„Już tylko niewielki czas dzieli Warszawę od chwili, na którą stolica Polski czekała pięć niekończących się lat męki, poniżenia i grozy. Warszawa lada dzień przedstawi Niemcom swój rachunek do pokrycia. Długi, bardzo długi rachunek krwi, męczarni, poniewierki, upokorzeń”. Tak rozpoczynał się ostatni numer „Biuletynu Informacyjnego”, największej gazety podziemnej Polski, wydany w okupowanej Warszawie.
Otwierający wydanie artykuł „Dzień zapłaty” nie pozostawiał wątpliwości – powstanie musiało wybuchnąć i miało być zemstą na Niemcach. Wszystkich. „Albowiem nie ma Niemców dobrych. Są tylko Niemcy – zbrodniarze – lub Niemcy – tolerujący i popierający zbrodniarzy”. Jednocześnie podkreślano, że początek walk nastąpi w ściśle określonym momencie, o którym zadecyduje dowództwo konspiracyjnej armii. Tłumaczono, jak ważne jest to, aby czekać do chwili, gdy „sytuacja frontu zapewni szansę powodzenia naszym działaniom. Gdybyśmy poszli za głosem uczucia – moglibyśmy tylko bezcelowo wydłużyć ów straszliwy rachunek strat. Musimy mieć pełne zaufanie do naszego kierownictwa wojskowego: znak nie zostanie dany ani o godzinę za późno!”.
W takiej atmosferze mijały ostatnie dni lipca. Z jednej strony pragnienie walki, z drugiej świadomość własnej słabości i wynikająca z niej rozwaga. Choć tej ostatniej z każdą chwilą było coraz mniej. Pragnienie walki narastało. I dopadało każdego. Także tych, którzy mieli obowiązek nie poddawać mu się, lecz chłodno oceniać rzeczywistość, choć dzisiaj można mieć wątpliwości, czy byli do tego zdolni. Tak więc stało się. Późnym popołudniem 31 lipca zapadła decyzja o rozpoczęciu powstania o godz. 17 następnego dnia. Z powodu późnej pory (godzina policyjna rozpoczynała się o godz. 20) rozkazy dla poszczególnych oddziałów musiały poczekać do rana.
Informacja dotarła jednak do niektórych jeszcze tego samego wieczoru. Nie wiadomo, jak do tego doszło. To jedna z tajemnic konspiracji, gdzie pewne rzeczy wymykają się zasadom i logice. Renata Brenstiern-Pfanhauser ps. Rena, 20-letnia łączniczka, w spisanych zaraz po wojnie wspomnieniach zanotowała, że „późnym wieczorem, bo o 19:20 (…) – przyjechała łączniczka z alarmówką. Do Olszyny wzięłam jakiś rower, który okazał się starym gruchotem, i wróciłam na samą ósmą”.
Usnąć trudno
„Olszyna” to Tadeusz Wiwatowski, dowódca oddziału, w którym służyła. Mieszkał na Ochocie, przy ul. Białobrzeskiej 39. Kamienica stoi do dzisiaj. Nie wiemy i nie dowiemy się, jak wyglądała wizyta „Reny” u niego tamtego wieczoru. Możemy zgadywać. Zapewne była krótka. Dziewczyna weszła po schodach, zapukała do drzwi, Wiwatowski otworzył. Bezpieczniej by było, gdyby weszła do środka, ale może nie chcąc tracić czasu, przekazała mu informację, stojąc na zewnątrz. „To już jutro o 17”. Może kiwnął głową, że rozumie, a może rzucił proste „dziękuję”. Pożegnali się, „Rena” musiała wracać. Ona zbiegła na dół, on zamknął drzwi.
Dla obojga zapewne wiedza była zbawieniem – już nie musieli się zastanawiać, kiedy padnie rozkaz, wiedzieli, że to, na co tyle czekali, wydarzy się już za chwilę. Mogli się teraz przygotować do walki, chociażby pakując plecaki. Tak było chyba lepiej, niż nie wiedzieć.
