Uważa pan, że potrzebujemy nowej narracji na temat zmian klimatu. Dlaczego?
Brian Schmidt, astrofizyk, laureat Nagrody Nobla w 2011 r. za „odkrycie przyspieszającej ekspansji Wszechświata poprzez obserwacje odległych supernowych”. Od lat zaangażowany w popularyzację nauki oraz podnoszenie świadomości społecznej dotyczącej zmian klimatu
ikona lupy />
Brian Schmidt, astrofizyk, laureat Nagrody Nobla w 2011 r. za „odkrycie przyspieszającej ekspansji Wszechświata poprzez obserwacje odległych supernowych”. Od lat zaangażowany w popularyzację nauki oraz podnoszenie świadomości społecznej dotyczącej zmian klimatu / Materiały prasowe / fot. Jamie Kidston/anu/Nobel Prize/Mat. prasowe

Mówiąc o jakichkolwiek zagadnieniach naukowych, trzeba sprawić, aby ludzie odnieśli je do rzeczy, które znają ze swojego życia. Mamy bowiem tendencję do wchodzenia w interakcje z opowieściami. Przedstawienie sytuacji w sposób katastroficzny może zadziałać w pewnych okolicznościach, ale często sprawia, że ludzie odwracają się od problemu. Dlaczego? Bo nie chcą wierzyć, że jest tak źle. Nie chcą, żeby zmiany klimatyczne były prawdą, dlatego wolą je zignorować, powiedzieć, że wmawia się im nieprawdę. Znacznie prościej przyswoić informację podaną w formie narracyjnej niż w formie suchych faktów. Dotyczy to nie tylko nauki, lecz także choćby polityki.

Niektórzy ludzie postrzegają przeciwdziałanie zmianom klimatu jako walkę z ich wolnością albo komfortem. Jak zmienić ich punkt widzenia?

Trzeba z nimi szczerze rozmawiać – przyznać, że będą musieli ponieść pewne poświęcenia, ale zarazem przedstawić im alternatywne scenariusze. Odbywam wiele tego typu rozmów. Siadam wówczas i jasno komunikuję koszty: „Zapłacicie więcej za prąd, nie będziecie mogli latać samolotem tak często jak dotychczas”. Skutki zmian już się zresztą dzieją na naszych oczach. Mówię jednak również o alternatywach. To prawda, że jako naukowcy nie jesteśmy do końca pewni, jak dokładnie wpłyną na nas zmiany klimatu, mamy jednak pewne wyobrażenia i obserwacje. Ważne, by otwarcie komunikować, jak z biegiem lat zmieniały się nasze prognozy.

Kluczem do zmiany sposobu myślenia jest rozmowa. Trzeba w niej przyjąć punkt widzenia rozmówców – nie mówić, co mają robić, tylko pytać: „A co ty byś zrobił, gdybyś wiedział, że mieszkańcy wysp Kiribati stracą domy? Czy to cię martwi?”. I zazwyczaj ludzie mówią: „Tak, martwi mnie to”. To lepsze niż mówienie im, co mają myśleć. Ludzie nienawidzą, gdy im się mówi, co mają robić.

Czyli narracja o klimacie powinna być bardziej lokalna niż globalna?

Będzie skuteczniejsza, jeśli będziemy nad nią pracować na wszystkich poziomach. Potrzebujemy narracji globalnych, narodowych, regionalnych i lokalnych. Pan jest w Polsce, ja w Australii – nasze lokalne opowieści są różne, łączy nas to, że obaj żyjemy na Ziemi. Musimy więc rozmawiać na wszystkich poziomach, bo lokalne historie to te, z którymi ludzie mają najczęstszy, żywy kontakt – zwłaszcza teraz, w erze internetu i mediów cyfrowych, kiedy każdy ma dostęp do dowolnych informacji, prawdziwych lub fałszywych. Kiedyś narracja była kontrolowana przez małą grupę ludzi – naukowców i redaktorów. To oni decydowali, co jest prawdą. Jeśli chciałeś się dowiedzieć czegoś o astronomii, musiałeś pójść do biblioteki i tam przeczytać książkę albo artykuł napisany przez profesora. Nie można było po prostu sprawdzić czegoś w Wikipedii czy na Fox News. Wszystko było opracowane przez ekspertów – takich jak ja w dziedzinie astrofizyki.

