Rządząca koalicja próbuje rozsupłać gordyjski węzeł, jaki pozostał w wymiarze sprawiedliwości po rządach Zbigniewa Ziobry. Robi to w imię praworządności, przez tego ostatniego wielokrotnie naruszanej. Jednak w swoich działaniach – podobnie jak jej poprzednicy – pomija tak naprawdę istotę sprawy, którą jest nie praworządność, lecz sprawiedliwość.
Po co nam wymiar sprawiedliwości
Oceniając spuściznę pozostawioną w sądownictwie przez obóz Zjednoczonej Prawicy, jak również zastanawiając się, jak wyjść z błędnego koła przyjętych przez nią niekonstytucyjnych rozwiązań, których nie da się usunąć w sposób zgodny z konstytucją – a być może nie da się usunąć w ogóle, dopóki swoje urzędy pełnią Andrzej Duda oraz sędziowie Trybunału Konstytucyjnego wybrani przez PiS – zbyt często pomijamy to, że punktem wyjścia zarówno dla jednego, jak i drugiego musi być pytanie, po co w ogóle jest wymiar sprawiedliwości. Służy on – jak sama nazwa wskazuje – do wymierzania sprawiedliwości i tego właśnie oczekują od niego obywatele: sprawiedliwych rozstrzygnięć. Radykalne działania partii Kaczyńskiego wynikały z mandatu społecznego otrzymanego od wyborców: od ponad dekady odsetek respondentów CBOS oceniających działalność sądów jako złą oscylował pomiędzy 40 a 50 proc. (w 2012 r. przekroczył 60 proc.). Ocenę dobrą wystawiało sądom maksymalnie 30 proc. ankietowanych. Z polskim wymiarem sprawiedliwości ewidentnie więc coś było nie tak. Główne przyczyny tego stanu rzeczy były – w mojej ocenie – dwie. Po pierwsze, to, co prof. Ewa Łętowska nazywała „biurokratycznym formalizmem” (a czasem „ekscesywnym formalizmem”), ja zaś nazywam „biurokratyczną kulturą korporacyjną”. Po drugie, organizacyjna niewydolność skutkująca przewlekłością postępowań. Polskie sądy orzekały powoli, a rezultaty ich ospałej aktywności bywały nierzadko po prostu sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem i poczuciem sprawiedliwości.
Sposób, w jaki praworządność postanowił uleczyć Zbigniew Ziobro, sprawił, że podeptano i praworządność, i elementarną sprawiedliwość
Skrupulatne trzymanie się reguł formalnych było (i jest) postrzegane przez elitę prawniczą jako tożsame z wymierzaniem sprawiedliwości niezależnie od tego, co na ten temat sądzą strony procesu czy opinia publiczna. Jest to oczywiście objaw zadufania i zapatrzenia tej elity w samą siebie (zwiększający dodatkowo u zwykłych ludzi poczucie, że jest ona wyalienowaną ze społeczeństwa „kastą”), ma jednak swoje historyczne uzasadnienie: formalna praworządność jako fundament państwa prawa to efekt rewolucji, jaka przetoczyła się przez Europę kontynentalną (a zwłaszcza przez kraje niemieckie) w XIX w. Feudalne systemy prawne (i polityczne) uległy w ciągu stulecia po rewolucji francuskiej stopniowej dezintegracji i przekształceniu w praworządne monarchie konstytucyjne. Narzędziami tego procesu były przede wszystkim konstytucje, ograniczające władzę monarchy i dające parlamentowi co najmniej współudział w procesie stanowienia prawa, ale też – w nie mniejszym stopniu – wielkie kodyfikacje oparte na prawie rzymskim i na dorobku nowożytnej doktryny prawa karnego. To dopiero ich powstanie umożliwiło realizację idei praworządności zobowiązującej wszystkich działających w imieniu państwa do ścisłego trzymania się litery prawa. Na tym właśnie polegała rozgrywająca się przez cały XIX w. rewolucja antyfeudalna – na ograniczeniu władzy prawem, a zarazem na uczynieniu prawa kompleksowym i czytelnie uporządkowanym systemem norm.
