W latach 90. poznałem przynajmniej parę osób, które explicite wyrażały fascynację NLP, programowaniem neurolingwistycznym – dość osobliwą koncepcją „głębokiego” zarządzania językiem komunikacji międzyludzkiej.
NLP, wypracowane w latach 70. w USA przez Johna Grindera oraz Richarda Bandlera, początkowo służyło celom terapeutycznym: zastosowanie programowania miało tak modelować i warunkować sposób myślenia i mówienia, że poddana NLP jednostka zyskiwała szansę doskonalenia oraz sposobność samoleczenia. Dość szybko okazało się, że NLP sprzedaje się najlepiej jako narzędzie perswazyjne – według autorów licznych podręczników podbijających w tamtej epoce półki naszych księgarń określone techniki językowe zarówno wzmacniały komunikacyjnie (i mentalnie) osobę mówiącą, jak i wpływały na zachowanie odbiorcy. Była to, krótko mówiąc, jeszcze jedna mętna metoda narcystycznego psychomarketingu, kolejna spośród wielu, którymi zachłystywaliśmy się jako społeczeństwo w początkach transformacji ustrojowej. NLP wydawało mi się – poznawczo – ciekawe, bo miało ambicje totalne: posługując się ekskluzywnym, pseudonaukowym bełkotem, obiecywało pełną przemianę osobowości – dosłownie gwarantowało, że staniesz się innym (naturalnie lepszym i skuteczniejszym) człowiekiem oraz posiądziesz dar programowania umysłów bliźnich w dowolnym celu.
Mniej więcej w tym samym czasie sieci na Polaków (choć przede wszystkim na Polki) zarzuciły globalne koncerny sprzedaży bezpośredniej, wszystkie te amwaye i herbalife’y – nagle dzwoniła do ciebie dawno niewidziana koleżanka i ezoterycznym językiem pełnym misjonarskich sformułowań próbowała opylić ci pięciolitrowy, niezwykle drogi baniak płynu do naczyń. W parę miesięcy później ta sama koleżanka dzwoniła z dramatyczną prośbą o pożyczkę, bo „musi spłacić superwajzorkę”. Amerykański żargon sprzedażowy trudno się przyjmował w potocznej polszczyźnie – owym rozmowom towarzyszyło dziwne zażenowanie i poczucie obcości: miejsce zwyczajowego polskiego narzekania zajmowały przecież jankeskie frazesy o świetlistej drodze sukcesu.
A potem moja znajoma trafiła w wyniku rozmaitych życiowych perturbacji pod skrzydła Monaru. Ciężko i długo tam pracowała, wydobywając się z uzależnienia, Monar w jakimś sensie podarował jej drugie życie. Kiedy jednak wróciła po roku pobytu w jednym z ośrodków terapeutycznych, nie do końca rozumiałem, co do mnie mówi: przemawiała, całkiem nieświadomie, wewnętrznym językiem organizacji, autonomicznym kodem, który organizował jej proces zdrowienia.
Supermoc zrzędliwości
Te punkty widzenia, które tu podrzucam – a można dodać do nich jeszcze rozsiewaną przez media i Kościół moralną panikę w kwestii sekt (począwszy od irracjonalnego lęku przed „satanistami” z przełomu lat 80. i 90.) – wcale nie tak łatwo połączyć. Trzeba mieć klucz: sama koncepcja kulturowej inwazji kapitalizmu nie wystarczy.
Bardzo ciekawego spojrzenia na zagadnienie związków języka i dynamiki grup społecznych dostarcza książka amerykańskiej lingwistki Amandy Montell „Idź za mną. Język sekciarskiego fanatyzmu” – jest to reportersko-analityczna próba opisania sposobów, w jaki narzędzia lingwistyczne mogą funkcjonować jednocześnie w służbie autorytarnej dyktatury (politycznej, duchowej, organizacyjnej, biznesowej) i na rzecz jednostki poszukującej wspólnotowego przeżycia.
Montell jest zdeklarowaną feministką, wyczuloną na relacje władzy – jej pierwsza książka, „Wordslut: A Feminist Guide to Taking Back the English Language” (2019), traktowała zresztą o zagadnieniu feministycznego „odzyskiwania” języka – ale ma też lekkie, felietonistyczne pióro i umiejętność obrazowego tłumaczenia złożonych zagadnień.
„Jakich technik używają charyzmatyczni przywódcy, by wykorzystać fundamentalne potrzeby ludzi w zakresie wspólnoty i sensu? Jak doskonalą taką moc?” – pyta Montell. I stawia następującą tezę: „Odpowiedzią, jak się okazuje, nie jest jakaś dziwaczna, oszałamiająca magia. (…) Prawdziwa odpowiedź sprowadza się do słów. Sposobu ich używania. Od zręcznej redefinicji istniejących słów (i wymyślania nowych) do potężnych eufemizmów, tajnych kodów, zmian sensu, modnych powiedzonek, śpiewów i mantr, «mówienia językami», wymuszonej ciszy, a nawet hasztagów, język jest zasadniczym środkiem, w którym ujawniają się różne stopnie wpływów sekty. Wiedzą o tym guru z rodzaju duchowych wyzyskiwaczy, ale też ludzie od piramid finansowych, politycy, dyrektorzy generalni start-upów, internetowi głosiciele spiskowych teorii, instruktorzy ćwiczeń, a nawet influencerzy z mediów społecznościowych”.