To zniknęło. Dlatego uważam, że kontakt człowieka z człowiekiem jest obecnie jednym z najskuteczniejszych sposobów zwalczania globalnej dezinformacji. Ludzie słuchają swoich sąsiadów, lokalnych ekspertów – bo to ich przyjaciele, ich społeczność.

Pokłosiem łatwiejszego dostępu do informacji i słuchania sąsiadów jest również rosnąca liczba teorii spiskowych. Dlaczego ludzie nie wierzą nauce?

Postępuje znaczna utrata zaufania wobec nauki. Teorie spiskowe to swego rodzaju narracje prowadzone na poziomie krajowym albo wręcz międzynarodowym. Działając lokalnie, również można przeciwdziałać ich szerzeniu się. Znacznie prościej przekonać pojedynczego człowieka w bezpośrednim kontakcie, niż dotrzeć do masy ludzi za pomocą rządowego programu. Problem z teoriami spiskowymi polega na tym, iż im bardziej władze przekonują, że nie należy w nie wierzyć, tym większą ich wyznawcy zyskują pewność, że mają rację.

Silna społeczność, której zbudowanie wymaga wiele czasu i energii, może być remedium na wiarę w teorie spiskowe. Zmiany klimatyczne są tego dobrym przykładem. To temat, w który zaangażowało się wystarczająco dużo ludzi, by można było o nim rozmawiać. Trzeba być gotowym słuchać i prowadzić rozmowę – nie krzyczeć na siebie. Nie unikniemy jednak swoistej wojny idei.

Potrzebujemy w niej nauki jako autorytetu?

Nauka kiedyś miała autorytet. Naukowcy pilnowali, by media mówiły właściwe rzeczy, encyklopedie zawierały poprawne informacje, a książki miały odpowiednią treść. W bibliotekach nie było „szalonych” teorii – były tylko te naukowo zatwierdzone. To już przeszłość. Zostaliśmy całkowicie pozbawieni pośredników przez informację cyfrową. Dlatego dziś nauka musi budować swój autorytet w znacznie bardziej rozproszony sposób. Nie jest on już jej dany z góry. Musi na niego zasłużyć. Trzeba pokazać ludziom wszechobecność nauki. Korzystają z jej dokonań, kiedy pracują na laptopie, lecą samolotem itd. Trzeba sprawić, by zrozumieli, że nauka to niemal wszystko, co robią. A to, że nie podoba ci się jakiś jeden jej aspekt, nie znaczy, że możesz ją odrzucić w całości. Ale to długa, trudna rozmowa.

Ludzie nie zmieniają zdania tylko dlatego, że im coś powiesz. Często wręcz zaczynają myśleć dokładnie odwrotnie niż ten, który próbuje narzucić im swoją wizję

Jesteśmy – jak pokazują badania nad zachowaniem – zaprogramowani, by reagować impulsywnie. Mamy wbudowane w nasze ciała i mózgi odruchowe reakcje emocjonalne. Dlatego musimy prowadzić długie rozmowy, które idą wbrew tym odruchom, wbrew naszym automatycznym reakcjom. To nie jest łatwe.

Co można wykorzystać poza rozmową? Literaturę, sztuki wizualne?

Wszystko. Chodzi o to, by ludzie wchodzili w interakcję z opowieścią, a nie tylko mówili: „Och, znowu opowiadasz mi o czymś, w co nie wierzę” i się zamykali. Nie może to być próba manipulacji. To musi być autentyczna rozmowa – otwarta, szczera. Ludzie świetnie wyczuwają, gdy ktoś próbuje ich oszukać. Dlatego potrzebne jest autentyczne opowiadanie historii, które angażuje ludzi i pozwala im samodzielnie odkrywać. Ostatecznie zmienisz ich dopiero wtedy, gdy sami zrozumieją nowy sposób patrzenia na świat – inny niż ten, który mieli wcześniej. Ludzie nie zmieniają zdania tylko dlatego, że im coś powiesz. Często wręcz zaczynają myśleć dokładnie odwrotnie niż ten, który próbuje narzucić im swoją wizję.

