„W obliczu sowieckiej polityki gwałtów i faktów dokonanych powstanie zbrojne byłoby aktem pozbawionym politycznego sensu, mogącym za sobą pociągnąć niepotrzebne ofiary” – pisał gen. Kazimierz Sosnkowski w szyfrogramie dla dowódcy Armii Krajowej. Sporządził go, gdy 22 lipca 1944 r. dotarła do niego wiadomość, że w Warszawie trwają przygotowania do irredenty. Zresztą już wcześniej Naczelny Wódz próbował przekazać gen. Tadeuszowi Borowi-Komorowskiemu, że pomysły premiera Stanisława Mikołajczyka grożą gigantyczną katastrofą.
To właśnie szef rządu chciał, aby AK rozpoczęła w stolicy insurekcję. Dlatego gen. Sosnkowski słał ostrzeżenia, że powstańcy nie mogą liczyć na wsparcie aliantów. Ostrzegał też przed Stalinem. „Jeśli celem powstania miałoby być opanowanie części terytorium RP, należy zdawać sobie sprawę, że w tym wypadku zajdzie konieczność obrony suwerenności Polski na opanowanych obszarach w stosunku do każdego, kto suwerenność tę gwałcić będzie. Rozumiecie, co oznaczałoby to w perspektywie, skoro eksperyment ujawniania się i współpracy spełzł na niczym wobec złej woli Sowietów” – pisał Sosnkowski, trafnie przewidując, że nawet w razie sukcesu zrywu w Warszawie polskie podziemie dorżną czerwonoarmiści.
Jednak Bór-Komorowski nie dostał tych szyfrogramów – przejmował je nadzorujący łączność z krajem zastępca szefa Sztabu Naczelnego Wodza gen. Stanisław Tatar. Jednocześnie w Warszawie generałowie Tadeusz Pełczyński i Leopold Okulicki w zmowie z pułkownikami Kazimierzem Irankiem-Osmeckim i Józefem Szostakiem wywierali presję na komendanta AK, przekazując mu fałszywe informacje i domagając się zgody na powstanie. W końcu spiskowców wparł kłamstwami płk Antoni Chruściel ps. Monter.
Spośród oficerów, którzy pchnęli Warszawę do insurekcji, jedynie Szostak zadał sobie trud przeanalizowania tego, czym oraz z kim będą walczyć powstańcy. To sprawiało, iż miał chwile zwątpienia. „Wahałem się, a w końcu pomyślałem, że w ciągu naszej historii zawsze cierpieliśmy na brak środków umożliwiających stawienie czoła sytuacji i mimo to nie daliśmy się nigdy powstrzymać” – wspominał po zagładzie Warszawy.
Czterej spiskowcy
„Paradoksem bowiem sprawy powstania było to, że w Londynie wspierali ją politycy (z premierem Stanisławem Mikołajczykiem na czele), a zwalczał Naczelny Wódz i jego otoczenie” – pisze Daniel Koreś w monografii „W cieniu wyroku na miasto”. Autorowi udało się dotrzeć do wielu nieznanych wcześniej dokumentów i relacji, dzięki którym odtworzył to, jak zapadała decyzja o wybuchu powstania.
Do walki parli oficerowie obawiający się, iż bezczynność AK sprawi, że mieszkańców stolicy porwie do rebelii Polska Partia Robotnicza. Po czym społeczeństwo pójdzie na współpracę z Sowietami, a na koniec Rzeczpospolita zostanie 17. republiką Związku Radzieckiego. Generał Sosnkowski zdawał sobie sprawę z bojowych nastrojów, które zapanowały wśród części kadry oficerskiej AK. A jednocześnie trafnie oceniał, jak marny – w porównaniu z niemieckim – potencjał bojowy ma Armia Krajowa. Uznał zatem, iż ogłoszenie rozkazu zakazującego powstanie może doprowadzić do rozłamu w dowództwie AK, nawet do otwartego buntu. „Dlatego Sosnkowski przyjął inną formę, formę instrukcji, a nie rozkazów. Stosował bardzo wyraźnie wskazówki zawierające jego stanowisko” – pisze Koreś. W ocenie Naczelnego Wodza winny one zniechęcić Bora-Komorowskiego do wydania zgody na powstanie. Ale miał w tej rozgrywce przeciw sobie premiera Mikołajczyka i jego otoczenie, którzy pragnęli insurekcji. O tym gen. Sosnkowski wiedział. Natomiast nie zdawał sobie sprawy, że w Warszawie zawiązał się spisek, którego uczestnicy także parli do walki za wszelką cenę.
