Rzeczywiście, ostatnio zamiast kupować, coraz częściej przynoszę rzeczy z własnych piwnic albo z miejsc, w których coś odłożyłam na potem, a teraz to znajduję i znowu mnie zachwyca. To takie wtórne zbieractwo. Myślę, że gdy raz się połknie bakcyla zainteresowania materią, to zostaje z nami na zawsze. Ale można też go w sobie przemodelować, np. zrezygnować z tego dzikiego pędu przynoszenia rzeczy do domu. Bo to wciąż konsumpcjonizm, choć inny, bardziej pożeranie resztek, ale polega na tym samym – zbieractwo to ciągły głód posiadania albo interesowania się wszystkim, bo wszystko ma potencjał do zebrania.
Tak, to autoironiczne zdanie jest jednym z ostatnich w książce, która jest literacką próbą odtworzenia pewnego stanu umysłu, w którym byłam i który obserwowałam wśród znajomych kolekcjonerów. Mam tu na myśli stan zakochania. Ta książka to tak naprawdę historia miłości – do rzeczy.
Tak, teraz to już po prostu stara, trudna relacja, nad którą trzeba nieustannie pracować. Uznałam jednak, że istotne będzie przypomnieć sobie te młodzieńcze stany: przygody, kompulsje, niepohamowanie, namiętność, bo są one ważnym budulcem zagadnienia kolekcjonowania. Najbardziej interesuje mnie jednak to, w jaki sposób rzeczy istnieją, jak się zmieniają w zależności od kontekstu, choć ich materialna istota pozostaje przecież ta sama. Biografie przedmiotów, ich sprawczość wobec nas i relacje, jakie tworzą się między nami i nimi, to jest wątek, który chciałam i nadal chcę eksplorować. Te zmiany kontekstu, traktowanie rzeczy jak masy plastycznej, którą można dowolnie formować, w kontrze wobec kolekcji muzealnych czy wobec jakichś przyzwyczajeń kolekcjonerskich to jest bardzo przyjemna zabawa z materią.
Tradycyjnie pojmowana kolekcja powinna być jednorodna, dążyć do kompletu albo opowiadać historię. Albo powinniśmy ją pokazywać w jakiś konkretny sposób, np. za szkłem, czy choćby prowadzić jej katalogi.
Ja tego nie robię – świadomie rezygnuję z ustalonych norm po to, żeby pozwolić sobie na spotkanie z nieokiełznaną materią.
I mam nadzieję, że dla wszystkich zbieraczy jest to ulga! Za sprawą przemian w XIX w. przyzwyczailiśmy się do pewnej wizji kolekcjonerstwa. Istnieje zbiór oczekiwań i niepisanych wymogów, jaka kolekcja być powinna, a jaka być nie może. Ale to sztuczny konstrukt. Dużo bliższa jest mi idea renesansowej kunstkamery, która miała pokazywać piękno całego świata, bez podziału na kategorie. Albo działania awangardy: dowolny znaleziony przedmiot może stać się dziełem sztuki, odrębnym abstrakcyjnym bytem, który zachwyca tylko dlatego, że jest. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że niekoniecznie jest to obecnie najmodniejszy sposób myślenia o zbieraniu rzeczy. Rynek kolekcjonerski opiera się przede wszystkim na wartości oznaczanej w pieniądzach. Mnie w rzeczach nie obchodzi ich cena, tylko historia, jaka za nimi stoi. Może właśnie w nieudolnej kopii albo w banalnym zniszczonym przedmiocie odnajdziemy coś interesującego? I to też może być wątek, który zespoli kolekcję. Rzecz utłuczona, zepsuta, uszkodzona może pokazać więcej niż ta w idealnym stanie, obnaża didaskalia życia. Czasem się śmieję, że u mnie wszystko jest drugiego gatunku. Ale ja lubię patrzeć na to zużycie, na tę brzydszą stronę, można się wiele nauczyć. Nigdy nie miałam potrzeby posiadania rzeczy dla samego ich posiadania. Raczej przyciąga mnie w nich ta sfera pomiędzy, ulotność. To, że ta rzecz jest przez chwilę moja, ale zaraz będzie żyła zupełnie innym życiem, z dala ode mnie.
