Ucieczka i emigracja są jednymi z głównych odmian polskiego losu – pisał Tomasz Łubieński. Ich nieodłącznym elementem jest zaś rozstanie.

Opowieść o pierwszej połowie XX w. w Polsce można by zamknąć w pociągu. Tam się zaczyna, tam trwa i tam kończy. Latem 1917 r. rodzina Ścibor-Rylskich – Oskar, Maria, trzy córki Kalina, Ewa i Danuta oraz najmłodszy Zbyszek, który później stanie się „Motylem”, powstańcem warszawskim – z niepokojem obserwowała burzę narastającą wokół ich dworku w Browkach niedaleko Kijowa. Okoliczne domy były regularnie napadane przez zbuntowane bandy żołnierzy i chłopów, którzy w obliczu upadku caratu sięgali po odpłatę za lata cierpień. W końcu dotarli do Browek. Uprzedzeni o planowanej napaści Ścibor-Rylscy spakowali najpotrzebniejsze rzeczy do kufrów, te wsadzili na wóz i ruszyli na pobliski dworzec. Tam dzięki pomocy zaprzyjaźnionego naczelnika stacji znaleźli miejsce w zatłoczonym pociągu. Wówczas było to wyzwanie. Składy były często zniszczone, z wybitymi szybami, żaden rozkład jazdy już nie obowiązywał. Ale udało im się. Dojechali do Fastowa, gdzie się przesiedli i ruszyli do Białej Cerkwi. I tak jak dotąd byli razem, tak teraz musieli się rozstać, choć na krótko. Najpierw Maria, roztrzęsiona stałymi napadami bandytów na ich mieszkanie, nocowała u znajomych. Po niej Oskar – obawiając się, że bolszewicy złapią go i rozstrzelają – zaszył się u znajomego Żyda. Wiosną 1920 r. wyjechali do Kijowa, do którego wkroczyło polskie wojsko.

Ofensywa Armii Czerwonej szybko jednak zmusiła Józefa Piłsudskiego do wycofania armii. Rozpoczął się paniczny odwrót, a wraz z nim ucieczka cywilów na zachód. Cała rodzina ponownie ruszyła na dworzec. Raz jeszcze zaczęła się walka o miejsce. Oskar zostawił na peronie żonę i dzieci, żeby dopełnić formalności. Gdy czekali, ich pociąg nagle ruszył. Udało się zatrzymać skład i Ścibor-Rylscy ruszyli do Polski. Dojechali do niej razem. Dwadzieścia lat później, gdy trwała II wojna światowa, Ścibor-Rylscy nie mieli już tyle szczęścia.

Skala rozdzielenia

Warszawę Zbigniew opuścił wraz z kolegami z 1 Pułku Lotniczego 5 albo 6 września 1939 r. Z Dworca Wschodniego mieli pojechać do Brześcia nad Bugiem. Nigdy tam nie dotarli. Zatrzymali się jeszcze przed Mińskiem Mazowieckim, niedaleko Mrozów. Tam doszło do starcia z Niemcami, po którym dowódca rozwiązał oddział. Zbigniew wraz z kilkoma towarzyszami ruszyli w stronę Brodów, gdzie miały być odtwarzane jednostki lotnicze. Ostatecznie dołączyli do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga, z którą pod Kockiem stoczyli ostatnią wielką bitwę kampanii. Niedługo później Ścibor-Rylski dostał się do niewoli.

Szacuje się, że do niemieckich obozów jenieckich po zakończeniu walk dostało się ok. 420 tys. polskich żołnierzy, a 250 tys. złapali Sowieci. Część z nich wyszła na wolność albo uciekła w ciągu kilku tygodni. Większość jednak – kilkaset tysięcy mężczyzn – została oddzielona od swoich rodzin, które nie zawsze miały możliwość nawiązania z nimi kontaktu. Do tego należy doliczyć 100 tys. cywilów i ok. 67 tys. żołnierzy, którzy stracili życie w wyniku działań wojennych i zbrodni, których przyszli okupanci dopuszczali się od pierwszych dni. Osobną kategorię stanowią ranni żołnierze, których liczbę oblicza się na 135 tys. Nie ma pewności, kiedy i czy w ogóle powrócili oni do swoich domów. Część z nich zapewne znalazła się w obozach. W końcu prawie 150 tys. osób – władze państwowe, wojsko, cywile – opuściło kraj w czasie walk i krótko po klęsce wrześniowej.

