że mamy do czynienia z wręcz modelową rosyjską agentką wpływu.

Przeciw szczepionkom i NATO

Po pierwsze, wzięła się w wielkiej polityce „znikąd”. Przez lata praktykowała sobie po cichutku w Bukareszcie jako adwokatka, a nagłą popularność zdobyła dopiero w wieku 45 lat – w trakcie pandemii. Jej wpisy w mediach społecznościowych, krytykujące rządowe obostrzenia i promujące przeróżne spiskowe teorie, błyskawicznie zyskały ogromne zasięgi. Nietrudno się dziś domyślić, kto i jak mógł w tym dopomagać. Owszem, Rosjanie (i inni hodowcy agentury wpływu) wolą oczywiście posługiwać się już gotowymi autorytetami albo przynajmniej politykami z doświadczeniem, najlepiej już z gotową pozycją w strukturach decyzyjnych. Takich kandydatów mają jednak do dyspozycji zawsze zbyt mało – tworzą więc sztucznie nowe kariery, na własny, doraźny użytek. Ma to tę zaletę, że taki „golem”, pozbawiony własnej bazy, jest zazwyczaj łatwiejszy do sterowania i wierniejszy. A im bardziej rozchwiane emocje społeczne, tym taka robota jest łatwiejsza, więc pandemia była znakomitą okazją do kreowania nowych celebrytów, politycznych i medialnych. Gotowe farmy trolli, szerowań i lajków były tu ogromnym atutem.

Po drugie, swą nagłą popularność Șoșoacă zdyskontowała w bardzo typowy sposób. Związała się ze skrajnie prawicową partią Partidului Neamul Românesc, czyli Rumuńską Partią Narodową (PNR), i z jej ramienia (z szerszej listy o nazwie „Sojusz na rzecz Jedności Rumunów”), zdobyła w 2020 r. mandat senatorski. Po kilku miesiącach pokłóciła się z liderami swego ugrupowania. Oficjalnie poszło o dyscyplinę głosowań, ale w tle były już wtedy kontrwywiadowcze sygnały o jej niejasnych powiązaniach zewnętrznych (tak, niektórzy skrajnie prawicowi politycy nasłuchują informacji także z tego źródła, nie tylko w Rumunii). W efekcie Șoșoacă z hukiem rozstała się z PNR, a już w 2021 r. dołączyła do nowej partii – S.O.S. Romania – i wkrótce objęła tam funkcję przewodniczącej. Najwyraźniej tu nikomu już nie przeszkadzał „dyskretny zapaszek onucy”.

Po trzecie, w trakcie swej całej krótkiej, lecz intensywnej aktywności medialnej i politycznej niedoszła kandydatka na urząd prezydenta Rumunii konsekwentnie promowała nie tylko podlane sosem rasizmu i antysemityzmu treści antyszczepionkowe i spiskowe. Równie dużo czasu i wysiłku włożyła w namawianie Rumunów do wystąpienia z Unii Europejskiej i NATO oraz do zacieśnienia więzów z Rosją. Oczywiście przedstawianej jako pokojowe mocarstwo mlekiem i miodem płynące, gwarantujące wszystkim wokół niebywałe szanse rozwojowe i wolność (w przeciwieństwie do gnijącego od wewnątrz, przesiąkniętego masońsko-żydowskimi wpływami Zachodu).

Na nagrodę nie musiała długo czekać: jedna z głównych tub kremlowskiego reżimu – sieć „Sputnik”, dla której często komentowała politykę krajową i europejską, oczywiście zawsze w sposób zgodny z rosyjskimi interesami – przyznała Șoșoacy tytuł „Polityka Roku 2021” w Rumunii.

Happening po rosyjsku

Potem było jeszcze lepiej: ostentacyjna wizyta z wyrazami „poparcia i solidarności” w rosyjskiej ambasadzie w Bukareszcie tuż po pełnoskalowej agresji na Ukrainę. Kolejne wezwania do neutralności Rumunii i oskarżenia o „nazizm” pod adresem prezydenta Wołodymyra Zełenskiego i innych polityków ukraińskich, a także o „zbrodniczy imperializm” kierowane do USA i innych udzielających Ukraińcom pomocy państw zachodnich. Do tego doszły nieco kabaretowe żądania zwrotu przez Ukrainę „rdzennych ziem rumuńskich, bezprawnie okupowanych przez reżim w Kijowie”, a nawet dokonane zupełnie serio zgłoszenie projektu ustawy o przyłączeniu części terytorium Ukrainy do Rumunii (to spowodowało oficjalne protesty dyplomatyczne rządu ukraińskiego i wpisanie przezeń Șoșoacy na listę osób „stanowiących zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego Ukrainy”).