Poprzednie noce były wypełnione myślami o tym, co będzie. Jadwiga Krawczyńska, dziennikarka, pisała, że to właśnie po zmroku rzeczywistość dopadała ludzi z największą mocą. Znikała okupacyjna codzienność – chodzenie do pracy, na zakupy, codzienne zagrożenie łapankami, aresztowaniami. Wszystkie te rzeczy, które zmuszały ludzi do skupiania uwagi na czymś innym. „W te noce jeszcze bardziej dotkliwie niż we dnie czuło się zacieśniające się mury więzienia, olbrzymiej zasadzki wrogich sił, które osaczały Warszawę i nas wszystkich razem. Zbiorowe uczucie trwogi i nienawiści krążyło w powietrzu, między ludźmi i ulicami”. W efekcie w te piękne, gorące noce lipcowe trudno było usnąć. Nie pomagały nawet otwarte okna.
Również Monika Żeromska, córka Stefana, zapamiętała, że tamte noce były trudnym doświadczeniem. O ostatniej przedpowstańczej pisała: „przeżywam atak strachu, że nic się nie dzieje, że huczące z daleka, z pustych ulic transporty wojska niemieckiego odjadą wreszcie, miasto ucichnie i nic się nie stanie, że oni uciekną, umkną nam bez kary. Siedzę na łóżku, bo nie mogę nie tylko zasnąć, ale nawet położyć się, i trzęsę się ze wściekłości i z bezsilności. To nie miało być tak, żeby oni nam się wymknęli, przecież musi się odbyć sąd, zemsta nad nimi, to, żebyśmy ich zobaczyli w rozsypce, w popłochu, każdy swojego Niemca, na własne oczy”.
Sztuka chodzenia
Rankiem 1 sierpnia nie było już czasu na zastanawianie się. Uruchomiona poprzedniego wieczoru machina wymagała sprawnego działania. Dlatego też, gdy tylko dobiegła końca godzina policyjna, na ulice wyskoczyły łączniczki. Najpierw było ich niedużo, ale z czasem miasto wypełniło się kobietami w różnym wieku, pędzącymi przed siebie. Od ich sprawności i determinacji zależało, jaka część warszawskiego garnizonu Armii Krajowej będzie miała szansę stanąć na czas do walki. Każda z karteczek, które niosły ukryte gdzieś w ubraniu albo w torbie, ważyła tonę i miała moc wpływania na ludzkie życie. Zanim jednak trafiły do rąk dowódców batalionów, kompanii czy plutonów, łączniczki musiały pokonać długie kilometry. Często na piechotę.
Maria Tarnowska ps. Kalina mieszkała przy ul. Senatorskiej razem ze swoim bratem Janem, dowódcą AK na Woli. Informacja o Godzinie W dotarła do nich wieczorem 31 lipca. Przez noc oboje przygotowują rozkazy dla poszczególnych oddziałów, ustalają, w jakiej kolejności mają być dostarczane. Ledwo zaczęło świtać, gdy Maria wyszła z domu. Przed sobą miała Ogród Saski. Stanisław Podlewski, kronikarz powstańczej Warszawy, który po latach na bazie jej relacji sporządzi krótki reportaż, pisał: „Przedziwna cisza panuje na pustej ulicy. Tylko w konarach starych drzew słychać budzące się ptaki. Para gołębi chodzi po jezdni. Naraz od bramy Ogrodu Saskiego dochodzą odgłosy kroków. To patrol niemiecki. Nie da się ominąć, trzeba iść prosto. Patrol przechodzi, potem żołnierze coś do niej mówią, wołają. Udaje, że nie słyszy. Przy Marszałkowskiej «Kalina» dostrzega pojedynczy tramwaj. Daje znak motorniczemu. Tramwaj zatrzymuje się”.
Tamtego dnia takich sytuacji, w których z jednej strony trzeba było uważać na ciągle krążące po Warszawie niemieckie patrole, często kilkuosobowe, a z drugiej szukać najlepszej drogi, było dziesiątki. Poruszanie się po okupowanej stolicy było szczególną umiejętnością, którą ludzie doskonalili od początku wojny. Uczyli się, kiedy unikać tramwajów, które Niemcy często wybierali na cel łapanek, jak odczytywać nastroje ulicy – niejednokrotnie po sposobie zachowania się ludzi można było się domyślić, czy gdzieś w pobliżu nie chodzą sprawdzający dokumenty żandarmi. Nikt jednak nie opanował tej niełatwej sztuki lawirowania po ulicach tak dobrze, jak łączniczki. Ale tego dnia zadanie miały trudniejsze niż kiedykolwiek. Nigdy dotąd nie miały tylu adresatów naraz. Nigdy dotąd nie musiały pokonywać tak dużych dystansów. Niektóre z nich kursowały z jednego końca miasta na drugi.