Ktoś mnie kiedyś zapytał, czy jestem w stanie spać we własnym domu, skoro za sprawą przyniesionych przedmiotów mieszka w nim tyle osób. Nigdy tak na to nie patrzyłam, zarówno dorastanie wśród starych przedmiotów, jak i archeologia nauczyły mnie patrzenia na materię w nieantropocentryczny sposób. To odwrócenie, kiedy to rzecz jest w centrum, a nie jakiś wyobrażony człowiek za nią stojący, skutecznie niweluje wszelkie strachy, duchy i sentymenty. Zazwyczaj, bo czasem ten ciężar się przedostaje na powierzchnię.
Do tych najstarszych historii, które opisuję na początku, czyli o grzebaniu pod powierzchnią Gdańska, nabrałam już trochę dystansu, bo minęło kilkanaście lat. Być może ten dystans był mi potrzebny, żeby móc pisać o rzeczach bez nostalgii i żalu za utraconą przeszłością. Chociaż gdy się pisze o Gdańsku, nie jest łatwo, bo to historia zupełnie innych ludzi, innego miasta, nieprzynależnego do Gdańska takiego, jakim jest dziś. I z tej perspektywy trudno nie mieć poczucia, że się mieszka na zbiorowym grobowcu miasta, które zostało pogrzebane i którego już nie ma. Zwłaszcza gdy się schodzi te parę metrów pod ziemię i wyciąga zakopane szklanki, talerze, które ktoś sobie schował i już po nie nie przyszedł – takie znaleziska były dla mnie najtrudniejsze.
Wtedy wątpiłam w sens mojej pracy jako archeolożki, bo polegała ona na niszczeniu rzeczy i historii, wyciąganiu tych rzeczy z ich pierwotnego kontekstu, by wsadzić je za chwilę do muzealnej gabloty.
Na szczęście dziś archeologia skręca coraz częściej w stronę dokumentacji nieinwazyjnej.
Dzięki nowoczesnym technologiom, takim jak ortofotografia, skanery czy georadary, można lepiej dokumentować relikty, a czasem wręcz rezygnować z całkowitego niszczenia danego stanowiska. Pozostają jednak pytania, które towarzyszą mi nadal, choć już od dawna nie pracuję w terenie: czy mamy prawo dysponować rzeczami, które należały do kogoś innego?
Dlaczego uznajemy, że mamy prawo je zabierać, segregować, rozdzielać, umieszczać w muzeach? I dlaczego akurat te, a nie inne, dlaczego akurat w tym muzeum?
Czy rzeczywiście mamy całkowitą i niezbywalną władzę nad światem rzeczy? Nie wydaje mi się, że to jest prawda.
Często to rzeczy nami władają. Mam tu na myśli zarówno współczesny konsumpcjonizm – nie potrafimy żyć bez kupowania kolejnych gadżetów – jak i zbieranie rzeczy starych, które zawsze staramy się ułożyć według naszego uznania. Ale ten kontekst muzealny to blaga, jedynie nasze zbiorowe wyobrażenie o przeszłości na podstawie rzeczy, które uznaliśmy aktualnie za najbardziej wartościowe. A przecież do tak wielu rzeczy nie będziemy mieć nigdy dostępu, bo po prostu już nie istnieją! Ich nieobecność też jest formą oporu wobec naszych prób panowania nad nimi. Z drugiej strony niepohamowany głód rzeczy starych wśród kolekcjonerów też wiele mówi o tym, jak jesteśmy bezwolni wobec materii. Pragniemy je mieć wszystkie, figurki z Ćmielowa, wazony Horbowego, talerze z Miśni, obojętnie, byle dużo, byle szybko, teraz. Tracimy panowanie, zadłużamy się, marudzimy, że nie mamy już miejsca w domu, ale kupimy jeszcze jeden wazonik – a wciąż się oszukujemy, że to nie rzeczy mają nad nami władzę.
No właśnie, wciąż traktujemy przedmioty jako opowieści o nas samych. Oczywiście utopią jest myślenie, że mielibyśmy porzucić archeologię i nie szukać, ale popieram wołanie współczesnej humanistyki na puszczy, żeby po prostu trochę zmienić optykę, żeby objąć byty nieludzkie troską i zastanowić się, czy może ta opowieść nie powinna być bardziej symetryczna. Wydaje nam się, że możemy z rzeczami zrobić wszystko, ale to też działa w drugą stronę. I dzisiejsze muzea powoli idą w tym kierunku.