Po drodze były też mniej sztampowe enuncjacje, np. o Amerykanach używających broni geofizycznej w Turcji i Syrii (w celu wywołania kontrolowanych trzęsień ziemi), o tajnych laboratoriach broni biologicznej zlokalizowanych przez zachodnie koncerny na terytorium Ukrainy (w celu przeprowadzenia globalnej depopulacji), o śmiercionośnej roli 5G (zachodniego, bo chińskie jest akurat zdrowe) itp.

Po czwarte wreszcie: Diana Iovanovici--Șoșoacă ma niewątpliwy talent do autopromocji za pomocą skandalu. Może to wrodzone, a może wyuczone przy pomocy fachowców, ale dziwnie przypomina schematy stosowane przez innych prorosyjskich polityków walczących o rozpoznawalność w Europie. Ostatni wyczyn: podczas inauguracyjnej sesji Parlamentu Europejskiego rumuńska deputowana zakłóciła wystąpienie Ursuli von der Leyen. Spektakl dla kamer obejmował parę etapów. Najpierw Șoșoacă wstała z ikoną nad głową, krzycząc „Ufajmy Bogu!” oraz „Łapy precz od Rumunii – wstydźcie się – zabijacie ludzi”. Potem było już bezpośrednio do przewodniczącej KE: „Ursulo, zabijasz ludzi, jesteś przestępczynią”, z wykorzystaniem w roli gadżetu czarnego worka na zwłoki. Wtedy służby porządkowe Parlamentu wyprowadziły Rumunkę z sali. Zanim to nastąpiło, europosłanka sięgnęła jeszcze po kolejny rekwizyt – założyła na swą twarz wielki, czarny kaganiec, wciąż protestując przeciwko ograniczaniu wolności słowa i wznosząc okrzyki z wyznaniami wiary. Nagranie pokazały telewizje na całym świecie, a wkrótce (całe i w kawałkach) jako wiral rozeszło się w sieciach społecznościowych. Oczywiście także daleko poza Rumunią. Sponsorzy musieli być zachwyceni.

Władze PE zareagowały zaś niezwykle stanowczo. Eurodeputowana-happenerka została ukarana zawieszeniem prawa do udziału w posiedzeniach plenarnych na siedem dni i pozbawieniem diet za ten czas.

Prawnicy, politycy, idealiści

„Jeśli coś wygląda jak kaczka, chodzi jak kaczka i kwacze jak kaczka, to zapewne jest kaczką” – ten bon mot zawsze warto przypominać przy okazji rozważań o identyfikowaniu agentury wpływu. Prawnikom ta identyfikacja na chłopski rozum czasem jednak nie wystarcza. Czworo sędziów rumuńskiego trybunału konstytucyjnego nie poparło decyzji większości, wskazując m.in., że nie jest kompetencją tego gremium ocenianie poglądów polityków. To z gruntu słuszne, tyle że przeciwnicy tak rozumianej bezstronności sądu odpowiadają, że kiedy poglądy polityczne w sposób oczywisty skłaniają do łamania prawa, zadaniem prawa (tu: TK) była profilaktyka.

Politycy tymczasem dolewają oliwy do ognia, sprawiając, że prawnicze rozważania schodzą na dalszy plan. Decyzję trybunału, acz też z zastrzeżeniami, generalnie zaakceptowano w szeregach rządzącej PSD (Partidul Social Democrat, Partia Socjaldemokratyczna), ale lider koalicyjnej, umiarkowanie konserwatywnej PNL (Partidul Național Liberal, Partia Narodowo-Liberalna) Nicolae Ciucă (skądinąd były szef sztabu generalnego armii rumuńskiej, a potem premier) ostro zaatakował ich stanowisko. Wytknął przy okazji, że czwórka spośród sędziów popierających kontrowersyjny werdykt trafiła do TK z poręki socjaldemokratów i prawdopodobnie działa teraz zgodnie z partyjną sugestią. W odpowiedzi usłyszał, że cynicznie destabilizuje koalicję (oba ugrupowania wystawiają w wyborach prezydenckich własnych kandydatów, zaś „obrona demokratycznych standardów” jest tu tylko „pretekstem”). „Nasz rząd koalicyjny z PSD kończy się w tym punkcie” – napisał wówczas Ciucă na Facebooku. „Pozostaniemy w nim tylko po to, aby zapobiec całkowitej eskalacji nadużyć, których mogliby się dopuścić, aby wygrać wybory” – doprecyzował wkrótce. Opozycyjny, progresywny i proeuropejski USR (Uniunea Salvați România, Związek Ratowania Rumunii) poinformował natomiast, że planuje złożenie wniosku o wotum nieufności wobec rządu, i wezwał PNL do jego poparcia. „Liberałowie powiedzieli, że chcą opuścić rząd, czekamy więc na ich podpisy” – obwieściła Elena Lasconi, liderka USR. Zapewne przez przypadek również kandydatka na prezydenta.

