Z pana nowych piosenek na płycie „Szósta godzina” przebija tęsknota. Czegoś panu żal?

Codziennie staram się tęsknić, bo życie bez tęsknoty jest pozbawione sensu. Tęsknimy za czymś, co jest osiągalne, lecz trudno dostępne. Jeżeli nie chcemy się do niczego przybliżać, to żyje się trudniej. Dla mnie tęsknota jest raczej zajęciem kreatywnym. Rozpamiętywanie czegoś, co minęło i nie wróci, to już nostalgia. Tęsknotę rozumiem jako stan oczekiwania i pewnego dyskomfortu związanego z oddaleniem kogoś lub czegoś, co jest osiągalne. A nostalgia dotyczy rzeczy czy wydarzeń już nie istniejących, które przechowujemy tylko w pamięci.

Najgorzej jest tęsknić bez końca.

Jest taki wiersz Kazimierza Przerwy-Tetmajera „Ludzka tęsknota”, kiedyś to śpiewałem: „Pytała się ludzka tęsknica / Kędy jej kres? / Czy w skałach niedosiężonych / Czy w morzu łez? / Pytała się śmierci idącej / W całunnym gźle / Czy może w niej? Ale śmierć / Odrzekła: nie…”. Na tym rzecz polega, że nie do końca powinniśmy wszystko kontrolować. Jeżeli nie kontrolujemy przynajmniej części swojej wyobraźni albo pamięci, to już jest dobrze.

Dużo się pisze i mówi o nostalgii, która zdominowała naszą teraźniejszość. Czy nie jest przez to obciążeniem dla naszych progresywnych aspiracji?

We wszystkim można popaść w przesadę. Myślę, że przesadzamy z tą progresywnością. Nie można się rozwijać w nieskończoność. Świat się zapędził w obłęd wzrostu i progresu. To się robi groźne dla zwykłego człowieka – ta konieczność postępu. Pewne rzeczy przewidział Lem – one realizują się według jego prognoz prawie idealnie. Tylko że ów progres nie jest Bogiem ani jedynym wyznacznikiem naszej przydatności do spożycia. Każdy gdzie indziej umiejscawia jakiś punkt, który chce osiągnąć. Ważne, aby go określić, żeby potem spokojnie pielęgnować własną nostalgię. Nic w niej złego.

I pan tak właśnie postępuje?

Nie wyobrażam sobie dobrego samo poczucia bez codziennej dawki nostalgii. Dzielę ją na pozytywną i negatywną. Ta pierwsza określa moją tożsamość – z grubsza wiem, skąd się wziąłem. Człowiek ma stały dostęp do archiwum w głowie i sobie z niego korzysta – czasem coś go rozbawi, czasami przerazi. Zaś negatywna nostalgia – opiera się na przekonaniu, że coś było lepsze i zostało nam odebrane – oznacza resentyment. Lepiej się tego wystrzegać.

Pana piosenki żyją wspomnieniami?

Pewne rzeczy się powtarzają, inne oddalają i nie są do siebie podobne. Dlatego moje śpiewanie nigdy nie było wolne od nostalgii. Bardzo lubię nostalgię u Iwaszkiewicza, bo tam jest umiłowanie teraźniejszości i zmysłowa radość bytu, ale też gigantyczna rozpacz – już za tą sekundą, która właśnie minęła, odkąd zaczęliśmy naszą rozmowę. Iwaszkiewicz tulił do serca chwile, które minęły.

Czas wyrządza przykrość, kiedy tak upływa?

Nie jestem człowiekiem, który by się strasznie użalał nad sobą, że mu zegar bije. To jest nawet bardzo zabawne.

Wszystko, co robimy, jest właściwie groteskowym epizodem wobec tego, co już się wydarzyło i co jeszcze ma się wydarzyć.

Można oczywiście umówić się, że nie ma w ogóle czegoś takiego jak czas, bo nie istnieje ani przeszłość, ani przyszłość. Jest tylko nieskończenie mała – i w związku z tym też nieistniejąca – teraźniejszość.

Ale to już filozofia wyższa od piosenki.

A ja śpiewam wyłącznie pozytywne rzeczy, mimo mgiełki i zimowej ciemności, które są aurą dla moich nowych piosenek. Nadciąga zima, z nią niewiele światła i dużo cienia, a jednak sporo jasności w tych tekstach.

Zgoda, ale nie bez zastrzeżeń – w „Paskudnej piosence” są obserwacje mało afirmacyjne.

Przecież to nie jestem ja. Tam występuje ja liryczne, które wyraża swoje obrzydzenie. „Paskudna piosenka” idzie zresztą w parze z „Południowymi snami”, bo gdyby przeczytać oba teksty, to w jednym z nich podmiot liryczny zaciąga story i leczy depresję snem. A w drugim podchodzi do okna i… nie wiadomo, co gorsze. Są zatem różne drogi wychodzenia z mielizn i wąwozów nastroju.