Nasilające się pod koniec XX w. głosy krytyczne wobec narracji muzealnych, często hermetycznych, tworzonych arbitralnie, wymusiły na muzealnikach rewizję tego, w jaki sposób pokazywać przeszłość. Przez pewien czas zastępowano artefakty ich multimedialnymi reprezentacjami, upatrując w technologii jakiegoś remedium na kryzys. Ta strategia obecnie wydaje się już anachroniczna.
Jesteśmy zdominowani przez obrazy, a oglądanie rzeczy jedynie na ekranie zubaża doświadczenie. Więc widzę ponowne zainteresowanie przedmiotem w muzeum, ale pokazywanym coraz częściej w inny sposób.
Pojawiają się elementy angażujące wszystkie zmysły, dotyku, zapachu, obcowania z materią w sposób dosłowny. Ten fizyczny aspekt poznania wydaje mi się bardzo istotny. Gdy jedynie patrzymy na płaski wizerunek, który scrollujemy na ekranie, trudniej jest traktować coś na poważnie, jako odrębny, rzeczywisty byt. Co innego trzymać psa na kolanach, czuć jego zapach i ciepło, a co innego patrzeć na śmieszne filmiki w internecie. Tak samo jest z rzeczami. Więź pojawia się tylko w kontakcie fizycznym. A gdy jest więź, jest szacunek i większe zrozumienie innych i siebie.
Człowiek jako rzecz to stały motyw.
Zastanawiające, dlaczego oglądamy sarkofagi z mumiami i traktujemy je jako atrakcyjne przykłady sztuki egipskiej, choć tam jest przecież człowiek, a gdy wydobywa się np. kości żołnierzy z II wojny światowej, to jest cała estyma, pompa, ponowny pochówek.
Oczywiście też nie zawsze. Gdzie jest granica traktowania ciała z szacunkiem? Nie ma żadnej, ale jednak jakoś ją wytyczamy i to jest nieznośna myśl, że próbujemy zawłaszczyć wszelką materię, także naszą własną.
Czasem mam ochotę zebrać to wszystko, co wykopałam, i oddać z powrotem ziemi. Bo skoro mam te rzeczy tylko tymczasowo, to właściwie można uznać, że to nie są moje przedmioty.
I dlatego wydaje mi się, że odwrócenie sytuacji i usunięcie człowieka z centrum jest tak naprawdę aktem oporu wobec tych wszystkich zawłaszczających działań – nie chodzi o to, żeby pokazać, że człowiek jest nic niewart, tylko odwrócić myślenie i zrobić miejsce na odrębność rzeczy, przyznać im prawo do samostanowienia... Choć to znowu perspektywa antropocentryczna, bo niby odwracam sytuację i daję rzeczom rację bytu, ale jak? To utopia, ale może być pożytecznym ćwiczeniem filozoficznym. I dlatego zrobiłam tę wystawę, bo co z tego, że na podstawie znalezionych dokumentów wiem, do kogo te rzeczy należały? Już nigdy nie poznam tej osoby i nie wiem, czy chcę być obciążona jej historią. Skoro teraz niosę jej historię poprzez jej przedmioty, to czy jakoś stałam się tą osobą? Może moja tożsamość się zmieniła?
Często nie jesteśmy w stanie z nich tego wyczytać, szczególnie w Polsce, w kontekście naszej bardzo skomplikowanej historii przemieszczania się mas ludności. U mnie w domu było dokładnie tak samo, pewne rzeczy były „po Gerdelce”. Jako dziecko trochę wyobrażałam sobie tę mityczną Gerdelkę jako ciotkę, ale to była po prostu osoba, która w dzieciństwie mojego ojca mieszkała naprzeciwko i była gdańszczanką mówiącą po niemiecku. Później jej rzeczy były wyrzucane przez okno, coś z nich zostało przyniesione do nas i teraz jest traktowane jak relikwia, ale relikwia po kim? Po kimś, kogo nawet nie znaliśmy. Został po tej osobie stół, przy którym jemy świąteczny obiad – ile osób przez lata gromadziło się w tym jednym przedmiocie? Specjalnie mówię właśnie to w taki sposób, o tym zgromadzeniu się ludzi w rzeczy.