Jednocześnie wiele organizacji, w tym grupy zajmujące się prawami obywatelskimi, podpisało otwarty list, w którym stwierdziło, że orzeczenie trybunału to poważny zwrot w niedemokratyczną stronę. W komentarzach medialnych wielu polityków z lewa i z prawa, a także byłych oficerów służb specjalnych i wojska oraz cywilnych ekspertów bezpieczeństwa wytknęło jego autorom i sygnatariuszom pięknoduchostwo, pytając retorycznie, czy bardziej niż decyzja TK nie przeszkadzają im jednak poglądy Șoșoacy oraz konkretne działania jej domniemanych sponsorów z Kremla. W tym te bezpośrednio zagrażające bezpieczeństwu Rumunii – bądź co bądź frontowego kraju NATO i strategicznego przyczółku Zachodu nad Morzem Czarnym, siłą rzeczy mocno zaangażowanego także w politykę wobec Mołdawii, czyli kolejnego punktu zapalnego w relacjach Zachód–Rosja.

Niektórzy uczestnicy debaty wskazują przy tym, że Șoșoaca w gruncie rzeczy nie stanowi żadnego zagrożenia, bo prezydentura w Rumunii ma charakter jedynie ceremonialny, zaś sama niedoszła kandydatka jest tylko „politycznym folklorem” skazanym na marginalne poparcie wyborcze. Inni odpowiadają, że tak samo lekceważąco traktowano niegdyś Adolfa Hitlera i NSDAP, a potem wydarzenia niespodziewanie nabrały tempa. A poza tym w warunkach społeczeństwa informacyjnego i sieciowego nawet pozornie marginalni politycy – jeśli pozwoli się im na korzystanie z oficjalnych kanałów komunikacji oraz nobilituje samą możliwością kandydowania na najwyższe urzędy w państwie – infekują przestrzeń publiczną niebezpiecznym przekazem, co może mieć rujnujące skutki dla stabilności politycznej i bezpieczeństwa kraju (to skądinąd święta racja).

Dylemat kaczki

Cały Zachód ma ten problem: co robić z kaczkami, które wykorzystują system liberalnych praw do jego faktycznego kwestionowania?

Takie historie, na skalę znacznie wykraczającą poza casus rumuński, mają miejsce we Francji, w Niemczech, w Austrii… Otwarcie prorosyjscy politycy sprawują już władzę na Węgrzech i Słowacji. Także w Polsce mamy osoby publiczne jawnie promujące narracje żywcem kopiowane z rosyjskiej propagandy. Niektóre z nich korzystają przy tym ze swojego statusu dziennikarzy i publicystów, inne – naukowców i ekspertów, część organizuje kampanie internetowe, spotkania otwarte, a niektórzy wręcz startują w wyborach. Z sukcesami, zyskując dzięki temu nową trybunę, stosowny autorytet w oczach zwolenników, a nierzadko dostęp do informacji niejawnych, ważnych dla bezpieczeństwa państwa i całego Sojuszu Północnoatlantyckiego. Wytykanie im działania w interesie Rosji w najlepszym razie kończy się wzruszeniem ramion i odwołaniem się do (jakoby świętej) wolności słowa. W gorszym – konsekwencjami dla wytykającego, bo „przecież nikt im nie udowodnił szpiegostwa”, a jakiekolwiek sugestie o wysługiwaniu się obcym interesom to w tej sytuacji naruszenie dóbr osobistych.

Kontrwywiady, owszem, pracują – a przynajmniej należałoby mieć taką nadzieję. W kilku krajach Europy, w Polsce także, czasem identyfikują ewidentnych szpiegów – takich, których działalność daje się podciągnąć pod istniejące paragrafy i udowodnić procesowo. Niektórych wsadzają za kraty, innych deportują do ich rzeczywistej ojczyzny, a czasami „odwracają” (co notabene jest długofalowo najlepszym rozwiązaniem, bo pozwala kompetentnym służbom skutecznie infiltrować struktury przeciwnika i dezinformować jego decydentów). Z agentem wpływu jest trudniej, bo on nie fotografuje z ukrycia dworców i baz wojskowych, często nie ma nawet bezpośredniego kontaktu z zewnętrznymi mocodawcami. Nie podejmuje paczek z pieniędzmi spod kamienia w parku, a na jego konto nie przychodzą przelewy bezpośrednio z Moskwy. Dzisiaj robi się to dużo dyskretniej: od tego, żeby płacić czy ułatwiać kariery, jest międzynarodowa sieć pozornie niewinnych instytucji.