Idea otwartej rozmowy, o której pan mówi, oznacza, że mój głos jest równy pana głosowi. Tyle że to pan jest laureatem Nagrody Nobla…

Działam na różnych poziomach. Chodzę do lokalnych szkół, rozmawiam z ludźmi na miejscu, ale też uczestniczę w większych, ogólnonarodowych albo globalnych debatach. Na poziomie lokalnym fakt, że jestem laureatem Nagrody Nobla, ma mniejsze znaczenie. Tak, ludzie o tym wiedzą. Ale ostatecznie będą mnie słuchać tylko wtedy, gdy uznają, że jestem człowiekiem – ich sąsiadem, kimś z ich grupy, z ich kręgu. Owszem, powiedzą: „On coś tam wie”, ale to właśnie na lokalnym poziomie ma znaczenie. Bycie laureatem Nobla – szczególnie w kontaktach ze sceptycznymi osobami – często wręcz szkodzi, bo jestem wtedy tym, przeciwko któremu się buntują. Wolę więc być po prostu człowiekiem.

Przez nieprofesjonalistów nauka bywa postrzegana jako przeciwieństwo zdrowego rozsądku.

Przez większość czasu nauka i zdrowy rozsądek się pokrywają, ale czasami prawdy naukowe wydają się sprzeczne z intuicją. I właśnie te nieintuicyjne aspekty nauki to najlepsza okazja, by pokazać, dlaczego nauka jest ważna. Jeśli wezmę żyroskop, wprawię go w ruch i poproszę pana, by nim poruszył – to urządzenie zachowa się w sposób, którego pana mózg nie potrafi pojąć. To magia – można by powiedzieć. A jednak nauka to wyjaśnia. To przykład, który lubię pokazywać, by uświadomić, że nauka istnieje właśnie dlatego, że nie wszystko jest oczywiste. Instynkt nie zawsze ma rację. Podam jeszcze jeden przykład – ze statystyki. Państwo wprowadza zasadę jednego dziecka, a jego obywatele wolą mieć synów niż córki. Co to robi z proporcją płci w populacji? Większość ludzi od razu mówi: „Będzie dużo więcej chłopców”. To nieprawda. Nauka mówi, że proporcja płci się nie zmienia.

Można mnożyć przykłady, które ilustrują przydatność nauki. To też część narracji – opowiadasz historię, w której człowiek odkrywa: „Ups, moja intuicja była błędna”. To potężny sposób przekazywania wiedzy.

Wielu ludzi twierdzi, że co do zasady ufa nauce. Problem się pojawia, gdy chodzi o zalecenia medyczne.

Nie jestem psychologiem, ale wiem, że ludzie nie lubią złych wiadomości. Kiedy dostaną dwie alternatywne diagnozy albo zalecenia, zwykle wybiorą wygodniejszy wariant. Na pytanie, czy zaszczepić się na odrę, wielu odpowie „nie”. Unikamy rzeczy, które mają sens, jeśli wymagają wysiłku.