Kolejne lata wojny skutkowały milionami Polaków, których w ten czy inny sposób oderwano od ich bliskich. Obozy koncentracyjne, więzienia, takie jak warszawski Pawiak, krakowskie Montelupich, zakopiański Palace czy lubelski Zamek, egzekucje uliczne i pacyfikacje całych wsi, emigracja, wywózki na wschód czy w końcu praca przymusowa na zachodzie. Obecnie przyjmuje się, że do niemieckich fabryk, kamieniołomów czy na rolę trafiło prawie 2,5 mln Polaków. Nie sposób ustalić, ile z tych osób nigdy nie wróciło. Byli zabijani, umierali z głodu albo od chorób, a niekiedy los rzucał ich gdzieś w świat, skąd nie mieli jak dostać się z powrotem do swoich. Bywało również tak, że docierali do swojego miasta czy na wieś, gdzie się dowiadywali, że nikogo z ich bliskich już tam nie ma. Skala rozdzielenia rodzin czy zakochanych jest nie do ustalenia. Można jednak zakładać, że znacząco przekracza liczbę ofiar śmiertelnych. Ich liczbę badacze szacują na 5,2 mln osób.

Rozstania i powroty

W połowie października 1939 r. z obozu, w którym znajdował się Zbigniew, Niemcy wypuścili część jeńców. Przez jednego z nich Ścibor-Rylski wysłał wiadomość o tym, gdzie się znajduje, mieszkającej w Warszawie matce. Ta natychmiast do niego ruszyła. Przywiozła mu ciepłe ubrania, kupiła jedzenie. Była nawet blisko wystarania się o zwolnienie syna, ale przetransportowano go do innego obozu. Stamtąd trafił na wieś, na roboty przymusowe. Gdy dowiedział się, że jako urodzony na wschodzie zostanie przekazany Sowietom, uciekł. Po kilku miesiącach tułaczki 1 września 1940 r. dotarł pociągiem do Warszawy.

Z Dworca Głównego skierował się do mieszkania najstarszej siostry, na Żoliborz. Gdy zapukał do drzwi, otworzyła mu matka, która tak opisała ten moment kilka lat później: „Słyszę dzwonek, biegnę drzwi odemknąć, a tu na progu stoi Zbyszek zmieniony do niepoznania, bo z brodą i baczkami, ale na szczęście wcale nie taki mizerny, jak sobie wyobrażałam. Trudno wprost opisać naszą radość, wzruszenie i szaloną wdzięczność do Stwórcy, który go chronił od złych przygód i doprowadził do mnie szczęśliwie”.

Przez kolejne niemal trzy lata żyli w Warszawie razem: matka i czwórka dzieci. Ojciec Oskar zmarł długo przed wojną. Razem przeżywali rodzinne dramaty. Najpierw umarła jedna z sióstr, Ewa, a niedługo później Niemcy aresztowali męża drugiej – Danuty. Bohdan Piątkowski „Dżul” był cichociemnym. Został zamordowany prawdopodobnie w marcu 1943 r.

Kilka miesięcy później Zbigniew, wówczas używający już pseudonimu Motyl, został wysłany na Wołyń. Jako specjalista od przyjmowania zrzutów lotniczych z zaopatrzeniem dla podziemia miał pomóc tamtejszej Armii Krajowej w dozbrojeniu się. Maria o tym, że po raz drugi tej wojny musi rozstać się z synem, dowiedziała się w dniu jego wyjazdu. „Z rozdartym sercem go żegnałam, a potem wyszłam na balkon i śledziłam jego sylwetkę oddalającą się, a w końcu znikającą za rogiem Marszałkowskiej ulicy”. Zobaczyła go ponownie rok później.

Takie rozdzielenia w rodzinach konspiratorów były naturalne. Wielokrotnie zdarzało się, że osoba zaangażowana w pracę podziemną ze względów bezpieczeństwa opuszczała swoje mieszkanie, zrywając kontakty z najbliższymi. Tak działo się w przypadku cichociemnych. Po powrocie do kraju mieli zakaz spotkań z rodziną i znajomymi. Musieli utrzymywać fikcję przebywania za granicą. Niekiedy jednak tęsknota była silniejsza. Późniejszy przyjaciel Ścibora-Rylskiego Stanisław Jankowski „Agaton” wyprosił u swojej konspiracyjnej opiekunki, tzw. ciotki, żeby zorganizowała mu spotkanie z żoną. Od tego momentu regularnie odwiedzał ją w mieszkaniu, w którym żyła m.in. razem z ich córką Magdą. Ponieważ ta nie pamiętała ojca sprzed wojny, wmówili jej dla bezpieczeństwa, że jest jej wujkiem.

