Bieganie to proces i te ultramaratony nie wzięły się z powietrza. Zaczynałem przygodę z bieganiem od 3, 5 km i coraz wyżej stawiałem sobie poprzeczkę. W 2018 r. zrobiłem pierwszy maraton, potem przyszedł bieg na 50 km. Gdy pobiegłem 84 km, to przepadłem, poczułem, że już nic mnie teraz nie zatrzyma, że mogę przebiec wszystko, wszędzie i kiedy tak naprawdę będę chciał.
Przez cały bieg miałem bardzo dobry cukier, ale przy samej końcówce straciłem czujność, nie zauważyłem, że spada, to już był poziom, który mocno odczuwa się jako silne osłabienie, drżenie kończyn, mroczki przed oczami. Szybko wypiłem colę, zjadłem batonika, ale po takim spadku powrót do wysiłku fizycznego jest ciężkim doświadczeniem i zajmuje chwilę. A wtedy zostało mi jeszcze 7 km.
W mojej sytuacji warunkiem biegania czy każdego długotrwałego intensywnego wysiłku fizycznego jest konieczność nieustannego docukrzania się, bo ciało samo za mnie tego nie zrobi. Właściwie na okrągło podczas biegu jem żelki, batoniki, musy, piję colę. Po kilku godzinach żołądek powoli odmawia posłuszeństwa, zaczynają się skurcze, robi mi się niedobrze. A do tego naturalnie pojawia się zmęczenie. Wtedy naprawdę ważna jest silna psychika, przekonanie, że ten kryzys minie. Biegnę dalej i staram się nie myśleć, czy za chwilę będę musiał zejść i odpuścić, czy może uda się jeszcze trochę przebiec. Przyjmuję metodę małych kroków. Ale przy hipoglikemii, w głowie pojawiają się mroczne myśli, więc robię wszystko, żeby nie pozwolić na spadek cukru poniżej bezpiecznej granicy. Jak dotąd nigdy nie zszedłem z trasy, choć nie ukrywam, że każdy bieg to walka. Ale to też jest powód, dla którego biegnę: żeby udowodnić, że choroba mnie nie złamała i nie zdefiniowała.
Ta flaga najpierw była moją koszulką, którą zrobiłem sobie z okazji pierwszego maratonu. Z czasem stała się dla mnie czymś więcej niż tylko symbolem – teraz zawsze wbiegam z nią na metę. Ma przypominać, że mimo choroby można realizować swoje pasje i marzenia. Chcę, żeby dawała nadzieję, inspirowała i motywowała inne osoby zmagające się z cukrzycą, by nie poddawały się ograniczeniom. Oczywiście nie zawsze jest kolorowo – zdarzało się, że kończyłem maraton wkurzony, bo wszystko szło dobrze, a tu nagle spadek cukru, potem drugi i cały plan się sypie. Na to nie mam wpływu. Dlatego musiałem zmienić podejście: przestałem koncentrować się na wynikach i skupiłem się na samym biegu, na tym, że mogę to robić mimo wszystko.
Musiałem się pożegnać z piłką, gdy w 2012 r. miałem wypadek w pracy – kolega wjechał we mnie wózkiem widłowym, przebijając prawe podudzie i uszkadzając nerwy w nodze. Przeszedłem kilka operacji, w tym przeszczep nerwu strzałkowego, który jednak się nie przyjął. Noga nie wróciła już do pełnej sprawności – nie jestem w stanie ruszać prawą stopą i mam problem z czuciem od kolana w dół. Profesor Leszek Romanowski z Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu poskładał mnie na tyle, na ile było to możliwe. Dzięki niemu mogę chodzić i biegać. Choć gdy stanąłem na nogi, priorytetem był dla mnie powrót do piłki.
Nie. Próbowałem wrócić do gry, ale zakres ruchu w prawej stopie jest ograniczony do kilku procent, więc nie mam możliwości odpowiednio kopnąć piłki ani kontrolować jej w sposób potrzebny w grze. Powrót do piłki nożnej stał się niemożliwy. Dodatkowo rok po wypadku, w wieku 24 lat, zdiagnozowano u mnie cukrzycę typu 1.