Większość ludzi nie potrafi dobrze oceniać ryzyka. Mnie można by nazwać prawdziwym bayesowcem (metoda wnioskowania statystycznego oparta na twierdzeniu Thomasa Bayesa – red.). Biorę dowody, którymi obecnie dysponuję, dodaję nowe dane, łączę je z wcześniejszymi informacjami i obliczam, co w tej chwili jest najlepszym działaniem. Jestem skrajnie racjonalny, ale to rzadki przypadek. Większość nie myśli w kategoriach ryzyka względnego. Ludzie bardziej boją się zginąć w katastrofie lotniczej niż w wypadku samochodowym, choć ten drugi zdarza się tysiące razy częściej. Bardziej cieszą się na myśl o możliwości wygranej na loterii, niż boją się pioruna, mimo że trafienie piorunem jest bardziej prawdopodobne niż wygrana. Nie potrafimy dobrze przetwarzać ryzyka, zwłaszcza gdy jest ono mniejsze niż 50 proc. Gdy więc ktoś mówi: „Ryzyko, że to cię zabije, wynosi 30 proc.”, ludzie reagują: „Ojej, to straszne, ale nie będzie aż tak źle”. Tymczasem, gdybym dał panu rewolwer z dwoma nabojami w bębnie, to wątpię, by pociągnął pan za spust, a ryzyko jest dokładnie takie samo. Dlatego trudno jest przekładać pojęcie ryzyka na opowieść, z którą można się utożsamić. Ludzie bardzo pragną prostych rozwiązań i nie lubią złych wiadomości. Sam ich nie lubię.

Podczas pandemii COVID-19 wielu ludzi w Polsce odmówiło szczepienia, bo było przekonanych, że to jakaś akcja przeciwko nim.

To znowu kwestia braku zaufania. Ludzie muszą mieć „wroga”. Kogoś, komu nie ufają. To sprowadza się do zalewu złych informacji. Nie należy lekceważyć zdolności złych aktorów do zalewania przestrzeni dezinformacją. Rosjanie odkryli w 2015 r., że wyrafinowana propaganda jest droga, a prymitywne sianie nienawiści i chaosu – tanie. I, jak się okazało, o wiele skuteczniejsze. Dzięki cyfrowym środkom można dziś bardzo tanio siać niezgodę. Robi się to na wiele dziwnych sposobów – np. sprawiając, że grupy marginalizowane czują się jeszcze mniej akceptowane. Wylewa się na nie mowę nienawiści, rasizm. Ludzie zaatakowani reagują złością, próbują zniszczyć zastany porządek, a to prowadzi do prawdziwej społecznej reakcji zwrotnej. Okazuje się, że łatwo nami manipulować. Gdy działamy emocjonalnie, zamiast myśleć spokojnie i logicznie, łatwo nas popchnąć do złych decyzji. To właśnie „myślenie typu 1”, które opisał Daniel Kahneman (psycholog i ekonomista, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii w 2002 r. – red.), gdy emocje przejmują stery, a znika rozsądek. Trudno później cofnąć skutki impulsywnych działań. Tak właśnie było z covidem. To była ciekawa mieszanka wszystkich tych negatywnych zjawisk. W Australii wciąż istnieje dość wysoki poziom zaufania do nauki – ok. 80-procentowy. Rząd nie cieszy się równie wysokim zaufaniem, ale też nie jest źle. Z tego powodu mieliśmy bardzo wysoki poziom zaszczepienia. W Canberrze, w której mieszkam, przekroczył 99 proc. To jeden z najwyższych wskaźników, a my jesteśmy też jedną z najlepiej wykształconych populacji na świecie.

Jaki jest powód tak wysokiego poziomu zaufania do nauki w Australii?

Myślę, że po części wynika on z naszego podejścia do demokracji. Głosowanie w wyborach jest u nas nie tylko prawem, lecz także obowiązkiem. Za uchylenie się od niego grozi grzywna. Nasz system wyłaniania wygranych nie opiera się na zasadzie „zwycięzca bierze wszystko”, ale na ordynacji preferencyjnej (wyborcy głosują, szeregując kandydatów w kolejności od najbardziej preferowanego do najmniej – red.). Nad przebiegiem wyborów czuwa niezależna komisja, którą wszyscy uważają za rzetelną. Nie mamy więc polaryzacji, a to właśnie ona prowadzi do kampanii przeciwko establishmentowi. Naukowcy są przecież częścią establishmentu. Tego typu kampanie tutaj po prostu się nie pojawiły, przynajmniej nie w takim stopniu jak w Europie, USA czy Wielkiej Brytanii.

