W polskim wydaniu ogranicza się do odmalowania elewacji i pozbycia się kłopotliwych mieszkańców. A przecież rewitalizacja powinna oznaczać nie tylko remont budynków, lecz także uzdrowienie całej tkanki miejskiej.
Odnowić fasady kamienic, na ulicy położyć kostkę brukową, wywalić dziadów do socjali, a do wyremontowanej substancji lokalowej zaprosić bogate banki – tak, mówiąc w uproszczeniu, wygląda rewitalizacja starych miejskich dzielnic na polską modłę. Tyle że pod tą odremontowaną fasadą nic się w rzeczywistości nie zmienia. A jeśli się zmienia, to na gorsze. Na miejsce starych powstają nowe dzielnice nędzy. Patologia, przemoc, bieda zagarniają coraz to nowe obszary. Centra zamieniają się w opustoszałe po zmroku muzea, w których zamiast eksponatów królują neony wieszczące chwałę globalnych firm. Na szczęście pojawiają się przykłady zmiany takiego podejścia do miejsc, które powinny być sercami, nie cmentarzami naszych miast. Jednak bez systemowej zmiany prawa, bez zmiany polityki państwa, odwrócenia wagi interesów prywatnych i publicznych nie należy oczekiwać przełomu. A ten jest niezbędny. I ważny dla całego kraju. Skalę problemu niech odda kilka tylko liczb. Ponad 60 proc. Polaków żyje w miastach. A więcej niż 20 proc. obszarów miejskich wymaga rewitalizacji. Na tych wymagających terapii terenach żyje 4,7 mln ludzi.

Miła ulica

Kwadrat, trójkąt bermudzki, kraina zła. Każde miasto ma taką dzielnicę, gdzie gospodarzami są dziwka i złodziej, zaplątany przechodzień sam prosi się o kłopoty, a policjanci nie mają odwagi chodzić na patrole sami. Jak w wierszu Władysława Broniewskiego „Ulica Miła”: „Domy, domy, domy surowe, trzypiętrowe, czteropiętrowe, idą, suną, ciągną się prosto, napęczniałe bólem i troską. W każdym domu cuchnie podwórko, w każdym domu jazgot i turkot, błoto, wilgoć, zaduch, gruźlica. Miła ulica. Miła ulica. (...) W suterenie pogrzeb. Niedobrze. Na parterze płacze wdowa po fryzjerze. Na pierwszym piętrze – plajta, komornik. A na drugiem służąca otruła się ługiem. Na trzecim piętrze rewizja – mundurowi, tajniacy. Na czwartym czytają »Kurier Warszawski« – »poszukiwanie pracy«. Na poddaszu dziewczyna dziecko dwudniowe zabiła. Miła ulica. Ulica Miła (...)”.
Problem w tym, że takie miłe ulice z problemowymi, żeby nie powiedzieć patologicznymi, mieszkańcami tłoczą się w samych centrach miast, w kwartałach dumnie zwanych starym miastem. Tak było jeszcze do niedawna w Warszawie, zanim ekipy czyścicieli oraz starania władz samorządowych nie wysłały dotychczasowych mieszkańców na obrzeża stolicy. – Ostatnio broniłem w sądzie starszej pani, wobec której orzeczono eksmisję za dług w wysokości 13 tys. zł. Na korytarzu już czekał jakiś mecenas gotów kupić jej mieszkanie za milion złotych – opowiada Piotr Ikonowicz, polityk znany choćby z tego, że za obronę praw lokatorów bywał skazywany na grzywny i ograniczenie wolności. Udało się załatwić kredyt i lokatorka została na starych śmieciach, choć już pewnie niedługo. Na jej miejsce – tak jak to się stało z poprzednimi lokatorami – przyjdą banki, firmy pozakładają swoje biura, miejsce znajdą luksusowe butiki.
W innych miastach proces czyszczenia – dla niepoznaki nazwany rewitalizacją – trwa. Jedną z pierwszych i – jak podkreśla Wojciech Kłosowski, wykładowca uniwersytecki i ekspert samorządowy ds. rewitalizacji – mało udanych akcji była próba przywrócenia do życia Starego Miasta w Bielsku-Białej. Tam z góry założono, że trudni lokatorzy nie wrócą do swoich domów, ale zostaną w mieszkaniach socjalnych, do których zostali przeniesieni na czas remontów – bo ich nie będzie stać na czynsze w mieszkaniach o podwyższonych standardach. Wprowadzą się tam lepsi, bogatsi i bardziej atrakcyjni, dzięki którym centrum zyska bardziej cywilizowane oblicze. I tak się stało. Cel został osiągnięty – przynajmniej pozornie. – Bo od kryzysu w 2008 r. wykup kamienic stanął, nie ma chętnych na prowadzenie interesów, wiele lokali świeci pustkami – ocenia Kłosowski.