Rozdarta Warszawa

Gdy 1 sierpnia 1944 r. wybuchało w stolicy powstanie, dziesiątki tysięcy ludzi żegnało się z bliskimi. Jankowski przyjechał do domu matki, która opiekowała się jego córką – żona i teściowa zostały aresztowane dwa lata wcześniej i zginęły w Auschwitz. „Miałem ochotę powiedzieć Magdzie na pożegnanie, kim naprawdę dla niej jestem, bo nie byłem pewien, czy jeszcze kiedyś będę miał po temu okazję. Ale jakoś mi nie wyszło. Prosiłem matkę, żeby jej powiedziała, gdybym nie wrócił”, wspominał „Agaton”. Ta odparła, że sam jej powie. „Bałem się oglądać za siebie” – wspominał.

Wybuch walk zastał wiele osób na mieście – w pracy, na zakupach, u znajomych albo u lekarza. Nie wszyscy zdołali wrócić do domów. Z czasem coraz więcej ludzi traciło kontakt z bliskimi przez bombardowania i zajmowanie przez Niemców kolejnych ulic i domów.

W połowie sierpnia powstańcza prasa rozpoczęła akcję poszukiwania zaginionych. „Biuletyn Informacyjny” publikował codziennie do 150 zgłoszeń. Otwierano również biura informacyjne PCK, w których – jak podawał „BI” 18 sierpnia – zbierano „wiadomości o zabitych, zmarłych, rannych, zaginionych i poszukiwanych oraz do przyjmowania rzeczy pozostałych po nieżyjących bez względu na narodowość”.

Matka Włodzimierza Rosłońca znalazła się na Starym Mieście. On sam większą część sierpnia spędził na Powiślu. Pod datą 7 września zapisał: „Wiadomości od mamy niestety nie ma żadnych. Mama do Śródmieścia nie dotarła. Zdaję sobie sprawę, że musiało się z nią coś stać. Mam najgorsze przeczucia”.

Można jedynie zgadywać, czy łatwiej było nie wiedzieć i mieć nadzieję, czy poznać najgorszą prawdę. Dwudziestoletnia Renata Brenstiern-Pfanhauser w spisanej po powstaniu relacji zanotowała, że pod koniec sierpnia dotarły do Śródmieścia wieści o oddziale, do którego nie udało jej się dołączyć 1 sierpnia. W krótkim opisie odnajdujemy tragiczną historię miłosną. „Nasi są na Starówce. Staś zgnębiony, Olszyna [Tadeusz Wiwatowski – S.P.] nie żyje. Dopiero teraz wiemy, co go musiało łączyć z Ewą. Jest kompletnie załamana”.

„Nie mam nikogo bliskiego”

Na początku września 1944 r. do mieszkania państwa Rapackich na warszawskiej Sadybie przyszedł patrol powstańczy. Chcieli zabrać ze sobą Mariana Rapackiego, w okresie II RP m.in. prezesa ZSS „Społem”. W dowództwie na Mokotowie podejrzewano, że wie, gdzie mogą być ukryte magazyny z żywnością. Postanowiono sprowadzić go, aby pomógł w aprowizacji dzielnicy.

Patrol pojawił się w nocy. Do środka wpuściła ich Maria, żona Mariana. Gdy dowiedziała się, czego chcą od jej męża, zabroniła mu iść. Tłumaczyła, że jest stary, chory na serce, że w 1939 r. spełnił swój obowiązek, a poza tym rano Niemcy wyprowadzą ich z Warszawy, trafią do Pruszkowa, a stamtąd gdzieś w Polskę, do znajomych, których mają wielu. On jednak zdecydował, że pójdzie z powstańcami. Teresa Sułowska-Bojarska, łączniczka, która obserwowała całą scenę, wspominała później: „Pani Rapacka staje w drzwiach, ręce rozkrzyżowane: nie puści, po jej trupie, mąż zostanie przy niej. Scena niesamowita. Marian klęczy przed kobietą w szlafroku. Dwa palce uniesione w geście przysięgi. I Marian [Kazimierz Eysmontt, dowódca patrolu – S.P.] przysięga na swoje życie: „jeżeli panu Rapackiemu miałoby się zdarzyć coś przykrego, niechże on zapłaci za to własnym życiem: Tak mi, Panie Boże, dopomóż”. Wychodząc z domu, Marian Rapacki starał się uspokoić żonę. „Będziemy się szukać przez Czerwony Krzyż. Odnajdziemy się. Zaufaj mi, ja muszę z nimi iść. Bądź zdrowa...”.