Lepiej funkcjonująca demokracja przekłada się na większe zaufanie do nauki?

Tak, zaufanie do rządu, instytucji i innych ludzi pozytywnie koreluje z zaufaniem do nauki. Nie zaufasz nauce, jeśli nie ufasz innym ludziom. Masz tendencję, by nie ufać nauce, jeśli nie ufasz rządowi. Oczywiście te zasady nie sprawdzają się w każdym systemie. W państwie autorytarnym możesz ufać nauce bardziej niż rządowi. Jednak w państwie demokratycznym zaufanie do społecznych instytucji i do nauki jest ze sobą powiązane.

Naukowcy są właściwymi osobami, by komunikować swoje odkrycia i przekonywać ludzi do ufania nauce? Czy lepiej zostawić tę działkę popularyzatorom?

Działalność jednych i drugich jest przydatna. Ważne, żebyśmy komunikowali odkrycia naukowe w sposób zrozumiały nawet dla trzylatków. Potrzebujemy całego systemu komunikowania odkryć naukowych. W jego centrum muszą być naukowcy, którzy potrafią powiedzieć: „Kowalski to powiedział i miał rację”. Potrzeba więc autorytetów, ale również osób biegłych w komunikowaniu tych treści laikom i dzieciom. Nie można oczekiwać, że każdy naukowiec będzie umiał to zrobić. Jestem przyzwyczajony do takich postaci jak Brian Cox albo Neil deGrasse Tyson. Oni są naukowcami, ale są też świetnymi popularyzatorami nauki.

Ale jak wyjaśnić ludziom, że paradygmaty naukowe mogą się zmieniać? Kiedyś mówiło się o „globalnym ociepleniu”, a teraz o „zmianie klimatu”. Niektórzy nie rozumieją, skąd ta zmiana.

Po pierwsze, nie wolno kłamać. Jedną z rzeczy, które uważam za błędne w sposobie, w jaki ludzie mówią o nauce, jest twierdzenie, że nauka to same fakty. Tymczasem w nauce nie ma faktów. Są obserwacje i teorie. Słowo „fakt” to skrót myślowy oznaczający rzecz z dużym prawdopodobieństwem prawdziwą. Czasem się okazuje, że jednak się myliliśmy. I tak właśnie działa nauka: uczymy się coraz więcej i korygujemy błędy. Najcenniejsze w nauce nie jest to, że zawsze ma rację, ale że posiada dobry mechanizm, by wraz ze swoim rozwojem i z biegiem lat stawać się coraz bardziej poprawna. To ważne, by już w szkołach uczyć o tym dzieci. Pokazywać im, jak działa nauka.

Najcenniejsze w nauce nie jest to, że zawsze ma rację, ale że ma dobry mechanizm, by wraz ze swoim rozwojem i z biegiem lat stawać się coraz bardziej poprawna

Prawie nigdy nie używam słowa „fakt”, bo poza matematyką wszystko podlega dyskusji, a narracje się zmieniają. Moja własna dziedzina, czyli astrofizyka, jest dobrym przykładem: narracja nieustannie się zmienia. Wielu myśli, że przeżywam szok, kiedy nowe teorie nie zgadzają się z tym, co odkryłem lata temu. Odpowiadam im zawsze: „Kiedy to odkryliśmy, powiedzieliśmy, że to najprostsze wyjaśnienie. Nie powiedzieliśmy, że ostateczne”. Obserwacja była prawidłowa. Wyjaśniająca je teoria może ewoluować. Modele klimatyczne z 1988 r. też nie były idealne. Choć tak naprawdę były całkiem dobre – nawet lepsze, niż można by oczekiwać. Ale nadal jest sporo rzeczy, których nie rozumiemy, choćby pogoda albo to, jak zachowuje się Słońce. ©Ⓟ

Rozmowa odbyła się dzięki uprzejmości Boston Consulting Group. Profesor Brian Schmidt wystąpił podczas panelu „There’s No Good News in Climate Science” w ramach Falling Walls Science Summit 2025 w Berlinie