Siłą napędową tych zmian było mieszczaństwo, domagające się, aby prawo stanowiło jasny i spójny zestaw reguł chroniących jednostkę zarówno przed nadużyciami władzy, jak i przed innymi jednostkami. W tak pomyślanym systemie prawnym praworządność nie była celem samym w sobie, lecz środkiem do celu – zapewniała sprawiedliwy wyrok. Stało się to jednak możliwe przede wszystkim dzięki wysiłkowi kodyfikatorów. Inaczej bowiem niż w epoce feudalnej sędzia po raz pierwszy miał możliwość odwołania się do przepisów, które – dzięki kompleksowym aktom prawnym – spełniały wymóg spójności i jasności. Dodatkowo zaś pozytywistyczna doktryna prawnicza (ukształtowana pod koniec stulecia) stworzyła rygory wnioskowań pozwalających w całym, częściowo będącym jeszcze spuścizną feudalizmu aquis prawnym, określić hierarchię norm i jasne kryteria ich obowiązywania, tym samym przyczyniając się do spójności systemu.
Niepraworządnie i niesprawiedliwie
W Polsce, która przyswoiła sobie w przeważającej części wzorce niemieckie, ten model przyjął się najpierw pod zaborami, a potem też po odzyskaniu niepodległości. A w PRL-u (pomijając okres stalinizmu) nawet się utrwalił i zaskakująco dobrze współgrał z biurokratyczną kulturą urzędniczą realnego socjalizmu. Problem w tym, że normy prawa materialnego w PRL-u były nakierowane na realizację specyficznie rozumianej sprawiedliwości, mianowicie „sprawiedliwości socjalistycznej”. Formalizm stał się przedmiotem niejednoznacznej gry: bywał parawanem, za którym mogły się ukryć absurdy systemu, ale dla niektórych sędziów bywał też – zwłaszcza w schyłkowej fazie realnego socjalizmu – narzędziem do ochrony obywatela przed władzą. Co ciekawe, po rozpoczęciu transformacji gospodarczej i ustrojowej instrumentalne i formalistyczne traktowanie praworządności przybrało jeszcze na sile. Po części dlatego, że pozwalało sędziom unikać rozstrzygania konfliktów pomiędzy sprzecznymi wartościami, gdy ustawodawca nie dawał wyraźnych wytycznych co do tego, którą z nich należy preferować, po części zaś najprawdopodobniej dlatego, że było narzędziem do zarządzania ich nadmiernie obciążonymi referatami (np. przez zwracanie pism zawierających nieistotne braki formalne). I tak doszliśmy do punktu, w którym zastrzeżeń sądów nie budziło ustanawianie kuratora dla 117-letniego właściciela udziałów w kamienicy.
Model praworządności formalnej ukształtowany przez PRL i transformację po prostu nie był traktowany jak środek do wymierzania sprawiedliwości, lecz jak cel sam w sobie. I był niewątpliwie wadliwy. Sposób, w jaki postanowił uleczyć go Zbigniew Ziobro, sprawił jednak, że podeptano i praworządność, i elementarną sprawiedliwość.
Ustawa o Krajowej Radzie Sądownictwa z 2017 r. mogłaby od biedy na gruncie formalnej zgodności z konstytucją nadawać się do obrony. Ostatecznie nasza ustawa zasadnicza nigdzie explicite nie przesądza, że sędziowską reprezentację do tego organu muszą wybierać wyłącznie sędziowie. Sens przeforsowanej przez Zjednoczoną Prawicę nowelizacji był jednak inny: nie chodziło w niej o to, aby sędziów członków KRS wybierał Sejm, lecz o to, by zostali oni wybrani – po pierwsze – przez większość rządzącą, po drugie – pod kontrolą ministra sprawiedliwości i po trzecie – tak, aby byli mu powolni. Prawdziwym problemem związanym z tą ustawą było to, że jej cel był co do zasady niesłuszny i niesprawiedliwy: służyła ona podporządkowaniu sądownictwa ministerstwu, a więc godziła w same podstawy niezależności tego pierwszego. Na gruncie formuły Radbrucha (mówiącej, że niesprawiedliwe prawo nie jest prawem) to właśnie, a nie kwestia formalnej zgodności ustawy z konstytucją, winno być powodem uznania jej za nieobowiązującą.
