Siedziałam sobie w parku na warszawskiej Pradze i czekałam na znajomego o imieniu Poncjusz. Poncjusz nie nadchodził, gdyż albowiem jest znany z luźnego podejścia do kwestii czasu, lecz ponieważ moje czekanie odbywało się w bezpośrednim sąsiedztwie placu zabaw, nadchodziło za to wielu użytkowników tegoż, w towarzystwie matek, cioć, niań i innych (o losie determinowany płciowo, o patriarchacie odwieczny i niezmienny!) pań. Obserwator niezależny, taki jak ja, mógł być świadkiem wielu fascynujących rozmów międzypokoleniowych. A ponieważ, jak rzekł Abraham Lincoln, dzisiejsza filozofia placów zabaw będzie w następnym pokoleniu filozofią rządu (nie do końca tak to ujął, ale myśl zachowana), postanowiłam je spisać, by lepiej zrozumieć polityczną przyszłość naszego narodu i się zawczasu przygotować.
Rozmowa pierwsza: babcia i blond trzyipółlatka. Dziewczę wije się w wózku, wierzga, chlipie i smarcze. Babcia rzuca wokół przerażone spojrzenia, pcha wózek w popłochu i recytuje półszeptem jak mantrę: „Beksa, beksa. Ale z ciebie beksa, Basiunia. Patrz, jak ty płaczesz, wstydź się. Inne dzieci nie lubią beksy. Nie będą się z tobą bawiły. Z beksą, powiedzą, się bawić? O, nie!”.
Rozmowa druga: mama z dwójką dzieci, jedno bobas, drugie chodzące i nawet grzebiące już z pewnym sensem w piachu. „Idziemy” – mówi mama. Starsze rzuca łopatkę, otrzepuje dziarsko spodnie i chodu ku furtce, którą sobie sprytnie otwiera. Mać rzuca się doń jak lampart, łapie, daje w dupsko i ryczy: „Miś! Zwariowałeś?!?”. Jest to oczywiście krzyk retoryczny, bo z jej tonu jasno wynika, że tak, dzieciak niewątpliwie oszalał, na hasło „idziemy” próbując, o zgrozo, iść.
Rozmowa trzecia: dziecię, którego płeć dumnie obwieszcza kokarda umocowana klejem chyba na wciąż jeszcze łysawej glacy, wali wiaderkiem inne dziecię. Bez opamiętania. Na oślep. Mama patrzy pusto na tę rzeź wiadrzaną, wypuszcza dym z ust i rzuca w końcu: „Czekaj, czekaj, powiem tacie”.
Poncjusz nie nadchodził, bo jest wrogiem zegarów – a mnie taka oto naszła refleksja przy huśtawkach: to już koniec. Nigdy się z tego, jako naród, nie wygrzebiemy. Z czego? Ano na przykład ze wstydu jako modus operandi. Wszyscy jesteśmy Basiunią – i jak Basiunia dowiedzieliśmy się już dawno od babć, że prawda o nas, nasze reakcje prawdziwe, nasze pragnienia i uczucia są w gruncie rzeczy kłopotliwe i odstręczające. Co tam faktyczne przyczyny złości, smutku, furii – cicho, psst, stłamś to, patrz lepiej, jak cię widzą. Byle by cię nie wyśmiali! Byleby nie spojrzeli krzywo, nie rozumiesz? Wstydź się siebie, bo będziesz sobą, a zostawią cię samego jak palec na placu zabaw, ty bekso.
W wydanej przez „Kulturę Liberalną” książce „Nie dla zysku” Martha Nussbaum twierdzi, że wstyd za siebie samego i płynący zeń lęk przed odrzuceniem to jedna z głównych sił rozsadzających od środka demokrację liberalną. Nadmierny wstyd to brzemię tak duże, że zrzucić je trzeba, a da się to zrobić, tylko zawstydzając Innego, ku niemu kierując niechęć i śmiech grupy. Myśleliśmy, że ksenofobia, faszyzm, wzmożony nacjonalizm zostaną pokonane przez dojrzalsze nowe pokolenia. Myśleliśmy, że jest postęp moralny i ci, co przyjdą po nas, lepiej poradzą sobie z demonami wstydu i plemienności. Ale przecież prawdopodobne jest, że Basiunia spędzi resztę życia jak my, jej mamy, wuje i babcie, rozglądając się nerwowo wokół i udając kogoś, kto beksą nie jest, dusząc w sobie wstydliwą beksowatość i krzycząc na kogoś innego, nie wiedząc w zasadzie, czemu przynosi to taką ulgę: „Beksa! Beksa!”. Albo „wieśniak”, „brudas” czy „uchodźca”.