„Po ulicach włóczą się patrole żandarmerii. Trzeba uważać na wszystkie strony. A przecież muszę dotrzeć do każdego adresata, osobiście wręczyć mu kopertę i otrzymać pokwitowanie. Na pięciu panów dwóch znalazłam pod wskazanym adresem. Trzech nie było. Powiedziano mi, że są w pracy, a każdy z nich w innej stronie miasta” – przytaczał Podlewski słowa innej łączniczki, nieznanej z imienia i nazwiska „Niny”.
Warszawa w płaszczu
Rozkazy jeden po drugim docierały do celu. Łączniczki, które wykonały pierwsze powstańcze zadanie, wracały na swoje posterunki. Teraz ciężar rzeczywistości dopadał nowe osoby. W chwili odbierania karteczek u ich odbiorców uwalniały się najróżniejsze emocje. Kolega Tadeusza Wiwatowskiego, Stanisław Sosabowski ps. Stasinek, jeszcze po latach wspominał: „wczesnym rankiem (…) otrzymałem wiadomość, że łączniczka «Andrzeja» [Józefa R. Rybickiego – SP] «Honoratka» [Wanda Zalutyńska – SP] pragnie się natychmiast spotkać ze mną. Za godzinę czekałem już na nią na rogu ks. Felińskiego i Krasińskiego. «Honoratka», która była zawsze wesoła i uśmiechnięta, tym razem wyraźnie zdradzała objawy zdenerwowania. Bez słowa podała mi mały świstek papieru, na którym było nabazgrane jedno zdanie, tak dobrze znanym mi charakterem pisma «Andrzeja». «Burza dziś, piątek 1szego sierpnia, g. 5ta popołudniu. Szczęść Boże»”.
Sosabowski przyznał, że nagle poczuł się jak skazany na śmierć. „Nie tylko moją, ale także moich przyjaciół, którzy mi ufali, a których teraz będę musiał prowadzić na niewątpliwą zagładę”. Jako dowódca jednego z najbardziej doświadczonych oddziałów dywersyjnych podziemnej Warszawy wiedział, jak wielkim ryzykiem jest powstanie i jak bardzo AK jest do niego nieprzygotowana. Ale jednocześnie rozumiał, że „trzeba było puścić całą machinę w ruch”.
Zupełnie inny nastrój towarzyszył 22-letniemu Ryszardowi Bielańskiemu ps. Rom, który w powstaniu będzie walczył w batalionie „Pięść”. Razem z kilkoma kolegami siedzieli w mieszkaniu, czekając na wiadomość o rozpoczęciu zrywu. Od kilku dni wiele oddziałów utrzymywało część swoich żołnierzy w nieustannej gotowości. O godz. 15 niezapowiadany zjawił się ich dowódca. Kazał im się zebrać na środku pokoju i wyraźnie podniecony oznajmił, że dzisiaj idą walczyć. „Zadrgało w nas. Doczekaliśmy się wymarzonej, wyśnionej tylokrotnie chwili”. Czasu nie mieli jednak dużo. Już za godzinę mieli stawić się uzbrojeni na miejscu koncentracji całego batalionu. Wsadzili pistolety za paski, do kieszeni trafiły granaty, a karabiny owinęli szmatami i wyszli na ulicę.
Po drodze mijały ich setki podobnych im młodych ludzi ubranych – choć był przecież środek lata – w długie płaszcze. Jeszcze kilka dni wcześniej nie wolno by im było tak się ubrać. Zasady konspiracji wymagały, aby nie rzucać się w oczy i zawsze wyglądem dopasowywać do otoczenia. Ale przecież konspiracja odchodziła w niepamięć.
Porządkowanie życia
Moment otrzymania informacji o rozpoczęciu walk wpływał na to, co człowiek zdążył zrobić przed Godziną W. Im kto miał więcej czasu, tym więcej spraw próbował uporządkować. Tadeusz Wiwatowski najprawdopodobniej próbował zabezpieczyć swoje archiwum, a w nim liczne teksty naukowe, szkice literackie – był historykiem literatury – a także niedokończony doktorat o twórczości Elizy Orzeszkowej i opracowanie historii warszawskiej Tajnej Organizacji Wojskowej, pierwszej organizacji konspiracyjnej podczas wojny. Ten ostatni dokument dzisiaj byłby bezcenny dla historyków konspiracji. Wszystko jednak zaginęło.