Narada, która była niczym przyłożenie ognia do lontu, odbyła się 20 lipca 1944 r. w konspiracyjnym lokalu na skrzyżowaniu ul. Narbutta i al. Niepodległości. Stawiło się na niej czterech oficerów: szef Sztabu Komendy Głównej AK gen. Tadeusz Pełczyński, jego zastępca gen. Leopold Okulicki, szef Oddziału II Sztabu płk Kazimierz Iranek-Osmecki oraz szef Oddziału III Sztabu płk Józef Szostak. Spośród tej czwórki Okulicki winien wykazywać daleko idącą niechęć do idei powstania. „Okulicki został przysłany z Londynu z dyrektywami hamującymi nas w walce” – wspominał już po wojnie Pełczyński. Taki rozkaz otrzymał pod koniec maja 1944 r. od Naczelnego Wodza.
Ale gdy tylko znalazł się w Warszawie, zaczął robić coś odwrotnego: czynił, co w jego mocy, by powstanie wybuchło. Pozostanie zagadką to, na ile związek z tym miały jego przejścia w 1941 r., kiedy wpadł w ręce NKWD i spędził prawie dziewięć miesięcy na Łubiance, aż w końcu pozwolono mu dołączyć do armii gen. Andersa. Być może po tak bliskim kontakcie ze stalinowską rzeczywistością Okulicki uwierzył, że musi zrobić, co tylko możliwe, by Polska nie została sowiecką kolonią. Choć o czymś zupełnie innym świadczy zapisek w pamiętniku gen. Iwana Sierowa. Zastępca Ławrientija Berii odnotował, iż Okulicki „był to prowokator, współpracujący od 1940 r. z NKWD i jednocześnie z Anglikami”. O tym, jak było naprawdę, mogą przesądzić dokumenty z moskiewskich archiwów, lecz tam polskich historyków już się nie wpuszcza.
Co do intencji Pełczyńskiego, to on sam dokładnie je streścił siedem lat po powstaniu, mówiąc o swoim przeświadczeniu, iż „wraz z przelewającym się przez Wisłę frontem sowiecko-niemieckim odwróci się nad nami karta dziejowa, odwróci się po raz ostatni w ciągu toczącej się wojny. Potem opanuje nas rosyjsko-sowiecka przemoc i nastanie dla Polski być może długi okres niewoli i obezwładnienia”. Zatem czuł „nieodzowną potrzebę zbrojnego wystąpienia w imieniu Rzeczpospolitej niepodległej”. Zgadzał się z nim Iranek-Osmecki.
Jedynie płk Szostak się wahał. Swoje wątpliwości ujął nawet w raporcie na temat możliwości operacyjnych Armii Krajowej. Zawierał on analizę posiadanych zasobów i ich porównanie z niemieckimi. Na koniec pisał: „Przy obecnym stanie sił niemieckich w Polsce i ich przygotowaniach przeciwpowstańczych polegających na rozbudowie każdego budynku zajętego przez oddziały, a nawet urzędu w obronne fortece z bunkrami, drutem kolczastym, powstanie nie ma widoków powodzenia. Może ono udać się jedynie w wypadku załamania się Niemców i rozkładu wojska”. Dlatego pozostała trójka oficerów postanowiła zaprosić go na dyskretną rozmowę.
Decydujące spotkanie
„Brak zgody na rozpoczęcie walk ze strony Szostaka, gdyby taka sytuacja miała miejsce i dotarła do «Bora», mogłaby go usztywnić w dyskusji z «jastrzębiami», a przekonanie dowódcy AK było bezwzględnie potrzebne, żeby wpłynąć na delegata rządu” – wyjaśnia Koreś.
Celem spiskowców stało się to, by wszyscy w otoczeniu komendanta AK namawiali go do wydania rozkazu o rozpoczęciu powstania. Dlatego spiskowcy doprowadzili do odwołania ze stanowiska zastępcy szefa Sztabu KG AK sprawującego pieczę nad łącznością z Londynem płk. Kazimierza Pluty-Czachowskiego. Jego wadami okazały się nazbyt samodzielne myślenie i daleko idąca szczerość. Informował on bowiem „Bora” o własnej ocenie szans na sukces insurekcji w Warszawie. A uważał je za zerowe.