Zdając sobie sprawę z pewnego – delikatnie mówiąc – nadużycia, jakim jest refleksja historiozoficzna na bazie podsłuchanej przypadkiem babci, nie mogłam się jednak powstrzymać od pytania: czemu taka babcia wykonuje emocjonalną lobotomię na Basiuni, każąc jej przez wstyd odciąć się od swojej złości, a więc de facto pozbawiając ją narzędzi do radzenia sobie z nią? Nie z nienawiści, przecież na pewno to dziecko kocha. Robi tak, bo się sama wstydzi, wstydzi się okrutnie, że wiezie to dziecko zasmarkane i wierzgające i sobie z nim nie radzi. Automatycznie sięga więc po broń, którą i ją za młodu smagano, czyli więcej wstydu, wstyd do potęgi i lęk przed opuszczeniem. A więc to międzypokoleniowa spirala wstydu, to sztafeta wstydu bez mety, myślę sobie, wstyd jako bezosobowa siła zatruwająca drzewa genealogiczne od korzeni po Basiunię. I jak tu się dziwić, że jedni palą kukłę Żyda, inni biją Pakistańczyka, przecież jakby przestali, to ich własna brzydota nagle by się wydostała z ciemności i wszyscy by zobaczyli, że to oni są beksy, brudasy, zasmarkani. I by sobie od nich poszli.
Nie wygrzebiemy się też z wyuczonej bezradności, z braku inicjatywy – furtkowej czy obywatelskiej. Nowe pokolenie powtórzy naszą ułomność, bo nie ma innego wyjścia – Miś, tak jak i niegdyś my, jest za podmiotowość i bycie do przodu brutalnie karany. Zamiast pomóc mu być skutecznym, zamiast pokazać, że lepiej wyjść razem niż osobno, ucina się jego działaniu łeb przy samym tyłku (klapsem). Nie osądzam nikogo, przysięgam, kto wie, ile razy mama Misia musiała go już dziś łapać, kto wie, jakie dostała przez telefon wieści, kto zmarł, kto odszedł, kto się nie narodził. Ale los duszy Misia, czyli nasza przyszłość, jest jakiś bez względu na dystrybucję win, i ten los to bać się świata, a nie wchodzić weń z podniesioną przyłbicą. Być może wieści o rychłym odrodzeniu społeczeństwa obywatelskiego, o rozwoju lokalnej samorządności są jeszcze mocno przesadzone i wymagają uprzedniego pokonania bezradności wyuczonej przy piaskownicach.
Nie mówiąc już o dziewczęciu z kokardą na glacy, które właśnie rozstrzyga dylemat: czy lanie wiadrem Innego jest złe, czy też po prostu karalne, i to tylko w przypadku gdy jest w okolicy ktoś wystarczający silny i niezblazowany? A więc może – myśli dziewczę – od kręgosłupa lepszy jest spryt, walenie wiadrem tylko tych, co nie mają pleców, pozbawionych ochrony, za którymi nie stoją instytucje i których olewa władza? I czy narodowy brak kręgosłupa, który przejawia się w przyzwoleniu na korupcję, w braku szacunku dla prawa nie jest właśnie tym – brakiem wiary w stabilność i sprawiedliwość instytucji?
I – zapytałam retorycznie – skoro takie się dzieją na tym placu sceny, to czy w takim razie nasz wstyd, niezdiagnozowana złość, nasze lęki, pasywność, nasz drobny spryt i siłowa wizja polityki to nasze przeznaczenie, zaklęty krąg wiecznego powrotu, z którego nie ma ucieczki?
Ta wewnętrzna tyrada, wprawdzie pełna nieuzasadnionych przeskoków logicznych, lecz spójna emocjonalnym zaangażowaniem, została w końcu przerwana. Nadszedł bowiem Poncjusz, a raczej przybył na miejsce zdarzenia w wózku o kolorze kawowym, jest on bowiem sam jeszcze dziecięciem i przyjść mógł tylko pchany przez swoją mamę, moją przyjaciółkę. No to wzięłam Poncjusza, choć to nie jest tak naprawdę jego prawdziwe imię, na ręce i zaszeptałam mu do ucha: nigdy się nie wstydź płaczu ani złości. Miej otwarte serce, a nic się nie stanie. Nigdy się nie bój świata; pamiętaj, że jeśli chcesz, będziesz mógł sam otworzyć każde drzwi. A my będziemy stać za tobą w ciszy, jak skały, żebyś mógł wrócić i przytulić się, jeśli się przestraszysz. Bądź dobry dla samego dobra, a nie ze strachu przed karą. Bądź zmianą, której nam potrzeba. W tobie bowiem, Poncjuszu, jest nasza nadzieja.
To znaczy: chciałam mu tak powiedzieć. Ale nie zrobiłam tego, bo wstyd mnie zdjął za własną ckliwość i lęk ogarnął, że inni mogą wyśmiać i zostawić.