No tak, czasem nam ten przedmiot objawi jakieś fragmenty swojego życia i wtedy mamy takie poczucie niespójności, wyrwania z bezpiecznej strefy komfortu, jak wtedy, gdy odwracamy nasz obraz, a tam jest podpis kogoś zupełnie innego, i to jeszcze po niemiecku. I znowu, czyj jest ten przedmiot? Gdzie on był? Dlaczego nic o nim nie wiem? To jest uczucie podobne do tego, gdy próbujemy sobie wyobrazić nieskończoność wszechświata – nasz mózg nie umie sobie z tym poradzić, blokuje się, nic nie ma dalej, grzęźniemy. Tak samo jest z tą historią pojedynczego przedmiotu, poznamy tylko odpryski.
Myślę, że nie ma na to jakiejś jednej uniwersalnej metody. Sama lubię mieć świadomość jednego i drugiego, to znaczy mieć pełen ogląd, nie uciekać wzrokiem przed tą, powiedzmy, swastyką czy złym skojarzeniem i nie udawać, że tego tam nie ma. Jednocześnie swastyka nie przekreśla tego, że ten widelec po prostu dobrze mi służy. Czy to jego wina, że został wykonany na zlecenie nazistowskich władz i musiał mieć tę swastykę? On nadal jest widelcem, który całkiem dobrze leży w dłoni, więc może z szacunku dla tej materii samej w sobie nie warto go niszczyć albo wyrzucać?
W ogóle uważam, że rzeczy nie zasługują na niszczenie ze względów ideologicznych czy historycznych. Bo jak niszczymy, to przestajemy pamiętać. A jak przestajemy pamiętać, to jesteśmy narażeni na te same głupoty, które już sami sobie robiliśmy w przeszłości.
Więc może ten widelec z tą wstrętną dla nas swastyką jest takim idealnym, codziennym przypomnieniem o tym, czego nie powinniśmy już robić? Wie pani, takie codzienne memento.
Nadmiar też może być metodą na poznanie świata. Czasem trzeba zebrać bardzo dużo, ta hałda rzeczy musi dojrzeć, żeby coś się objawiło. Jak mówiłam, nie prowadzę katalogów, więc dość często zapominam, co mam albo gdzie coś schowałam. Gubię się w tym nadmiarze, ale to bycie w chaosie jest dla mnie rodzajem kontemplacji, kiedy muszę otworzyć wszystkie pudełka, żeby znaleźć konkretną rzecz, odkrywam kolejne, o których zapomniałam. Wtedy czuję ich sprawczość, że jesteśmy tu sobie razem, w tym chaosie, w tej niekończącej się przygodzie. Ale żeby tak było, to trzeba się do tego nadmiaru przyznać, wejść w dialog z samym sobą – ja przez cały czas gadam do siebie, gadam do rzeczy, one milczą i za nic sobie mają moje gadanie. Bardzo je za to cenię.
I to jest moja myśl przewodnia – to uświadomienie sobie, że życie rzeczy jest dłuższe niż nasze, bo przy dobrych wiatrach byle co, takie opakowanie po płatkach śniadaniowych, nas przeżyje. Zupełnie nie zgadzam się z freudowską myślą, że zbieranie odsuwa lęk przed śmiercią. Wydaje mi się, że wręcz wzmaga ten lęk.
Ci, którzy dużo nazbierali, straszliwie boją się śmierci, mają poczucie, że zostawią te bliskie im rzeczy – bo to jest intymna relacja z przedmiotami, które znamy, dotykamy, bawimy się nimi, wąchamy.
stąd ten żal, tu nie chodzi o stratę rzeczy, tylko o stratę relacji, jak z osobą ludzką czy zwierzęcą. Żyjemy w lęku, że nasz dobytek wyląduje na śmietniku. To jest dla wielu osób potworna myśl. Ale oswajanie tej myśli to też istotne ćwiczenie, które każdy zbieracz powinien robić co jakiś czas. Ja staram się to robić non stop. Lubię poddawać się tej myśli, bo dzięki temu mogę zbierać mniej, a co za tym idzie, nie obciążyć innych swoim dobytkiem.