Narada z 20 lipca, na którą zaproszono płk. Szostaka, zaczęła się od rozmowy o tym, jakie warunki winny zaistnieć, by rozpocząć w stolicy powstanie. Posiadane przez czterech oficerów informacje mówiły, że siły zbrojne III Rzeszy są w rozsypce, zaś Armia Czerwona zbliża się do Warszawy. Jednak w kluczowych miastach na Kresach tuż przed nadejściem wojsk sowieckich Armia Krajowa wszczynała powstania w ramach akcji „Burza”, aby wspólnie wyzwalać miejscowości i akcentować moc sprawczą Polskiego Państwa Podziemnego. Sowieci z pomocy korzystali, po czym rozbrajali AK-owców, zabijali lub pakowali do pociągów i wywozili w głąb ZSRR.
To nie powstrzymało trójki oficerów przed rozpoczęciem urabiania Szostaka. W końcu pułkownik się zgodził, ale postawił cztery warunki: o momencie zrywu miało decydować jedynie dowództwo AK, a dojść do niego mogło dopiero wówczas, gdy Armia Czerwona podejmie próbę zdobycia Warszawy, poza tym alianci musieliby zagwarantować wsparcie lotnicze i przerzucenie do Polski 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Okulicki i Pełczyński zapewnili Szostaka, że wszystkie cztery warunki zostaną spełnione, „choć wiedzieli, że punkty od 2 do 4 są praktycznie awykonalne” – podkreśla Koreś.
W tym czasie wysłano do brytyjskiego dowództwa pytanie, czy zapewni ono Warszawie wsparcie lotnicze oraz przerzut brygady gen. Sosabowskiego. Brytyjczycy odpowiedzieli, że należy ograniczyć akcje zbrojne do działań na niemieckich liniach komunikacyjnych, aby zakłócać zaopatrzenie frontu. Natomiast co do wsparcia lotniczego, to mogą oddelegować jedynie cztery samoloty Liberator, pilotowane przez polskie załogi. Dla rządu Churchilla powstanie nie miało żadnej wartości i narażało brytyjskie lotnictwo na niepotrzebne straty. Informację o tym przesłano 22 lipca z Londynu do Warszawy. „Depesza ta odzierała KG AK z jakichkolwiek złudzeń co do możliwości wsparcia powstania – jej treść, wszystko na to wskazuje, nigdy nie trafiła do «Filipa» (Szostak – red.)” – podkreśla Koreś. Wiele też wskazuje na to, iż ową depeszę przekazano gen. Komorowskiemu dopiero, gdy w Warszawie trwały już walki.
W aurze Zachodu
Późniejszy szef Sztabu Komendy Głównej AK płk Janusz Bokszczanin po wojnie opisywał, jak zapamiętał Okulickiego. „Wypowiedzi jego, jako wyższego oficera dyplomowanego, przybyłego z Zachodu, patrzącego oczami Zachodu i wnoszącego nowe myśli i poglądy nieskażone kompleksami okupacyjnymi, tym samym posiadały wielką wagę” – pisał. „Możność podzielenia się odpowiedzialnością z Okulickim była dla «Bora» i Pełczyńskiego wielką ulgą (…), a energia, brawura, pewność siebie i dynamizm Okulickiego, czego sami nie posiadali, imponowała im” – dodawał. Dalej Bokszczanin relacjonował: „W Okulickim widziano niemal męża opatrznościowego i poddano mu się ślepo z całym zaufaniem”.
Autorytet, jakim cieszył się generał, pozwalał mu z łatwością pacyfikować oficerów ośmielających się wyrażać wątpliwości. Bardzo dobrze z tym współgrało emocjonalne zaangażowanie w sprawę gen. Pełczyńskiego, którzy wspierał kolegę, będącego nominalnie jego podwładnym. Przy czym Okulickiego podczas narad sztabowych Komendy Głównej wielokrotnie pytano, czy Naczelny Wódz chce powstania. Pytano go też, czy Warszawa otrzyma od zachodnich aliantów znaczącą pomoc. Generał za każdym razem odpowiadał twierdząco. „Okulicki na kłamstwie zbudował stronnictwo «jastrzębi»” – podkreśla Koreś.
Pod koniec lipca 1944 r. gen. Komorowski ze swoim sceptycyzmem wobec powstania pozostał osamotniony. Wówczas Okulicki zaczął mu serwować zmyślone informacje, zgodnie z którymi jeśli rebelii nie rozpocznie AK, to wzniecą je działacze PPR i AL. W końcu sporządził raport zawierający same kłamstwa. Donosił w nim zwierzchnikowi, że „zarządzenia sowieckie przewidują wywołanie walki (w Warszawie – red.) z chwilą przekroczenia przez nich Bugu. W tym celu planują zasilenie walki przez oddziały spadochronowe i wyposażenie ludności w broń przy pomocy zrzutów lotniczych”. Na podsumowanie Okulicki ostrzegał dowódcę AK, iż „zamiary sowieckie mogą udać się w realizacji, o ile nie przeciwstawimy im tu swej postawy i swego działania”.