Montell zaczyna swoje analizy z grubej rury: od opisu języka sekt przez duże „S” – od Świątyni Ludu, której kres położyła decyzja charyzmatycznego lidera, Jima Jonesa, o konieczności masowej samozagłady jej członków w gujańskim Jonestown w listopadzie 1978 r. (zginęło wówczas samobójczą śmiercią ponad 900 osób), po Wrota Niebios: akolici niejakiego Marshalla Applewhite’a – 21 kobiet, 18 mężczyzn – odebrali sobie życie w marcu 1997 r. w kalifornijskim pensjonacie, sądząc, że dokonują w ten sposób transferu swoich dusz na wyższy, kosmiczny poziom i dołączają do pozaziemskiej cywilizacji, z której, jak utrzymywał Applewhite, w istocie się wywodzą. Montell przygląda się procesowi stopniowego odrywania się języków owych ugrupowań od desygnatów związanych z rzeczywistością i faktami, jak również stosowanym przez toksycznych liderów metodom „bombardowania miłością” i bezwzględnego budowania lojalności.
Podkreśla przy tym, że „pranie mózgu”, tak popularne jako wyjaśnienie podatności na sugestię, w rzeczywistości nie istnieje jako technika wpływu: „Większości z nas zdarza się rozumieć «pranie mózgu» dosłownie, wyobrażamy sobie, że podczas sekciarskiej indoktrynacji dochodzi do pewnych zmian neurologicznych. Ale pranie mózgu to metafora. Nie ma w niej nic obiektywnego”. Co może jeszcze ciekawsze, Montell zauważa, że ludzie przystępujący do sekt niejednokrotnie mają istotne, racjonalne powody, by to uczynić – nie są tak po prostu porywani, nie są też frustratami niemającymi nic do stracenia albo osobami z rozmaitymi zaburzeniami. „Nie desperacja ani nie choroba psychiczna wciągają nieustannie ludzi w sidła wyzyskujących ich grup – to nadmiar optymizmu – pisze. – Oczywiście środowiska sekciarskie są atrakcyjne dla osób borykających się z emocjonalnymi zawirowaniami. Bombardowanie miłością jest szczególnie skuteczne wobec tych, którzy zmagają się ze stresującymi zmianami w życiu. Ale inklinacja jest często bardziej złożona niż ego lub rozpacz, ma więcej wspólnego z wiarą danej osoby w obietnice, które zostały jej pierwotnie złożone”.
Optymiści i idealiści – to na nich sekty zastawiają pułapki. Być może zresztą polskie społeczeństwo jako zbiorowość znana z ponuractwa dysponuje, w sensie ogólnym, jeszcze jednym rodzajem szczepionki na lingwistyczny populizm: „W kilku eksperymentach naukowcy odkryli, że gdy ktoś jest w dobrym nastroju, staje się bardziej niewinny i niczego nie podejrzewa, a zrzędliwość sprawia, że lepiej wyczuwa oszustwo. A to musi być najbardziej zrzędliwa supermoc, o jakiej słyszałam” – wspomina Montell.
Projekty udane
„Idź za mną” traktuje temat sekciarskiego języka z perspektywy postreligijnej, dostrzegając, że ten sam uniwersalny mechanizm lingwistyczny może stać za ruchami millenarystycznymi, programami terapeutycznymi, branżą fitness, instagramowym coachingiem czy „filozofią ekosystemu” wielkiej korporacji. Każda z tych struktur żywi się ludźmi, którzy winni wierzyć w to, co robią, jeśli mają ją zasilać pieniędzmi albo ciężką pracą. Unikatowość podejścia Montell wynika z tego, po pierwsze, że wskazuje ona także na projekty udane, takie, które rzeczywiście dają w zamian coś więcej niż tylko puste kalorie taniego mistycyzmu, po drugie zaś z tego, że żadnego z opisanych zjawisk się tu nie demonizuje – zamiast tego uważnie sonduje się głębokość zanurzenia.
Autorka pisze o współczesnej Ameryce, umieszczając potężne prądy myślowe rodzące się na pograniczu sekciarstwa, biznesu i polityki (przy okazji dostaje się solidnie Donaldowi Trumpowi) w kontekście tamtejszej protestanckiej tradycji predestynacyjnej i kryzysu instytucjonalnej religii. Ale zjawiska, które z taką celnością, wdziękiem i humorem portretuje, są oczywiście obecne pod każdą szerokością geograficzną, wszędzie tam, gdzie ludzie czują się samotni, pozbawieni sensownej wizji przyszłości i poczucia, że mogą zapanować nad własnym życiem. ©Ⓟ