Politykom Solidarnej Polski (a zapewne i Kaczyńskiemu, który wszak te działania konsekwentnie aprobował) chodziło przede wszystkim o to, by uzyskać narzędzie do kontrolowania nominacji na politycznie wrażliwe stanowiska w sądownictwie, przede wszystkim w Sądzie Najwyższym, i na stanowiska prezesów sądów. „Przy okazji” jednak KRS nominowała też kandydatów na wszystkie wolne etaty sędziowskie, które pojawiły się w ciągu ośmiu lat rządów Zjednoczonej Prawicy. W rozpisywanych konkursach startowali asesorzy i absolwenci Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury, założonej zresztą przez Platformę Obywatelską i uważanej przed 2017 r. za elitarną jednostkę kształcącą przyszłe kadry wymiaru sprawiedliwości. Liczbę obsadzonych w ten sposób etatów sędziowskich szacuje się na 2,5 tys.
Znakomita większość absolwentów KSSiP w oczywisty sposób nie została nominowana z powodów politycznych, lecz po prostu ukończyła szkołę za takich, a nie innych rządów. Absolwent KSSiP spełnia wymogi kandydowania na stanowisko sędziowskie, ale może też zamiast tego zostać asesorem – co jest nieobligatoryjne – i przystąpić do konkursu sędziowskiego później. Decyzję o wyborze kariery sędziowskiej podejmuje się zwykle pod koniec studiów prawniczych i trudno się dziwić temu, że ludzie, którzy je ukończyli, a następnie dostali się na trudną, trzyletnią KSSiP-owską aplikację (a najczęściej mieli za sobą jeszcze kilka lat asesury), chcieli w końcu podjąć pracę w wymarzonym zawodzie.
Praworządnie, ale niesprawiedliwie
To właśnie ta część węzła gordyjskiego, którą aktualnie próbuje w parlamencie rozsupłać większość rządząca. Na razie w drodze uchwalenia gruntownej nowelizacji ustawy o KRS, która ma przywrócić środowisku sędziowskiemu przysługujące mu wcześniej, wywiedzione z dość enigmatycznego zapisu konstytucji uprawnienie do obsadzania większości stanowisk w radzie przez samorząd sędziowski. Jest to jednak tylko pierwszy krok do rozwiązania zasadniczego problemu, a mianowicie do rozstrzygnięcia o statusie sędziów powołanych w latach 2018–2023 (czyli z nominacji neo-KRS). Nowej, praworządnej Krajowej Radzie Sądownictwa zostanie bowiem najprawdopodobniej w jakiejś formie powierzona weryfikacja prawidłowości ich powołania.
Uchwalona właśnie ustawa wzbudziła więc gorące – choć chyba kompletnie niezrozumiałe dla opinii publicznej – emocje interesariuszy. Tych zaś są dwie grupy, nazywające się wzajemnie złośliwie „neo-sędziami” i „paleosędziami”. Ci pierwsi startowali w konkursach na stanowiska sędziowskie rozpisanych po 2017 r. i uzyskali nominację od niekonstytucyjnej neo-KRS. Ci drudzy to sędziowie, którzy nominację uzyskali wcześniej. W niektórych przypadkach jeszcze od Rady Państwa PRL-u, co jednak przez elitę prawniczą za przeszkodę w sprawowaniu urzędu nigdy uważane nie było (takie przypadki są jednak skrajnie nieliczne, większość paleosędziów to ludzie z pokolenia 40- i 50-latków, którzy w PRL-u chodzili do przedszkola). Spór pomiędzy obydwiema grupami dotyczy nie tylko praworządności, lecz także interesów. W przypadku neosędziów są one oczywiste: jeżeli konsekwentnie przyjąć, że powołana na ziobrowskich zasadach KRS jest niekonstytucyjna, to jako organ nie istnieje, jej nominacje nigdy nie miały więc miejsca, zaś neosędziowie nie są sędziami i powinni stracić stanowiska. W przypadku sędziów sądów rejonowych oznacza to utratę pracy i konieczność ponownego startu w niezwykle wymagających konkursach sędziowskich, zaś w przypadku sędziów awansowanych – cofnięcie na poprzednio zajmowany, niższy szczebel. W każdym zaś wypadku to oznacza konieczność uratowania jakimś mało praworządnym kruczkiem wydanych przez nich wyroków. Uznanie bowiem, że wszystkie one były nieważne, wywołałoby kompletny chaos.
Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że po stronie paleosędziów motywacja obejmuje coś więcej niż dążenie do przywrócenia konstytucyjnego ładu. Publiczne wypowiedzi niektórych z nich są nacechowane pogardą wobec KSSiP jako instytucji i niechęcią do całego (stworzonego przez PO, nie przez PiS!) scentralizowanego systemu kształcenia sędziów. Mam wrażenie, że rozgrywa się tu konflikt pokoleniowy i konflikt dwóch etosów: absolwenci KSSiP (z któregokolwiek roku) wydają się bowiem różnić od swoich starszych kolegów szeroko rozumianą kulturą pracy i podejściem do obowiązków. W moim osobistym przekonaniu raczej in plus, choć na poparcie tej tezy mam jedynie własne doświadczenia z sali sądowej, z pewnością niewystarczająco reprezentatywne.
Tak czy owak jak do tej pory zarysowały się trzy główne pomysły na to, jak rozwiązać problem neosędziów.
Najbardziej radykalny prezentuje Stowarzyszenie Sędziów Polskich „Iustitia”, organizacja od 2017 r. aktywnie zaangażowana w zwalczanie polityki Zbigniewa Ziobry i uważana za bastion paleosędziów. Co prawda (pod naporem krytyki) poszczególni sędziowie z Iustitii zaczynają prezentować bardziej zniuansowane opinie, jednak wciąż dostępny na stronie stowarzyszenia projekt „o uregulowaniu skutków uchwał Krajowej Rady Sądownictwa podjętych w latach 2018–2024” przewiduje co do zasady nieważność wszystkich nominacji dokonanych przez neo-KRS. Wyjątkiem mają być asesorzy (powoływani w podobnym trybie jak sędziowie).
Wydaje się, że to stanowisko traktuje argument praworządnościowy dość instrumentalnie. Niekonstytucyjna neo-KRS bezwzględnie niekonstytucyjnie nominowała na stanowisko sędziego, ale asesora już nie. Dlaczego tak? Iustitia twierdzi, że to ukłon w stronę młodych absolwentów KSSiP – ale dlaczego tylko tych, którzy wybrali asesurę, zamiast startować w konkursie na stanowisko sędziowskie?
Istota problemu – moim zdaniem – nie leży w formalnej wadliwości procesu powołania, tj. w pytaniu, czy neo-KRS była konstytucyjna, czy nie, lecz w tym, czy rzeczywiście nominowani przez nią sędziowie byli dyspozycyjni politycznie. I czy kryterium ich lojalności wobec polityków było decydujące dla uzyskania nominacji. A to ocenić można w każdym przypadku tylko indywidualnie.
Trudno przypuszczać, aby ponad 2 tys. sędziów nominowanych w latach 2018–2023 zostało przez neo-KRS wybranych ze względu na poglądy czy lojalność wobec obozu rządzącego w tym czasie Polską. Można wręcz założyć, że w przypadku miażdżącej większości nominacji na stanowisko sędziego sądu rejonowego tak nie było. Cóż w końcu mogło obchodzić ministra – nawet tak obsesyjnie pragnącego kontrolować wszystko jak Zbigniew Ziobro – kto orzeka w wydziale cywilnym np. w Limanowej czy w Bochni? Cała „wina” znakomitej większości absolwentów KSSiP, którzy bezpośrednio po ukończeniu aplikacji zdecydowali się ubiegać o stanowisko sędziego (zamiast o asesurę), polegałaby więc na tym, że swoim działaniem pośrednio legitymizowali oni model sądownictwa, jaki chciała stworzyć Zjednoczona Prawica, a do którego bojkotu wezwało środowisko Iustitii.
Przypadki graniczne
Sprawa wygląda inaczej w przypadku awansów, czyli powołań sędziów sądu niższego szczebla na stanowisko w sądzie nadrzędnym. W przypadku Sądu Apelacyjnego w Warszawie jest to ewidentne: w tym najważniejszym sądzie powszechnym w Polsce Ziobro chciał mieć swoich ludzi. I trafili tam sędziowie tacy jak Piotr Schab – rzecznik dyscyplinarny dążący do eliminacji z wymiaru sprawiedliwości kolegów sprzeciwiających się reformie z 2017 – czy jego zastępca Przemysław Radzik.