Zbiegiem okoliczności (być może nieprzypadkowym, choć na to dowodów brak) Sowieci potwierdzili pośrednio tezy zawarte w raporcie Okulickiego. Od 29 lipca nadająca z Moskwy polskojęzyczna rozgłośnia Kościuszko zaczęła wzywać mieszkańców Warszawy, by chwycili za broń i stanęli do walki z Niemcami.
Droga bez odwrotu
Do dziś nie ma pewności, kiedy i gdzie dokładnie gen. Bór-Komorowski spotkał się z czwórką spiskujących za jego plecami oficerów. Daniel Koreś twierdzi, iż musiał to być 21 lub 22 lipca, a sama rozmowa sprowadziła się do „maglowania” „Bora” przez czterech zastępców. Aż w końcu uległ i zgodził się na wydanie rozkazu nakazującego strukturom państwa podziemnego przygotowywać się do powstania.
Wówczas płk Szostak wysłał do Naczelnego Wodza szyfrogram podpisany przez gen. Komorowskiego. Informował on, że wobec sukcesów Armii Czerwonej komendant AK nakazał, by w Warszawie od 25 sierpnia wszystkie odziały zbrojne pozostawały w gotowości do walki. Sosnkowski, gdy tylko otrzymał wiadomość, natychmiast pchnął depeszę, w której nazywał powstanie „aktem pozbawionym politycznego sensu” i przekonywał, iż nawet jeśli się ono powiedzie, to Stalin i tak nie dopuści do tego, aby władza pozostała w rękach pragnących niepodległości Polaków. Depeszę Naczelnego Wodza – podobnie poprzednie – przekazano do przesłania gen. Tatarowi.
Wcześniej w Komendzie Głównej AK przygotowywał on plan akcji „Burza”. Po czym w połowie kwietnia 1944 r. został ewakuowany do Londynu. Wówczas został zastępcą szefa Sztabu Naczelnego Wodza ds. krajowych. Trzy lata po powstaniu gen. Tatar wraz pułkownikami Marianem Utnikiem i Stanisławem Nowickim zorganizowali w Londynie akcję wykradzenia złota Funduszu Obrony Narodowej, aby przekazać go rządowi Polski Ludowej. Po czym Tatar wrócił do kraju. Jego zdrada prawie wszystkich zaszokowała, choć nie powinna była. Tatar chęć współpracy z komunistami ujawnił już w 1943 r., kiedy napisał memorandum przekazane „Borowi”. Proponował w nim porzucenie współpracy z Wielką Brytanią oraz USA i nawiązanie bliskich relacji ze Stalinem; zachęcał do obłaskawienia tyrana dobrowolnym zrzeczeniem się Kresów. Do tego samego Tatar przekonywał w Londynie premiera Mikołajczyka. Ten bardzo szybko uczynił z generała swojego głównego zausznika, nie bacząc na ostrzeżenie Brytyjczyków, że Tatar mógł zostać zwerbowany do współpracy przez sowiecki wywiad. Dowodów na to nie ma i bez dostępu do archiwaliów w Moskwie nie będzie.
Po otrzymaniu do ręki depeszy Naczelnego Wodza gen. Tatar „zapomniał” ją wysłać. Zamiast tego zaniósł ją do prezydenta Władysława Raczkiewicza, któremu jeszcze za czasów premiera Władysława Sikorskiego odebrano prawo do podejmowania decyzji politycznych. Jednak „Bór” czekał na odpowiedź z Londynu, czy jego decyzja zyskała aprobatę. Tatar postarał się więc ją zorganizować. Ponieważ Mikołajczyk przebywał wówczas w Moskwie, generał przygotował tekst, który podpisał wicepremier Jan Kwapiński, a zaakceptował minister obrony, gen. Marian Kukiel. Brzmiał on: „W związku z sugestią Naczelnego Wodza, by zaniechać ujawniania oraz akcji czynnej ustalonej przez Was, rząd RP nie uważa za możliwe zmieniać swej dotychczasowej instrukcji i Waszej decyzji. Sprawa akcji czynnej i ujawnień są w Waszej decyzji. Obejmuje to i sprawę powstania”. W opinii Daniela Koresia sprawa depeszy gen. Sosnkowskiego „jest jednym z wielu dowodów na nielojalność wobec Naczelnego Wodza części Sztabu (tu na pewno kierownictwo Oddziału Specjalnego podległego Tatarowi, które realizowało przepływ korespondencji radiowej i miało szerokie pole do ingerowania w jej tempo) i sabotowania jego prób przerwania przygotowań do powstania”.