W jednej kamienicy liczba dziadów nie może przekroczyć proporcji jednej szóstej do normalnej reszty. Bo jeśli jest ich niewielu, to się dostosują. A jeśli za dużo – przejmą budynek w swoje władanie

Z pewnością poprawiła się estetyka tego miejsca, wzrosło bezpieczeństwo. Ale czy miasto zyskało jako całość? Jeśli przyjąć obowiązującą u nas zasadę, że co z oczu, to i z serca – tak. Ale biedni czy kłopotliwi mieszkańcy przecież nie zniknęli. Zostali przeniesieni w inne miejsca, skupieni w innych rejonach, powielają schematy, w których tkwili.
Takie wypychanie problemowych mieszkańców poza centra miast, aby zastąpić ich zamożnymi, nazywa się w socjologii gentryfikacją – tłumaczy Joanna Erbel, aktywistka miejska z Warszawy. I dodaje, że w generalnym rozrachunku wszyscy potem za to płacimy: nie chodzi tylko o to, że wyrywanie ludzi z miejsca, gdzie mieszkali nieraz od urodzenia, jest niehumanitarne. Także i o to, że pozbawieni pomocy nie mają szans wyrwać się ze spirali bezrobocia i nędzy. Więc rosną wydatki na pomoc społeczną, kolejki do urzędów dla bezrobotnych są coraz dłuższe. A jeśli bezpieczeństwo w danym miejscu nawet się poprawiło, to gdzie indziej spada. – Rewitalizacja nie polega bowiem na remoncie fasad czy całych budynków. Ani też na tym, żeby w zdegradowanej dzielnicy powstała spektakularna instytucja kultury – mówi Erbel. – Wymaga uzdrowienia także tkanki społecznej.
Wojciech Kłosowski jako kolejny przykład takiej źle pojętej rewitalizacji podaje Radom. Tam część lokatorów odremontowanej starówki przeniesiono tak daleko od centrum, że nie byli w stanie dojechać tam jednym autobusem. – A to ludzie biedni, kupno jednego biletu jest dla nich problemem – opowiada. Więc niejako z góry skazani zostali na przegraną, bo praca – jeśli była – to w centrum.
Albo inny przykład, nie całkiem jednoznaczny, ale też rewitalizacja nie jest prostą sprawą. Ulica Mariacka w Katowicach, samo serce miasta. Do niedawna królowali na niej przechodzone panie lekkiego prowadzenia, pijacy i złodzieje. Miasto zrobiło gruntowny remont, dawni lokatorzy wylądowali gdzieś tam. Dziś Mariacka jest ulicą imprezową: pub na pubie, do późnych godzin gra muzyka, światła nie gasną. Ale ci, co kiedyś tam mieszkali, wracają. Żebrać i okradać pijanych „białych ludzi”.