Stanisław Komornicki ps. Nałęcz do płóciennej torby trzymanej w skrytce za książkami spakował lornetkę teatralną, pół bochenka chleba, nóż harcerski, parę skarpetek, dwie chustki do nosa i bandaż. Do zestawu miał jeszcze buty saperki oraz polski hełm z września 1939 r. Kilka dni wcześniej udało mu się go „załatwić”.
Normą były wystawne jak na okupacyjne warunki obiady, choć szykowane na szybko, z tego, co było pod ręką. Tak jakby chodziło o uczczenie zwycięstwa, zanim nawet wszystko się zaczęło. A może chodziło o pożegnanie starego życia? Jerzy Zabłocki ps. Igor, który walkę zacznie na Woli, zapamiętał, że zanim opuścił mieszkanie, razem z kolegą zostali przez gosposię zmuszeni do zjedzenia „ugotowanego rosołu, kawałka gęsi i zapicia tego kieliszkiem bimbru”. U ojca kolegi czekała ich niemal powtórka – niemal, bo skończyło się tylko na wypiciu toastu „za szczęśliwy powrót”.
Stanisław Jankowski ps. Agaton, który w powstaniu – tak jak „Rom” – będzie walczył w batalionie „Pięść”, zapamiętał, że o decyzji dowództwa dowiedział się około południa. Miał więc pięć godzin. Wsiadł na rower i ruszył przed siebie. Zaczął od zawiadomienia współpracowników, że to już. „Dziś o godzinie 17!”. To było prawdopodobnie najczęściej padające tamtego dnia zdanie.
Cześć, do jutra!
Potem następował moment najtrudniejszy. Pożegnania. Jankowski ruszył do matki. Po drodze ze swojego mieszkania zgarnął zapas mąki, cukru i smalcu, który – tak na wszelki wypadek, bo przecież powstanie miało potrwać kilka dni – chciał jej przekazać. Jej, ale również swojej córce Magdzie. Urodzona tuż przed wojną nie wiedziała, że jest jej ojcem. Polskę opuścił w 1939 r., wrócił kilka lat później jako cichociemny. Dla bezpieczeństwa ukrywano przed dziewczynką jego tożsamość. Był po prostu wujkiem. Tamtego dnia, rozmawiając z matką, poprosił, aby – gdyby nie wrócił – powiedziała Magdzie, kim naprawdę był. Ona jednak stanowczo oświadczyła, że sam to zrobi. „Magda przytuliła do mnie swoją piegowatą buzię. Nie miała czasu na rozmowę, bo wybierały się z babcią do sklepu”. Zapytała jeszcze: „Wujku, kiedy do nas przyjedziesz?”, po czym Jankowski wsiadł na rower i odjechał. „Bałem się oglądać za siebie” – wspominał.
Zabłocki próbował ukryć przed żoną, że dzieje się coś szczególnego. Zachowując pełną obojętność, przy rozstaniu poprosił ją tylko, żeby na pewno zaraz pojechała do ich siedmiomiesięcznego synka, który był z babcią. Komornicki zaś długo bił się z myślami, czy powiedzieć matce, dokąd idzie. Bał się, że zabroni mu ona udziału w powstaniu. Ostatecznie kobieta sama się wszystkiego domyśliła, a nawet odprowadziła go na miejsce zbiórki.
Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Ryszard Górecki ps. Majtek, 17-latek, który w powstaniu będzie żołnierzem „Parasola”, chciał jeszcze zobaczyć Annę, swoją narzeczoną. Od dawna planowali ślub. On miał dla niej obrączkę swojej matki, ona dla niego obrączkę swojego ojca. W powstaniu mieli być w innych oddziałach. Po załatwieniu wszystkich spraw na mieście Górecki przybiegł do ich wspólnego mieszkania. „Gnałem na drugie piętro, by raz jeszcze uściskać moją «ciemną główkę»”. Ale Anny już nie było. Zostawiła jedynie na stoliku między dwiema filiżankami swoje zdjęcie. „Majtek” jeszcze chwilę przy nim postał, chwilę popłakał, rozejrzał się po pokoju, w którym wspólnie spędzili ostatnie dni – i wyszedł. Nigdy już się nie zobaczyli.
Kilkadziesiąt minut później, jak w opowiadaniu „Godzina «W»” napisze Jerzy Stefan Stawiński – „cała ulica i całe miasto rozszczekało się jazgotem, dychawicznym ogniem”. ©Ⓟ