Tekst depeszy z Londynu zadecydował o przebiegu narady zwołanej na 25 lipca. Stawili się na niej oficerowie z KG AK, cywilni przedstawiciele Delegatury Rządu na Kraj i reprezentanci stronnictw politycznych. Wszyscy bez większego oporu zgodzili się ze stanowiskiem kierownictwa Armii Krajowej, że należy zacząć powstanie. Przesłano zatem do Naczelnego Wodza nową depeszę, informującą o gotowości „w każdej chwili do walki o Warszawę”, dodając prośbę o przerzucenie 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej oraz stałe wsparcie lotnicze. Na bezpośredniego dowódcę walk w mieście wskazano płk. Antoniego Chruściela „Montera” jako znakomicie znającego stolicę i orientującego się co do stanu jednostek bojowych.
Ostatnia prosta
„Niech pan sobie wyobrazi (…) człowieka, który przez pięć lat rozpędza się do skoku przez jakiś mur, biegnie coraz szybciej i o krok przed przeszkodą pada komenda: stop! On tak się już rozpędził, że zatrzymać się nie może. Jeśli nie skoczy, rozbije się o mur. Tak jest właśnie z nami” – tłumaczył wicepremier Jan Jankowski 29 lipca 1944 r. Janowi Nowakowi-Jezioranskiemu.
Przerzucony trzy dni wcześniej do Polski wysłannik gen. Sosnkowskiego otrzymał zadanie powstrzymania wybuchu powstania. Jednak w Warszawie nikt nie chciał go słuchać. W tym czasie Naczelny Wódz w coraz bardziej desperacki sposób usiłował zapobiec katastrofie. Temu służył rozkaz, aby oddziały AK stacjonujące w stolicy zostały podzielone na dwa ugrupowania. Mniejsze winno kontynuować pracę konspiracyjną, również po wkroczeniu Armii Czerwonej. Większe jak najszybciej wymaszerować na Zachód, aby operować na zapleczu frontu, a następnie się zakonspirować. Depesza trafiła do gen. Tatara i znów nie została przesłana do Bora-Komorowskiego. Generał zaniósł ją Mikołajczykowi. Premier zwołał posiedzenie Rady Ministrów, która przyjęła uchwałę upoważniającą dowództwo AK do rozpoczęcia powstania, „kiedy tylko uzna to za stosowne”. I to ją przesłano do Warszawy zamiast rozkazu Naczelnego Wodza.
Potem całą rzecz dokończył rwący się do boju „Monter”. Po tym, jak Niemcy wydali nakaz zmobilizowania 100 tys. mieszkańców Warszawy do kopania okopów, bez konsultowania się z nikim ogłosił 27 lipca w oddziałach AK pogotowie bojowe. Nie można go było utrzymywać w nieskończoność, najwyżej przez kilka dni. A potem albo rozpocząć powstanie, albo odwołać rozkaz. Poinformowany o rozkazie „Bór” nakazał odwołanie pogotowia, ale „Monter” 30 lipca przyniósł na odprawę Sztabu Głównego informację o tym, że widziano jednostki Armii Czerwonej na obrzeżach Pragi. W tym momencie płk Szostak znów zaczął się wahać. Gdy gen. Komorowski był już bliski wydania rozkazu o rozpoczęciu insurekcji, ostro zaprotestował, domagając się, by tak ważna decyzja została podjęta na podstawie sprawdzonych informacji, a nie plotek. Na porannej odprawie 31 lipca „Monter” zaserwował komendantowi AK kolejną porcję kłamstw. Twierdził, iż sowieckie czołgi są już na przedpolach Pragi. „Bór” kazał czekać i zapowiedział kolejną odprawę na godz. 18 w mieszkaniu przy ul. Pańskiej 67. Kiedy przybyli na nią oficerowie Komendy Głównej, czekała na nich wiadomość, iż godzinę wcześniej za zgodą wicepremiera Jankowskiego podpisał rozkaz rozpoczęcia powstania w dniu 1 sierpnia o godz. 17.
„Jak to, wydał pan rozkaz bez porozumienia z Irankiem ani ze mną? Ależ to szaleństwo! Damy się wszyscy zmasakrować! Trzeba natychmiast odwołać ten rozkaz” – wybuchnął płk Szostak. Na taką decyzję osamotnionemu Borowi-Komorowskiemu zabrakło już odwagi. ©Ⓟ