Limit problemowych

Doktor Krzysztof Nawratek, architekt i urbanista, wykładowca architektury w School of Architecture & Design w Plymouth, nie ma złudzeń: rewitalizacja jest zawsze polityczna. To, w jaki sposób ona przebiega, zależy od odpowiedzi na pytanie, czy nierówności społeczne, nawet drastyczne, są w porządku, czy nie. Jeśli odpowiemy sobie na to pytanie twierdząco, to nie powinny nas dziwić te historie. Ani podobne, jak choćby ta z Poznania, gdzie „problemowych” po usunięciu z mieszkań w starych kamienicach załadowano do kontenerów, które mieszkalne są tylko z nazwy, a ich ogrzanie zimą byłoby wyzwaniem dla osoby zarabiającej więcej, niż wynosi polska średnia krajowa. Ani przypadek szczeciński, gdzie do jednego budynku wpakowano przestępców, alkoholików i samotne matki. Czyli tych wszystkich, którzy – choć z różnych powodów – są słabsi życiowo i ekonomicznie.
To, że za jakiś czas dzieci samotnych matek wychowane w patologicznym otoczeniu zejdą na złą drogę, będzie tylko kolejnym kosztem w rachunku darwinizmu społecznego. – Jeśli jednak uznamy, że cena jest zbyt wygórowana społecznie, rewitalizację powinniśmy traktować kompleksowo, jako resocjalizację nie tylko murów, ale i społeczeństwa. Włączyć do niej programy społeczne, zdrowotne, edukacyjne – wylicza dr Nawratek. W Finlandii osoby, które mają problem alkoholowy, dostają – tak na dzień dobry – mieszkanie, które jest bazą do tego, aby móc prowadzić normalne życie. Ale nie zostawia się ich samych sobie, odpowiednie służby dbają o to, żeby im pomóc, żeby się im udało. – Gdy społeczeństwo w jednym miejscu jest homogeniczne, zawsze jest to niekorzystne – ocenia. Jeśli gdzieś nagromadzimy samą nędzę i patologię, z biegiem czasu będzie ona tylko coraz większa. Tworzenie wysp bogactwa i szczęśliwości także się nie sprawdza, bo zostają one oblane morzem biedy. A to budzi gniew i frustrację.
Kiedyś z ust jednego z polskich architektów usłyszałam teorię, która brzmiała mniej więcej tak: w jednej kamienicy liczba dziadów nie może przekroczyć proporcji jednej szóstej do normalnej reszty. Bo jeśli jest ich niewielu, to się dostosują. A jeśli za dużo – przejmą budynek w swoje władanie. Wojciech Kłosowski woli określić to inaczej: jeśli w jednym miejscu żyją ludzie o różnych statusach społecznych, wszystkim żyje się łatwiej. Ci biedniejsi mają od kogo pożyczyć sól. Ci zamożniejsi łatwo znajdą osoby do różnych robót. Jedni mają szansę podciągnąć się do wyższego poziomu. Drudzy nie tracą łączności z normalnym życiem.