Pomiędzy tymi dwiema skrajnościami kryje się jeszcze jakaś bliżej nieokreślona liczba przypadków granicznych. Co z przedstawicielami innych zawodów prawniczych, którzy akurat w okresie rządów PiS-u postanowili zostać sędziami? Co z awansami z sądów rejonowych do okręgowych? Albo z okręgowych do mniej ważnych apelacyjnych? Czy wszystkie one były niemerytoryczne, czy we wszystkich podstawowym kryterium była (zakładana lub już wcześniej wykazana) dyspozycyjność wobec polityków? Tego po prostu nie wiemy.
Wydaje się, że powyższy problem uwzględniono w projekcie Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, w myśl którego dokonane przez neo-KRS nominacje nie są z automatu nieważne, a jedynie podejrzane. Wszyscy neosędziowie mieliby zostać obligatoryjnie zweryfikowani pod kątem tego, czy ich nominacja nastąpiła z przyczyn wpływających na ich niezawisłość. Ten tok myślenia, oparty bardziej na sprawiedliwości niż na praworządności, jest jednak obarczony poważnym mankamentem – może sparaliżować sądownictwo. Obligatoryjna weryfikacja ok. 2,5 tys. powołań byłaby w praktyce trudna do przeprowadzenia i siłą rzeczy rozciągnięta w czasie. Oraz ryzykowna z uwagi na to, że sprzyjający (świadomie lub nie) pomysłom Iustitii sędziowie Sądu Najwyższego podjęli radykalne działania: zaczęli uchylać wydane przez neosędziów wyroki. W tym te o dużym rezonansie społecznym, jak w przypadku skazanego prawomocnie na 15 lat więzienia zabójcy. „Ta sprawa pokazuje, że odkładanie przez polityków rozwiązania problemu neosędziów nie służy stabilności systemu” – skomentował z widoczną satysfakcją rzecznik prasowy Iustitii. Trudno się oprzeć wrażeniu, że w tym stwierdzeniu tkwi słabo zawoalowana pogróżka. Zwłaszcza jeśli ma się świadomość, że Andrzej Duda na pewno nie podpisze żadnej ustawy unieważniającej hurtowo wszystkie nominacje neo-KRS – stoi on bowiem na stanowisku, że prezydencki akt powołania jest ostateczny i ma charakter sanujący wszystkie ewentualne wcześniejsze mankamenty procesu nominowania sędziego.
Być może – choć nie wygląda na to, by ktokolwiek próbował to z nim konsultować – prezydent Duda dałby się jednak przekonać do zaakceptowania ustawy utrzymującej w mocy wszystkie nominacje sędziowskie, ale zarazem dopuszczającej możliwość ich następczego podważenia na skutek swoistej weryfikacji. Takie rozwiązanie proponuje zrzeszające sędziów absolwentów KSSiP Stowarzyszenie Votum. Mimo że zgłoszone niewątpliwie pro domo sua, te postulaty wydają się jedynymi mającymi jakiekolwiek szanse wejścia w życie przed końcem kadencji obecnego prezydenta. Votum postuluje, aby nominacje neo-KRS uznać co do zasady za ważne i istniejące, lecz by w indywidualnych wypadkach było jednak dopuszczalne wszczęcie – przed przyszłą, powołaną zgodnie z konstytucją KRS – postępowania umożliwiającego podważenie nominacji konkretnego sędziego z uwagi na polityczne ingerencje w proces jego powołania.
Jest to zarazem jedyny projekt, który w coraz wyraźniej rysującym się konflikcie pomiędzy sprawiedliwością a praworządnością staje wyraźnie po stronie tej pierwszej. Ostatecznie z punktu widzenia zwykłego obywatela nie ma znaczenia to, czy dopełniono wszystkich formalności w procesie nominacji, lecz to, czy jej efektem było powołanie na stanowisko sędziego człowieka mającego kompetencje i cechy charakteru konieczne do pełnienia tej funkcji. Fetyszyzowanie problemu konstytucyjności KRS, zwłaszcza w połączeniu z uwalnianiem przez Sąd Najwyższy przestępców skazanych przez wadliwie powołanego sędziego, raczej nie przyczynią się do wzrostu autorytetu prawa (i sędziów) w społeczeństwie. Jeżeli polscy sędziowie w dalszym ciągu będą utożsamiać formalną praworządność ze sprawiedliwością, to obawiam się, że obywatele zaczną ją utożsamiać z jej odwrotnością. ©Ⓟ