Nie wiem. Często się nad tym zastanawiam. Wydaje mi się, że nie do końca, bo to są kluczowe momenty w rozwoju cywilizacji, gdzie cofnięcie się do jakiegoś stanu, np. sprzed masowej produkcji, już jest niemożliwe. Ale możemy stawiać opór.
Nie bierzemy żadnej odpowiedzialności. Coś tam próbujemy, ale słabo nam idzie. Świetnym przykładem jest Vinted. Używane niby lepsze dla środowiska niż nowe, ale nie oszukujmy się – to jest kolejna odsłona konsumpcjonizmu, tylko we wtórnym obiegu. I we mnie też są dwa wilki: kupuję kolejny kaszmirowy sweter z drugiej ręki, yolo, piekła nie ma, pragnę teraz zielonego, choć przedwczoraj kupiłam różowy, ale co mi tam, najwyżej założę dwa razy i puszczę dalej. Ale to przecież generuje kolejny niepotrzebny transport, opakowanie, ślad węglowy i wcale nie jest ekologicznym rozwiązaniem. A i tak chodzę ciągle w jednym ulubionym swetrze, więc tamte nie są mi do niczego potrzebne. Nie będę się nawet przyznawać, ile mam jedwabnych koszul vintage. No, chyba żeby zacząć myśleć o nich jako o kolekcji (śmiech).
Znowu są we mnie dwa wilki. Na przykład bardzo lubię przestrzenie hotelowe, świetnie się w nich czuję i są dla mnie cudowną odtrutką na przebodźcowanie, które odczuwam we własnym domu ze sprawą rzeczy. Ale z drugiej strony od razu bym wszystko w tych hotelach zmieniła – widzę źle zaprojektowane przestrzenie, niewygodne ułożenie lampek, tanie meble i poliestrową wykładzinę, co sprawia, że od razu chcę wrócić do domu. A po powrocie znów marudzę, że mam za dużo rzeczy i tak w kółko.
Metody Marie Kondo znakomicie obśmiała już Becca Rothfeld w swoich esejach, obnażając fasadowość tej mody. Ja też w to nie wierzę, to po prostu kolejny trend, który mówi: wyrzuć niepotrzebne stare graty, ale kup sobie jeden taki odpowiedni, drogi, modny, a tu masz link do tego minimalistycznego sklepu, kliknij i kupuj. Minimalizm to po prostu kolejna – tym razem elitarna i prestiżowa – odsłona konsumpcjonizmu dla tych, których będzie na to stać.
Wydaje mi się, że w kontekście puszczenia lejców, które zawsze odbywa się w grudniu, warto się po prostu zastanowić wcale nie nad tym, czy mi to jest potrzebne – czasem fajnie jest mieć rzeczy ładne albo kuriozalne – ale nad tym, czy mnie ta rzecz w ogóle ucieszy. Czy wejdę w relację z tym przedmiotem, czy w ogóle zdążę, zanim pojawi się kolejny? W zeszłym roku miałam zachciankę na święta: zapragnęłam mieć piękny, różowy, designerski ekspres przelewowy. Piję dużo kawy, od wielu lat tylko z przelewu, ale przez lata wystarczał mi prosty porcelanowy drip kupiony za 5 zł na pchlim targu. Pewnie dalej by wystarczał, ale teraz ta radość z picia kawy jest jakby większa niż wcześniej. A radość jest najważniejsza! Uważam, że mam wspaniałą relację z moim ekspresem. Poza tym posłużę się poradą artysty i kolekcjonera Franciszka Starowieyskiego, który zawsze mówił: „Nie kupuj gówna”.
Warto to wiedzieć. I może lepiej jeden droższy prezent niż pięć głupot kiepsko wykonanych, nieetycznie, w Chinach, masowo. W dodatku takich, które nie tyle nie cieszą nas w momencie otwarcia paczki, ile przestają cieszyć już wtedy, gdy do nas idą. To jest prawdziwa konsumpcyjna nakrętka, na którą wielu z nas się łapie – ja też czasem coś kupię, jak się okazuje, tylko po to, żeby zwrócić to do sklepu. Więc może lepiej w ogóle sobie tego nie robić. ©Ⓟ