Jeszcze niedawno wojna była dla nas czymś odległym w czasie (przynajmniej o pół wieku) albo przestrzeni (o parę tysięcy kilometrów). Dramat Ukrainy to zmienił, a jednym ze skutków jest powrót do rozważań o potrzebie obowiązkowego poboru. Czasem to głos środowisk sfrustrowanych zmianami kulturowymi. Sprowadza się do schematu: „wojsko robi z chłopców prawdziwych mężczyzn”. To nieprawda (wystarczy się przyjrzeć facetom po pięćdziesiątce i po dawnej służbie zasadniczej), ale ponieważ wierzące w to osoby to część elektoratu, u polityków może się pojawiać pokusa, by zaspokoić ich oczekiwania.

Sporo jest jednak także głosów sceptycznych – matek, młodych mężczyzn, którzy wcale nie czują pociągu do „przygody” w mundurze, ich dziewczyn, narzeczonych i żon, ale także np. wielu pracodawców. Widać to przy analizie różnych sondaży. Łączna liczba zwolenników obowiązkowej służby waha się mocno w zależności od momentu i przyjętej metodologii (np. w badaniu IB Pollster z listopada 2023 r. wygrali przeciwnicy, stosunkiem 44 do 27 proc., lecz w badaniu SW Research z lutego 2024 r. – już zwolennicy, stosunkiem 45 do 35). Ale w poszczególnych grupach respondentów zaznacza się trend: zazwyczaj najbardziej skłonni do akceptacji są starsi mężczyźni (nawet ponad 50 proc. w drugim z sondaży), znacznie mniej kobiety, a najmniej – mężczyźni w wieku poborowym (niespełna 32 proc. „za” w badaniu SW Research). Tego politycy też nie mogą zlekceważyć.

Plusy obowiązkowego poboru

Część opinii publicznej oczekuje gestów, które zwiększyłyby zbiorowe poczucie bezpieczeństwa. Deklaracje o chęci budowy wielusettysięcznej armii bardzo w tej sytuacji kuszą. Ponadto część kadry tęskni do dawnych czasów; wszak więcej rekrutów to więcej jednostek, czyli więcej stanowisk dowódczych i bardziej drożne ścieżki awansu. Publicznie raczej nikt się do takiej motywacji nie przyzna, ale znając choć trochę realia, nie można jej wykluczać. Na szczęście wśród generałów i oficerów dominują ci, którzy interes Rzeczypospolitej przedkładają nad korporacyjny i prywatny, co łatwo rozpoznać po ich rzeczowym i zniuansowanym podejściu do dylematów związanych z przymusowym poborem.

Nie da się zaprzeczyć, że takie rozwiązanie ma pewne zalety. Na przykład możliwość dość precyzyjnego oszacowania, ilu rekrutów będzie do dyspozycji w kolejnych latach. No i zwiększa liczebność armii. Tyle że na drugiej szali leżą wady, i to poważne.

Po pierwsze: morale. Z niewolnika nie ma dobrego pracownika, a tym bardziej wojownika. Armie oparte na przymusie zawsze miały kłopoty z dyscypliną, dezercjami itd. Owszem kadra umiała sobie z tym radzić, ale zazwyczaj metodami trudnymi do zaakceptowania w nowoczesnych, demokratycznych społeczeństwach. Tymczasem – niestety – Polacy i tak mają problem z zaufaniem do własnego państwa i jego instytucji, zaś wielu deklaruje, że nie zamierza za nie walczyć, a tym bardziej umierać. Przymusowe wcielenie albo nawet jego wiarygodna groźba bynajmniej nie zmienią tego podejścia, a już na pewno nie na lepsze.

Po drugie: koszty i ich relacja do zdolności bojowej. Masowa armia i tak je generuje, w postaci dodatkowych budynków, sortów mundurowych, racji żywnościowych itp. Ale gdy mówimy o wspartej ochotniczą rezerwą armii zawodowej, to liczba przekłada się w miarę proporcjonalnie na siłę. Przy rekrutacji przymusowej rzecz jest mniej oczywista. Także z powodów wskazanych powyżej, ale przede wszystkim z powodu nieefektywności szkolenia. Kiedy poborowego uczono salutować, maszerować z lewej, słuchać rozkazów, strzelać z karabinu, kłuć bagnetem i tylko z rzadka czegoś bardziej skomplikowanego, problem był minimalny. Wypuszczony do cywila, nawet po kilkunastu latach nie tracił tych umiejętności. Ale potem nastąpiło nieprawdopodobne nasycenie wojska nowoczesną techniką, co sprawia, że dla zachowania wartości bojowej rezerwisty trzeba mu kompetencje często odświeżać, zapoznawać go z nowymi generacjami sprzętu oraz modyfikacjami taktyki. To droga operacja, a przy niepełnym zaangażowaniu samego zainteresowanego – skazana na niepowodzenie. Chyba że pogodzimy się z faktem, że gros ludzi poddanych przymusowemu poborowi to będzie wojsko nawet nie drugiej, lecz piątej kategorii – nadające się jedynie do pilnowania obiektów na głębokim zapleczu, pomocy przy żniwach (jak w PRL) albo do roli mięsa armatniego „w razie W” (jak w armii rosyjskiej). A chyba nie o to chodzi…

Po trzecie: straty dla tkanki społecznej i dla gospodarki. Ktoś machnie ręką i powie: „Nic to, trudno, bezpieczeństwo militarne jest dzisiaj ważniejsze”. Błąd w rozumowaniu: bez sprawnej gospodarki nie będzie żadnego bezpieczeństwa, bo nie będziemy się liczyć jako gracz i partner, a wtedy nawet najliczniejsza armia z masą czołgów i rakiet nam nie pomoże. Jej zresztą też na dłuższą metę nie będzie, bo zabraknie na nią pieniędzy. Niby proste, ale wciąż nie dla wszystkich.

Służba powszechna, ale bez przymusu

Kwadratura koła? Nie. Stosunkowo najlepszym (i sprawdzonym w wielu krajach) rozwiązaniem jest stała armia zawodowa plus jak najszersze szkolenie wojskowe – ale dobrowolne, a nie przymusowe. Za to z mocnymi zachętami, tak natury finansowej, jak i emocjonalno-prestiżowej. W możliwie elastycznych formułach, tak by jak najmniej zakłócać cywilne życie rezerwisty. Dostosowane precyzyjnie do przyszłych zadań. Operator drona nie musi przechodzić unitarki w lesie, dziś nie musi nawet umieć czyścić broni… ani (o zgrozo!) salutować. W wielu rolach lepiej sprawdzi się zmotywowana dziewczyna ochotniczka (dajmy im więcej szans!) niż niechętny do wojaczki chłopak fajtłapa. On może się bardziej przydać w cywilu, np. pracując i płacąc podatki.

Armia mniejsza liczebnie, ale wyższej jakości (tak pod względem szkolenia, jak i wyposażenia), wspierająca swym istnieniem postęp i innowacyjność w gospodarce cywilnej, a nie zaburzająca te procesy – to będzie najlepszy sposób odstraszania wroga. A gdyby wróg okazał się głupcem i jednak na nas napadł – sposób jego pokonania. ©Ⓟ