Lista rzeczy, o których trzeba pamiętać przy wyjściu z domu: klucz, okulary, woda, portfel, telefon, pipczek do auta.
Wszystkie znajdują się w torbie A. Wszystkie prócz portfela. Czy portfel wobec tego znajduje się w torbie B? Otóż, jak wykazuje inspekcja torby B, nie. Za to w torbie B można odkryć receptę na Bardzo Ważny Lek, która została zapomniana, a teraz, proszę, objawiła się w torbie B ku mej uciesze. To wspaniale, załatwimy przy okazji. Bez portfela jednakowoż nie można wykupić Bardzo Ważnego Leku, nawet mając receptę. A nie ma go, portfela zakichanego, ani w kurtce, ani w bluzie, ani w spodniach; nie ma go na półeczce, nie ma go w szufladce, nie ma go w szafeczce. Może w bieliźnie? W świeczkach? W śmieciach? Czy istnieją jeszcze jakieś inne miejsca? Czy czasoprzestrzeń się znów zakrzywia, tworząc jakąś tajną kieszeń? Nie wiadomo; ktoś za to dzwoni. Halo? Nie, nie chcę wykupić kredytu. Proszę pana, nie! Nie! Jak to, kiedy może pan zadzwonić? Nigdy, przecież mówię, że nie chcę! No dobra, zadzwoń pan wieczorem.
Poszukiwania portfela odbywają się teraz przed lustrem, w którym widać, że bluzka mająca gwarantować pozytywny odbiór mej osoby przez gawiedź jest pomięta, jakby ją kto psu już nie z gardła, a gdzieś z początków jelita grubego wyciągnął. Tak między ludzi nie można. Udanie się tak między ludzi zniszczy misternie budowane pozory, których budowa zajęła lata i których bronić należy za wszelką cenę. Trzeba prasować. A portfel przecież może być w tych drugich spodniach, co są w brudach, i owszem, jest... czy to dźwięk SMS-a? Gdzie teraz jest ten telefon? Nie w kieszeni. Nie w toalecie. W kuchni, na blacie. Leży sobie, jak gdyby nigdy nic, zupełnie jakby nie widział, że do torby A podpełzło dziecko i wpakowało sobie do gęby pięć złotych. I klucze wzięło. Raczkuje z nimi, skubane. Już jest pod kanapą. Oddawaj! Chcę się schylić po klucze, ale ślizgam się na oślinionej pięciozłotówce jak na bananie. Bogu dzięki za kość ogonową ze stali, psiamać. Mam te klucze, nawet jeśli groził mi przez chwilę gorset z gipsu.
A dziecko? Zawsze wszystko ma spakowane w specjalnej torbie C. Jednak pobieżne spojrzenie w jej głąb ujawnia, że jednak nie, bo pieluchy spakowane do torby C przedwczoraj zdążyły się już wyczerpać. Kto tyle, za przeproszeniem, sra? — pytam retorycznie pradawnych bogów, bo jestem na granicy. Kto zużył taką masę pieluch, którymi naładowana po brzegi była torba C? Pułk wypchanych grochówką żołnierzy mniej by zużył! Szóstka zatrutych jagodami harcerzy po rajdzie zadowoliłaby się połową tego zapasu! Koń na krakowskim rynku do spółki z gołębiami z Sukiennic po konsumpcji pełnoziarnistych okruchów nie zdołałyby tego zagospodarować! A w komodzie pieluch nie ma, bo jakiś idiota – ja – zapomniał kupić. To już koniec. Zginiemy teraz w powodzi fekaliów, to nieuniknione. Zresztą już coś śmierdzi. Tyle że spalenizną. Żelazko!!! Ogień!!! Trzeba dzwonić na straż pożarną! Ale gdzie jest, cholera, telefon?! I czy można w ten ogień, w zasadzie szczęśliwie rozniecony, z dzikim obłędem w oku wrzucić torbę A, torbę B, torbę C i receptę na Bardzo Ważny Lek? I uciec z wrzaskiem w nieznane, trzymając się za kość ogonową, co prawda, zabierając ze sobą dziecko, ale jednak dopiero po sekundzie zastanowienia?
Taka sytuacja, proszę państwa. Podczas swoich wieloletnich wojaży (czyt. gnuśniejąc przy biurku z laptopem) doszłam do wniosku, że ludzkość dzieli się na dwie części. Jedna część, czytając ten opis poranka, zarechocze. Zabawne to, pomyślą, takie przygody idioty, chociaż o niebo lepsze są dowcipy o Lechu, Czechu i Rusie, „Powtórka z rozrywki” albo Marcin Daniec. Druga część za to zapłacze. Zapłacze, bo intymnie rozumie, że to bynajmniej nie komedia, ale tragedia. Tragedia, która staje się udziałem coraz większej części z nas, polegająca na zamianie hurtu na detal.
Czy zauważyliście, że każdy moment waszego dnia jest wypełniony coraz większą drobnicą działań i zdarzeń? Czy musicie zbierać przedmioty, lajkować posty, odbierać e-maile, ustawiać spotkania, pamiętać o pieluchach, myciu auta i telefonie w sprawie wizyty mamy u lekarza? Czy zauważyliście ponadto, że każde z tych mikrozdarzeń wygląda na kompletnie nieistotne i dlatego umysłowi tak trudno je rozegrać logistycznie? Podczas gdy zdarzenia te są w istocie niezwykle ważne, tylko bardzo oddalone od swojego głębszego sensu, zapośredniczone w sposób, który czyni pełną uważność niemożliwą? Podróż jest bowiem zredukowana do pipczyka od auta i dowodu rejestracyjnego oraz telefonu do ubezpieczyciela i jako taka przemienia się w logistyczne piekło detalu. Rozmowa z ludźmi staje się milionem elektronicznych manipulacji, o których pamięta się inaczej niż o tym, by odpowiedzieć człowiekowi, który właśnie zadał nam pytanie twarzą w twarz. Żywienie to domofon od kuriera, który przywiózł zakupy z Tesco czy Frisco, a nas nie ma w domu. Respekt dla innych mieszkańców planety to kliknięcie na jajka z wolnego wybiegu. Dobroczynność to operacja na koncie bankowym, o której przypomina nam specjalnym dźwiękiem co miesiąc nasz telefon – działanie, które ma tyle wspólnego ze współczuciem, co krople na okapie z rosołem.
Z nostalgią (tą specyficzną nostalgią, którą się czuje w związku z jakąś przeszłością, która co prawda nie była naszym udziałem, ale dobrze się kojarzy) myślę o czasie, gdy zdarzenia były sobą, a przez to było ich jakby mniej. Prawdziwe zdarzenia bowiem zajmują w życiu miejsce, a przez ich zamianę na abstrakcyjne symbole (pipczyk, lajk) wydaje się nam, że możemy ich upchnąć jakoś więcej. Nie możemy. Tracimy wizję ogólną, zamieniamy ją na detaliczną paranoję. Mózg szaleje. Żelazko ląduje w lodówce, telefon w śmieciach, a my na kości ogonowej. Zdarzenia się spłycają, stopniowo zmniejsza się potrzeba sensu.
Jest na to rada? Może Bieszczady. Chociaż pewnie teraz można monitorować wzrost wełny owiec specjalną aplikacją. A potem zaszczep to tałatajstwo, ogól, zrób skarpety, sprzedaj... potem księgowość, manko, superata... A co jeśli nawałnica zdarzeń to ogólna kondycja metafizyczna wszechświata? I nie ma wyjścia?