To był czerwiec, gorąco, a ja coraz gorzej się czułem. Byłem ciągle spragniony, piłem dużo wody, więc co chwilę chodziłem do toalety. Zmęczenie narastało z dnia na dzień. Moja mama zauważyła, że schudłem i straciłem apetyt, więc namówiła mnie, żebym zbadał stężenie glukozy. Następnego dnia w przychodni kręciło mi się w głowie, miałem problem z koncentracją. Chwilę po badaniu wszystko stało się jasne – poziom cukru wyniósł 777 mg/dl (u zdrowej osoby jest to 80–100 mg/dl). Otrzymałem skierowanie do szpitala, a z Ostrowa Wielkopolskiego zostałem przetransportowany do Szpitala im. Franciszka Raszei w Poznaniu, na oddział diabetologii.
W tamtym czasie cały mój wysiłek skupiał się na walce o sprawność w nodze, więc diagnoza cukrzycy całkowicie mnie przygniotła. Nikt w mojej rodzinie nie choruje ani na cukrzycę typu 1 ani typu 2, więc nie miałem o niej żadnej wiedzy. Myślałem, że w szpitalu dostanę leki i po kilku dniach wrócę do domu. Tymczasem usłyszałem, że od tej pory do końca życia będę musiał regularnie sprawdzać poziom cukru, kłuć się w palec i podawać sobie insulinę. To był ogromny wstrząs. Kiedy wypisano mnie ze szpitala, wsiadłem w pociąg do Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie mieszkam. Podróż trwała około dwóch godzin – w tym czasie może ze 20 razy nakłułem się w palec, bo bałem się, że nagle spadnie mi cukier i zemdleję. Po powrocie do domu usiadłem i długo nie mogłem pojąć, co się właściwie dzieje. W pamięci miałem rozmowy z mężczyznami w moim wieku, których poznałem na oddziale diabetologicznym – opowiadali, że z powodu cukrzycy stracili wzrok, zęby, mieli stopę cukrzycową. Człowiek wtedy myśli: czy mnie też to czeka?
Przez cały czas musiałem rehabilitować nogę, co oznaczało wysiłek fizyczny, a po diagnozie przez dwa lata byłem w remisji. To taki stan, kiedy organizm jeszcze produkuje własną insulinę, ale niewystarczająco, więc trzeba podawać ją też zewnętrznie. Lecz to oznacza, że trudno określić właściwą dawkę – za duża skutkuje spadkiem poziomu cukru we krwi, co dodatkowo potęguje wysiłek fizyczny. W rezultacie przy byle ruchu – a musiałem się ruszać, żeby wzmacniać nogę – co chwila wpadałem w hipoglikemię, nie potrafiłem nad tym zapanować. Zjadałem posiłek, podałem na niego odpowiednią dawkę insuliny, wychodziłem na dwór, a tu gwałtowny spadek; musiałem się szybko docukrzyć, czyli zjeść albo wypić coś słodkiego. W pewnym momencie hipoglikemie wydarzały się tak często, że zatarła mi się granica między niskim a zbyt niskim cukrem, przestałem ją odczuwać.
To jest bardzo niebezpieczna sytuacja, bo zwyczajnie można stracić przytomność. Proszę sobie wyobrazić, że człowiek biegnie i nagle mdleje. Albo prowadzi samochód i traci kontakt z rzeczywistością, w rezultacie powoduje wypadek. Na szczęście po dwóch latach remisja się skończyła, przestałem wpadać w gwałtowne hipoglikemie, a reakcje organizmu na wysiłek fizyczny stały się dla mnie bardziej przewidywalne.
Dość szybko pogodziłem się z tym, że po prostu muszę o siebie dbać i mieć zawsze ze sobą i glukometr, i pena z insuliną. Zwłaszcza że jakoś rok po diagnozie dotarło do mnie, że już nie wrócę do kopania piłki. Jednocześnie nie mogłem usiedzieć na miejscu, bo sport był zawsze częścią mojego życia, moje ciało nie dawało sobie rady z bezruchem, źle się czułem. Pomyślałem o bieganiu. Zwłaszcza że w szpitalu namawiano mnie do aktywności fizycznej, bo dobrze reguluje poziom cukru we krwi. I widziałem, że tak jest, że cukier spada mi podczas biegu. Moje ciało też ułożyło się tak, że nie potykałem się podczas pierwszych przebieżek, więc uznałem, że nie będę biegać w ortezach stabilizujących nogę. W 2018 r. zrobiłem pierwszy maraton, z glukometrem i penem w plecaku.
Sensorów używam dopiero trzeci rok i przyznaję, że jest to ogromna zmiana. Ale ten pierwszy maraton przebiegłem bardzo bezpiecznie – na mecie glukometr pokazał poziom cukru 105 mg/dl, czyli jak u zdrowego człowieka, choć oczywiście podjadałem podczas biegu, żeby nie wpaść w hipoglikemię.