Jednocześnie nie ma nic złego w patrzeniu przez okno i przemycaniu do poezji soczystych wrażeń pod wpływem obserwacji innych ludzi, chociaż podejrzewam, że dosłowność piosence szkodzi.

Bardzo dziękuję, że pan o tej dosłowności powiedział. Zatraciliśmy społecznie zdolność międzywierszowego żartu. Brakuje nam dwuznaczności, ironii, sarkazmu. Byłem niedawno w programie u Kuby Wojewódzkiego i tam padło pytanie, co sądzę o tym, że Taco Hemingway przerobił moją piosenkę (chodzi o „Cichoszę” – red.). Wytłumaczyłem, że nie całą, tylko fragment, i że nie przerobił, tylko wziął sample i napisał własny kawałek. Pointa była taka: fajnie, że hiphopowcy uprawiający zupełnie inny gatunek muzyki interesują się moją twórczością. „Czy mam z tego tantiemy?” – padło pytanie. Na co odpowiedziałem: „Mógłbym już nie pracować”.

Cała Polska słyszała i zaniemówiła.

Dwa dni później zobaczyłem w internecie swoje nazwisko. Co ja takiego ważnego powiedziałem? Patrzę, a tam informacja: Grzegorz Turnau nie musi już pracować dzięki Taco Hemingwayowi. Jakie czasy, takie newsy.

Trudne dla piosenki? Skoro nadużywamy słów i znaczeń, czy jest jeszcze po co operować metaforą?

Wychowywałem się na takich mistrzach jak Jeremi Przybora czy Wojciech Młynarski, którzy brali widzów pod włos, używali prowokacji, aby ożywić wymianę myśli, czy też po prostu nas rozśmieszyć. W tym była jednak ogromna dbałość o równoważenie humoru liryzmem. I w pewnym momencie przestało to być czytelne.

Nie z naszej winy i nie z winy kolejnych roczników, tylko z powodu internetowej rewolucji. Przewaga średniej jakości przekazu – by nie powiedzieć: głupoty – otwiera drzwi dla dosłowności. Może to naturalna kolej rzeczy, tak ma być i już. A może moda. Nigdy nie brałem pod uwagę tego, co w danej chwili jest modne. Ciekawiło mnie, jak ludzie zareagują na to, co mnie się udaje wymyślić.

Wymyślić czy przywołać?

Jako bardzo młody człowiek nie śledziłem twórczości rówieśników. Szukałem wstecz, interesowały mnie minione epoki; to, co się wydarzyło, zanim tu przyszedłem. Nie uważałem się za wynalazcę rzeczywistości. I chyba miałem rację. Ponad 40 lat upłynęło od mojego debiutu. Dużo się przez ten czas wydarzyło, ale w środku jestem taki sam. Niosę własny plecak i stawiam na ciągłość.

Panu od początku udało się katapultować myśl poetycką do popularnej piosenki. Dziś już chyba nie jest tak łatwo zabiegać o ludzką uwagę, kiedy człowiek w trakcie słuchania muzyki czy czytania książki rozprasza się ciągłym przeglądaniem zawartości telefonu?

Łatwo nie. Ale ja to rozumiem. Sam bywam zbyt wyczerpany, aby czytać do poduszki. Rzadko kiedy wieczorem percepcja działa świetnie i da się przeczytać ze zrozumieniem większy fragment książki. Oczy przewędrują przez dwie strony i mózg się wyłącza. Moja żona znalazła gdzieś takie powiedzenie: jeżeli chcesz szybko zasnąć, czytaj na leżąco.

Dobre! Jeszcze nie praktykowałem.

A czy próbuje pan czasem rozciągnąć palcami tekst w książce, aby druk zrobił się większy?

Pan raczy żartować.

Niektórzy tak robią. To jest ten moment przejściowy między pokoleniem papieru a ekranu. Mówię o pokoleniu, ale w przypadku obsługi narzędzi cyfrowych metryka nie odgrywa dominującej roli. Moja ciocia, siostra nieżyjącego ojca, ma 91 lat i nie znam drugiej osoby tak biegle posługującej się wynalazkami wirtualnej techniki. Już dawno temu kupiła czytnik Kindle’a do książek, teraz z powodzeniem korzysta z ChatGPT. Są ludzie, którzy zanegowali świat elektroniczny i nie obsługują nawet poczty w komputerze, ale są też ludzie starsi od mojego pokolenia, którzy robią użytek ze sztucznej inteligencji. Posługujemy się różnymi rekwizytami. Gorsza jest zawartość – nawał bylejakości, głupoty, kiepskich treści. To już nawet nie o to chodzi, co kto uważa, tylko że to, co otrzymujemy, jest tak tandetne.

Czytać newsy czy żeglować w poezję? – oto jest pytanie. Pan też jest w takich sytuacjach moralnie przepołowiony jak ten zegar z tytułu nowej płyty – z tarczą przeciętą na pół wskazówkami?

Zawsze unikałem nadmiaru powagi i patosu. Uciekałem w żart.