Więcej się nie spotkali. Marian Rapacki zginął 16 września pod gruzami domu przy ul. Puławskiej 128. Gdy Eysmontt dowiedział się o tym, rzucił, że skoro nie dotrzymał słowa, to czas na niego. Zginął tego samego dnia podczas kolejnego nalotu.

Jadwiga i Janusz Stolarscy do Warszawy przyjechali w połowie lipca wraz z czteromiesięcznym synkiem Waldemarem. Zatrzymali się u rodziny przy ul. Miedzianej. Stamtąd 1 sierpnia Janusz poszedł do powstania. Namówił go do tego przypadkowo spotkany na ulicy kuzyn, cichociemny. Razem walczyli w batalionie Czata 49, z którym przeszli szlak bojowy od Woli przez Muranów i Stare Miasto, aż na początku września znaleźli się w Śródmieściu. Z kanałów wyszedł jako bohater wojenny, odznaczony Virtuti Militari. Zanim jego oddział wrócił na front, mieli chwilę odpoczynku. Być może „Mały”, bo taki nosił pseudonim, zdążył odwiedzić żonę i synka. To, czego jesteśmy pewni, to to, że gdy batalion znalazł się parę dni później na Czerniakowie, dołączyła do niego Jadwiga. Małego Waldka już nie było. Niewiele wcześniej pocisk trafił kozę dającą mleko, którym karmiono chłopca. Z braku pożywienia dziecko zmarło. Zrozpaczona matka postanowiła odnaleźć męża.

We dwójkę przeżyli koszmar walk na Czerniakowie, przeszli kanałami na Mokotów, a potem do Śródmieścia. 27 września Janusz usiadł w oknie domu w Alejach Ujazdowskich. Dookoła panowała cisza. Zdjął hełm. Nagle niedaleko eksplodował pocisk. Odłamek trafił „Małego” w głowę. Mimo trepanacji czaszki zmarł. Jadwiga została sama. Kilka miesięcy później zaczęła szukać bliskich. Gdy nie mogła ich odnaleźć, próbowała dotrzeć do znajomych męża. W zabranym z Warszawy jego notatniku odnalazła adres jednego z nich. Napisała do niego list człowieka złamanego.

„Nie mam nikogo bliskiego, jestem całkowicie wytrącona z równowagi i znikąd nie mogę oczekiwać pomocy, czuję się ogromnie opuszczona. Los mnie strasznie doświadczył, czuję się bardzo samotna i jakże nieszczęśliwa. Gdyby chociaż ktokolwiek napisał do mnie, byłoby milej. Janusza kochałam bez pamięci, był mi najbliższą osobą na świecie – jego strata jest dla mnie tak straszna”.

Pociągiem do życia

Trudy powojennej rzeczywistości premiowały ludzi dysponujących wsparciem – rodziny, przyjaciół, dalszych znajomych. Im gęstsza sieć społeczna, tym większa była szansa na powrót do życia. Ścibor-Rylskim się udało, choć nie wszystkim. Jeszcze w sierpniu pod gruzami domu na Żoliborzu zginęła najstarsza z sióstr, Kalina. Ale Maria, Danuta i Zbigniew przeżyli. Odnaleźli się po kilku miesiącach. Dzięki wsparciu dalszej rodziny w maju 1945 r. otrzymali przydział do sześciopokojowego mieszkania w Środzie Wielkopolskiej. Szybko spakowali swój niewielki dobytek do parcianych worków i ruszyli na dworzec. Zupełnie jak w 1917 r., gdy uciekali przed śmiercią. I tak jak wtedy, mogli liczyć na siebie. ©Ⓟ

Skala rozdzielenia rodzin czy zakochanych w czasie II wojny światowej jest nie do ustalenia. Można jednak zakładać, że znacząco przekracza liczbę ofiar śmiertelnych. Ich liczbę badacze szacują na 5,2 mln osób