Jasne, że tak, zwłaszcza że w pewnym momencie przy ogromnym wysiłku człowiek już sam nie wie, czy zmęczenie, jakie odczuwa, wynika z wysiłku, czy właśnie ze spadku cukru. Objawy są podobne: mocno się pocisz, czasem pojawiają się mroczki przed oczami. Ale to tak samo jak przy wysiłku fizycznym, więc podczas biegu trudno to wyłapać. I dlatego tak bardzo pomaga wtedy sensor, pokazuje spadki i wzrosty glikemii. Podczas biegu mam podgląd w zegarku na mój poziom cukru; gdy widzę, że cukier spada, wiem, że muszę działać, bez konieczności przerywania biegu. Ale pamiętajmy też, że w 2018 r. sensory nie były w ogóle refundowane dla dorosłych z cukrzycą typu 1, a taki sensor to koszt 200–300 zł, zależnie od rodzaju działa tydzień albo dwa, potem trzeba kupić kolejny.
Cieszę się, że pompy i sensory są refundowane dla dzieci chorujących na „jedynkę”, ale nie mogę zrozumieć, dlaczego dorośli cukrzycy muszą za nie płacić pełną kwotę – z niektórymi wyjątkami. To urządzenia medyczne, które nie tylko ułatwiają, ale często ratują życie, za to dostępne są w kwotach, które dla wielu osób są zaporowe. Zanim zdecydowałem się na zakładanie sensora, zdarzały mi się takie sytuacje, że byłem w domu, nic nie robiłem, wydawało mi się, że dobrze się czuję. Tymczasem po sprawdzeniu poziom cukru wynosił on 50, po chwili przychodziło zmęczenie, zimny pot, drżenie, dopadał mnie wilczy głód, czyli typowe objawy hipoglikemii i po chwili wyjadałem pół lodówki. Sensor, który mam dziś, pozwala monitorować poziom glikemii bez konieczności nieustannego nakłuwania się w palec i mierzenia poziomu cukru z krwi. A pompa, którą przypina się za pomocą wkłucia do ciała, sprawia, że można podać sobie potrzebną dawkę insuliny bez konieczności robienia zastrzyku. To sprzęt, który wiele ułatwia, zwłaszcza w nocy. Na razie wciąż korzystam z penów, ale jestem blisko podjęcia decyzji o zakupie pompy. Ale dla wielu osób to zakup powyżej ich możliwości finansowych, najtańsze pompy kosztują kilka tysięcy złotych. Tymczasem cukrzyca przecież nie mija, jest dożywotnia.
Nie nazwałbym tego wypaleniem, ale miewam momenty bezsilności. Czasem nie prześpię nocy, bo przez wiele godzin mam bardzo wysoki cukier, ponad 250 mg/dl, podaję sobie kolejne zastrzyki z insuliną, a poziom glikemii nawet nie drgnie. Zdarzają się też tygodnie, że podaję insulinę, biegam, ale przez cały czas źle się czuję, poziom cukru pozostaje wysoki. I nikt nie może mi w tym pomóc, wyręczyć mnie. Dlatego najtrudniejsze są w tej chorobie bezsilność i poczucie osamotnienia.
Dobrych poziomów i pozytywnego nastawienia. Żeby się nie poddawali i walczyli o siebie. Żeby spełniali swoje marzenia, bo choroba nie powinna nas ograniczać. Oraz spokojnej głowy. Na szczęście w Polsce coraz prężniej rozwija się sekcja psychodiabetologii, bo już wiemy, jak bardzo nasze zdrowie psychiczne wpływa na to, jak się prowadzimy w tej chorobie, ale też jak bardzo cukrzyca wpływa na nasze emocje i samopoczucie.
Moim marzeniem jest wziąć udział w Spartathlonie – legendarnym biegu z Aten do Sparty, który odbywa się co roku we wrześniu. Byłbym prawdopodobnie jedną z pierwszych osób z cukrzycą, które podjęłyby się takiego wyzwania. Żeby się zakwalifikować, trzeba mieć na koncie przebiegnięte 180 km w ciągu doby albo 280 km w ciągu dwóch. Ostatnio pokonałem 230 km w dwa dni, więc przede mną jeszcze dużo pracy i treningu. Chciałbym też przebiec Polskę, a to oznacza 15 maratonów w 15 dni. I wierzę, że jak najbardziej jest to do zrobienia. ©Ⓟ