Jak pisze Sebastian Stodolak, w XIX w. rocznie zabijano 15 tys. przedstawicieli tego gatunku właśnie po to, by z ich ciosów wykonać klawisze fortepianów. Można by odpowiedzieć, że popyt na fortepiany pewnie jednak od tamtych czasów spadł, a pianino od dawna nie jest obowiązkowym wyposażeniem solidnego, mieszczańskiego domu, ale pojawiły się inne – elektroniczne – instrumenty także wymagające klawiszy, więc możliwe, że zmiany się wzajemnie znoszą. Załóżmy, że tak właśnie jest. To oznaczałoby, że gdyby nie zastosowanie tworzyw sztucznych, to i w naszych czasach ginęłoby 15 tys. słoni rocznie.
Tylko jak to się stało, że liczbę słoni afrykańskich w XIX w. (żyjących jednocześnie, nie przez całe stulecie) szacuje się na 27 mln, w 1930 r. doliczono się 10 mln, a dziś jest ich ok. 450 tys.? I według organizacji WWF zabija się ich rocznie ok. 20 tys. Więcej niż wtedy, gdy ich kły były surowcem dla manufaktur instrumentów klawiszowych. Większa liczba i nieporównywalnie większy odsetek.
Mówimy tylko o słoniach zabijanych dla kości, a nie o kurczeniu się terenów, na których mogą zamieszkiwać, o ekspansji ludzkich osiedli i gospodarki itd. Ba! Inny gatunek – słoń leśny – dopiero co rozpoznany przez naukę, już jest krytycznie zagrożony wyginięciem, bo jego ciosy, choć mniejsze, są twardsze i według wytwórców figurek i ozdób nadają się lepiej do rzeźbienia misternych wzorów. A bieda w krajach Afryki sprzyja kłusownictwu…
Może więc to nie popyt na fortepiany był największym zagrożeniem dla słoni? Jasne, w swoim czasie był jednym z motorów napędzających popyt na kość słoniową, ale tylko jednym z nich. I pojawienie się tworzyw sztucznych trendu nie odwróciło.
Zajmijmy się przez chwilę żółwiami. Fakt bezdyskusyjny: karapaksy żółwi szylkretowych były (i nadal są, choć nielegalnie) wykorzystywane do produkcji ozdób, oprawek okularów itp. (dziś w już całkowicie niepoprawnej politycznie piosence Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego „Biżuteria” wuj daje wujnie wachlarz z pereł i szylkretu za „chanteuse’ę z kabaretu”). To, co ocaliło ten gatunek (a dokładniej: dwa gatunki, które klasyfikuje się jako szylkretowe), czyli zaprzestanie odławiania na wielką skalę (bo nie w ogóle), zagraża jednak większości innych żółwi. Przede wszystkim dlatego, że pełne tworzyw sztucznych – głównie resztek opakowań – oceany stają się dla nich śmiertelną pułapką. Działającą „od zewnątrz” (zwierzęta mogą zaplątać się w linki, torby itp. i utonąć) i „od wewnątrz”, bo przezroczysty plastik bywa mylony z pożywieniem. Przez wszystkie gatunki żywiące się bezkręgowcami, w tym właśnie żółwie, ale też np. walenie. Co ciekawe, akurat u żółwi szylkretowych nie znajdowano do tej pory resztek plastiku w żołądku (one jedzą głównie gąbki, które trudno pomylić z jednorazową torebką, nawet kiedy jest się żółwiem). Badający sprawę naukowcy z Uniwersytetu Exeter zastrzegli jednak, że zbadali treść żołądkową zaledwie siedmiu żółwi szylkretowych, a na podstawie takiej próby trudno wyrokować ostatecznie. A i tak gady te są nadal krytycznie zagrożone wyginięciem. Między innymi dlatego, że handel karapaksami kwitnie, tyle że w ukryciu (centrum są Karaiby, druga jest Japonia, kiedyś największy importer tego surowca), ale także dlatego, że nadal ceni się ich mięso. I to nie tylko w Chinach, które chętnie oskarżamy o wszelkie zło wobec zwierząt.
A skoro już weszliśmy do morza, to dorzućmy, że – jak szacuje UNESCO – rocznie z powodu zanieczyszczenia plastikiem ginie 100 tys. ssaków morskich: delfinów, wielorybów, także fok. Głównie z głodu. W marcu 2019 r. głośno było o samcu wala Cuviera (inaczej zyfii gęsiogłowej) wyrzuconym na brzeg na Filipinach i wymiotującym krwią. Gdy zaalarmowane służby dotarły na miejsce, zwierzę już nie żyło. Sekcja wykazała ponad 40 kg plastiku w jego żołądku. W różnym stadium rozpadu. Były tam worki z ryżem, splątane pasma tworzywa niewiadomego pochodzenia, torebki na przekąski… Wal padł z głodu i odwodnienia – zatkany żołądek nie przyjmował prawdziwego pożywienia, a do tego kwas wydzielany w celu strawienia tego, co do niego trafiło, wypalił dziury w wyściółce żołądka i jelitach ssaka. Często winne są drobiny plastiku – gatunki żywiące się planktonem połykają je, a one się nie rozkładają.
Inne zwierzęta są znajdowane z zadanymi ostrymi krawędziami plastikowych przedmiotów ranami wewnątrz przewodu pokarmowego. A czasem, gdy jeszcze jako młode utkną np. głową w resztkach przedmiotów z tworzyw sztucznych, są duszone lub plastik wrasta w ich ciała (te bowiem rosną, a uformowany, sztywny plastik nie). W tej kategorii przodują foki, bo są z natury śmiałe i ciekawskie. I trudno powiedzieć, że same sobie winne, bo nie trzeba było wkładać łba np. w obręcz wiadra… Naszym dzieciom też się to zdarza, ale im ma kto pomóc.
Gorzej, że my też zjadamy plastik, nawet o tym nie wiedząc. Szacuje się, że na Zachodzie ok. 5 g tygodniowo. To tak, jakbyśmy postawili sobie wyzwanie: zjem kartę kredytową co tydzień. Tyle że w formie mikro. Razem z pożywieniem (np. za pośrednictwem ryb) i w wodzie butelkowanej (w jednym z badań wykazano obecność 240 tys. mikrodrobin w litrze takiego napoju). Nie wiemy (jeszcze), jakie będą długofalowe skutki spożywania mikroplastiku. Wiemy już, że przedostaje się on do krwi i może pokonać barierę krew-mózg. Że zaburza gospodarkę hormonalną, wpływa m.in. na produkcję męskich hormonów płciowych. Badania na myszach wykazały, że gryzonie wystawiane na działanie plastiku były grubsze, ale za to częściej niepłodne. Czy tak samo jest z ludźmi? Obserwuje się korelację. Nie udowodniono (na razie?) związku przyczynowo-skutkowego.
Więc plastik jest zbawieniem czy zagrożeniem? I dlaczego nie napisałem np. o jednorazowych strzykawkach, które bez wątpienia uratowały miliony ludzi (i nie tylko) albo o tworzywach, które zrewolucjonizowały przechowywanie żywności, dzięki czemu w większości miejsc na świecie nie mamy dziś klęski głodu? Takie prawo publicysty. Ja też dokonałem wyboru faktów. ©Ⓟ