Stąd próby wynajdywania podszytych absurdem powodów do śmiechu. I odwrotnie, jak było tego śmiechu za dużo, ciągnęło mnie w stronę liryki, czasem tkliwej. Metafizyczny dreszcz był mi potrzebny. Tak, moja natura jest dwoista, ma pan rację. Widać to na tej płycie. Poważniejsze tematy, jak np. „Pomień” Adama Zagajewskiego, równoważę własnym wierszykiem – „Jedliśmy agrest”.

Pan sobie lubi pożartować z czasu: „Godzina szósta, ktoś czyta Prousta” albo „Dwa filary, dwie przepaście – jedenasta jedenaście”.

Kultywowanie słownych zabaw każdorazowo uchodziło za sposób budowania więzi międzyludzkich. Nie zapominajmy wszak o jeszcze jednym aspekcie tego wszystkiego. Czy to sarkazm, ironia, dwuznaczność, czy zwykłe robienie kogoś w konia, te zabiegi zawsze służyły budowaniu relacji społecznych. Tracimy innych dla siebie, jeśli zaczynamy posługiwać się stuprocentowymi komunikatami, które pozbawione są indywidualnej cechy, jakiegoś ciepła. Bo w każdej ironii, w każdym sarkazmie czy rodzaju prowokacji mieszka ciepło. A dosłowny przekaz jest zimny – nie buduje więzi.

I pan z pełnym przekonaniem stosuje takie zaczepki słowne w piosenkach?

Z premedytacją i być może podświadomie – tu i ówdzie. Szukam, potrzebuję. Jestem od tego w jakimś stopniu uzależniony. Nie umiem prowadzić rozmów na serio o sprawach oczywistych i codziennych. Doprowadza mnie to do rozpaczy. Nie pogadamy o pogodzie – przykro mi. Tak zostałem wychowany – oczywistości należy stawiać na głowie, doszukiwać się paradoksu, drugiego dna, wynajdywać absurdalny rym. Bo tylko w ten sposób zdominujemy rzeczywistość, która w swojej ogromnej przewadze bywa okrutna, ponura i dosłowna. Żyjemy nie wiadomo po co i nie wiadomo po co umieramy. Jedynym ratunkiem jest codzienne podważanie rzeczywistości.

Przyszedł mi do głowy pana dawny utwór „Jak linoskoczek” – trochę o chodzeniu bez celu. I co w tym złego? Niedążenie do niczego to też jest rzecz absolutnie uzasadniona.

Nic nie uzasadnia życia. Jest tylko pytanie, co z tym zrobić.

Pojechałem kiedyś w góry, do innej cioci. Trzeba było skosić trawę pod domem. „Z tą trawą to jest beznadziejna sprawa, bo człowiek przycina i przycina, a ona ciągle odrasta. To bez sensu” – orzekłem głupawo. A ciocia powiedziała: „No to, Grzesiu – albo sobie od razu palnąć w łeb, a jak nie, to przycinać”. Z pisaniem i nagrywaniem piosenek też tak trochę jest.

Pewnie ludzie często pytali: no przecież pan to robi już tyle lat, czy panu się jeszcze chce?

Oczywiście, że nie zawsze się wszystko człowiekowi chce. Rezygnowałem z pisania i komponowania dla siebie – na jakiś czas. Zdarzały się takie okresy – parę ładnych lat temu – kiedy grałem mniej koncertów. Wtedy uciekałem w teatr. Nie było nigdy tak, że siedziałem zmartwiony nad pianinem i patrzyłem w sufit. Natomiast faktem jest, że pisania nie da się porównać do chodzenia do pracy i codziennego otwierania zakładu rzemieślniczego, gdzie się wytwarza czy naprawia konkretne rzeczy w dość regularnym cyklu. Ja tak nie mam i nigdy nie miałem.

Dlatego nie można porównywać pisania piosenek do pieczenia chleba. Rutyna nie jest sprzymierzeńcem twórcy?

Tak, ma pan rację. Inaczej: na pewno dobrze jest pewne rzeczy robić regularnie – próbować, komponować, ćwiczyć. To też rzemiosło, więc wymaga warsztatu, miejmy jasność. Ale niedobrze, jeśli robimy to w sposób mechaniczny. Potrzeba świeżego podejścia. W mijającym roku miałem również wiele wyzwań jako wykonawca – musiałem sprawdzić swoje możliwości wokalne w różnych konfiguracjach artystycznych. Mówię o duetach m.in. z Igorem Herbutem, Krzysztofem Zalewskim, Jakubem Józefem Orlińskim czy Kubą Badachem. I za każdym razem była to ważna lekcja.

A teraz czas zwolnić. Zima, koniec roku...

To dla mnie wyjątkowy okres – dystyngowany. Kiedy nikt nikogo nie uwodzi obietnicami jak wiosenne kwiaty. Za każdym razem wchodzę w koniec roku z poczuciem harmonii. Dlatego nie do końca rozumiem ludzi, którzy wyjeżdżają z Polski na zimę. Ja unikam przedwiośnia. Wtedy bym uciekał. ©Ⓟ