O szkodliwości wrażych działań informacyjnych pewnie nie trzeba już nikogo przytomnego przekonywać. Paraliżowanie konkretnych decyzji, a nawet samo napuszczanie na siebie zwolenników przeciwstawnych poglądów – to zyski operacyjne przeciwnika, niekiedy nawet istotniejsze strategicznie niż te wynikające z klasycznych działań wywiadowczych. A warto pamiętać, że tu akurat mowa o Rosji, ale nie tylko w Moskwie „umieją w te klocki”. Przykłady analogicznych działań ze strony na przykład Chińskiej Republiki Ludowej, radykalnych islamistów albo niektórych korporacji transnarodowych zostały już odnotowane w państwach unijnych. Amerykanie dodają do tej listy także m.in. Iran i Koreę Północną.

Jakimś rozwiązaniem jest w tej sytuacji poszerzenie dotychczasowych uprawnień instytucji sądowniczych – i Rumuni zrobili właśnie praktyczny krok w tym kierunku. Na ich przykładzie widać jednak pewne ograniczenia i mielizny. Po pierwsze, każdy sąd zależny od polityków (nawet tylko poprzez procedury zgłaszania i nominacji kandydatów) będzie z automatu narażony na zarzut udziału w bieżącej grze partyjnej. Nawet jeśli akurat nie interes danej partii będzie nim kierował, lecz najlepiej pojęta troska o dobro publiczne, znajdzie się ktoś, kto będzie twierdził inaczej. Przynajmniej dopóty, dopóki instytucjom wymiaru sprawiedliwości i tworzącym je ludziom nie uda się zdobyć większego niż dzisiaj autorytetu (co przy okazji oznacza konieczność objęcia ich ściślejszym nadzorem kontrwywiadowczym, a także lepszych procedur selekcji i awansu).

Po drugie, sędziowie orzekający w kwestiach politycznie wrażliwych musieliby znacząco poszerzyć swą wiedzę o nowe elementy, bo do identyfikacji i oceny wrażliwych przypadków nie wystarczy biegła znajomość paragrafów. I nie zawsze sprawa będzie tak oczywista, żeby prokurator mógł się posłużyć np. zarzutem „publicznego pochwalania wszczęcia lub prowadzenia wojny napastniczej”, za co (niestety, i tak za rzadko wykorzystywany!) art. 117 par. 3 naszego kodeksu karnego przewiduje do pięciu lat odsiadki. No i po trzecie, w ramach unikania podejrzeń o „partyjność”, dobrze byłoby wykorzystywać nowe narzędzia nie tylko przeciwko jednemu środowisku politycznemu. Bo rosyjska agentura (i inne też) jest praktycznie w każdym z nich. Owszem, w niektórych działa tak, że widać ją niemalże gołym okiem, w innych mniej. Te jawne są zresztą czasami po to, żeby wszyscy rzucili się akurat na nie, a ważniejsza robota mogła przebiegać bez zakłóceń.

Mamy więc cynizm i kunktatorstwo polityków, skłonnych widzieć źdźbło wyłącznie w oku konkurentów. Mamy też skądinąd uzasadniony opór (nie tylko w środowiskach prawniczych) przed pójściem drogą rumuńską. Ale mimo to warto próbować szukać punktów stycznych pomiędzy (pozornie?) sprzecznymi stanowiskami. Mamy bowiem do czynienia z sytuacją „zbiorowej obrony koniecznej” – całe społeczeństwa i państwa wystawione są na ataki bandytów posługujących się niestandardowymi instrumentami. Żeby je odeprzeć, być może trzeba sięgnąć po metody i narzędzia daleko wykraczające poza stare paradygmaty. W tym właśnie po „sądową profilaktykę” zawczasu blokującą działania wymierzone w fundamentalne interesy wolnego kraju i narodu, a także po bardziej elastyczne rozumienie zasad wolności słowa. Bo alternatywą jest scenariusz, w którym kaganiec nałożą nam właśnie ci, których prawa – w imię słusznych ideałów – pragniemy chronić. ©Ⓟ

Do identyfikacji i oceny wrażliwych przypadków nie wystarczy biegła znajomość paragrafów. I nie zawsze sprawa będzie tak oczywista, żeby prokurator mógł się posłużyć np. zarzutem „publicznego pochwalania wszczęcia lub prowadzenia wojny napastniczej”