Działania pozorowane

Andreas Billert, mieszkający i pracujący od lat w Niemczech specjalista w zakresie rozwoju i rewitalizacji miast oraz historyk architektury, nie ma wątpliwości: w Polsce od lat 90. – niezależnie od opcji politycznej, która akurat znalazła się u władzy – dominuje podejście dające się sprowadzić do stwierdzenia „pal diabli ludzi, niech żyje kapitał”.
– Polska polityka nie jest zainteresowana miastami, nie rozumie ich wielkiego znaczenia dla rozwoju państwa – ocenia Billert. Dowody? Nie ma czegoś takiego jak ogólnokrajowa polityka miejska, planowanie przestrzenne w praktyce nie istnieje, są za to działania pozorowane – bo ważniejsze od dobrostanu ludności miejskiej są interesy deweloperów. Cała para poszła w pozyskiwanie pieniędzy z Unii Europejskiej, które wydawane są na inwestycje typu autostrady i stadiony. Efekt zaś jest taki, że nowe drogi prowadzą z jednego rozsypującego się miasta do drugiego. Króluje planowanie techniczne zamiast strategicznego, uwzględniającego tak inwestycje, jak i elementy społeczne.
– Rozwój miasta, rewitalizacja jego zagrożonych rejonów to działanie długoterminowe, obliczone na dziesięciolecia – tłumaczy Billert. W Niemczech żaden inwestor nie kupi gruntu, zanim nie sprawdzi, co tam zostało zaplanowane w dalszej perspektywie, nie upewni się, czy on i jego interes tam się wpasują. U nas ten, kto ma pieniądze, przejmuje grunt i dyktuje warunki. Więc mamy to, co mamy. Na przykład dyskonty na każdym rogu przy upadku setek małych sklepików, dających zatrudnienie całym rodzinom.
To nie oznacza, że inni nie mają problemów z miastami. Mają. Tylko zrozumieli to o wiele wcześniej, parę ładnych dekad temu. Ale żeby to pojąć, należy najpierw zrozumieć, czym jest miasto. To nie tylko skupisko bloków, kamienic, biurowców i sklepów wielkopowierzchniowych. To żywa tkanka społeczna, która się zmienia: rozwija, żyje bądź umiera. Albo podlega degradacyjnym procesom nowotworowym.
Po II wojnie światowej we wszystkich krajach europejskich rozwój miast przebiegał mniej więcej tak samo. Mieliśmy do czynienia ze wzmożoną urbanizacją, czyli przemieszczaniem się ludności z terenów wiejskich do miejskich oraz niekontrolowanym, ekstensywnym rozwojem miast, związanym z ucieczką ich zamożniejszych mieszkańców do budowanych na obrzeżach osiedli lub stref willowych. W centrach zostawali ci, których nie było stać na wyprowadzkę. A jeśli zostali do tego zmuszeni presją ekonomiczną, pozostawiali po sobie pustkę – całe kwartały ulic, które wymierały po zgaszeniu świateł przez najbardziej nawet sumiennych członków korporacji. W Polsce do czasu transformacyjnego przełomu nie było to tak dotkliwe i widoczne. Nawet popularne za PRL budownictwo wielkopłytowe nie było w stanie wyssać z centrów miejskich inteligencji, klasy średniej, która – a jednak istniała – pomieszkiwała w tych samych kamienicach co przedstawiciele robociarskiej wiary i błękitne ptaki. Jednak transfer środków publicznych prowadzący do budowy osiedli z wielkich płyt, w których zdobycie własnego M-ileś było dla całych pokoleń ambicją i dowodem zaradności życiowej, powoli doprowadzał do dekapitalizacji i niszczenia kamienic, które nie były w stanie się utrzymać, a w rezultacie całych kwartałów. Ale jeśli w krajach Europy Zachodniej to niekorzystne zjawisko zauważono już dawno i starano się mu przeciwdziałać (paląca kwestia rewitalizacji starych miast, przywrócenia tkance miejskiej jej społecznych i urbanistycznych funkcji przypada na trzy dekady XX w. – od lat 70. do 90.), to u nas czas się zatrzymał. Zaczęta w latach 40. ubiegłego wieku industrializacja oraz idące za nią rozlewanie się substancji miejskiej na suburbia i postępująca za nimi degrengolada centrów w momencie powstania III RP tylko się nasiliły. A próby przywrócenia śródmieściom dawnej rangi często przypominają próby gaszenia pożaru benzyną.

Coś dla lokalsów

– Nie jest aż tak bardzo źle – mityguje Wojciech Kłosowski. Według jego oceny mamy okres przejściowy, więc nie można się dziwić, że nie wszystko przebiega tak, jak powinno. Twierdzi, że biorąc pod uwagę środki finansowe, jakie mieliśmy do dyspozycji, to można powiedzieć, że się jednak czegoś uczymy. – Kiedy oceniam minioną perspektywę finansową związaną z dostępem do środków unijnych, czyli lata 2007–2013, to mogę powiedzieć, że mamy cały kalejdoskop: nieudane projekty rewitalizacyjne przeplatają się z tymi całkiem niezłymi, które próbują przynajmniej brać pod uwagę rozwiązania całościowe – powiada. Bilans? 30 proc. to programy bardzo złe, 20 proc. w miarę udane. Reszta – takie sobie, czyli byle jakie.
O tym, że jest alternatywa dla wyrzucania dziadów ze starych kamienic, aby zrobić miejsce dla kapitału, może świadczyć przykład Łodzi, który podnoszą wszyscy z moich rozmówców. To specyficzne miasto, trudno mówić w jego przypadku o starówce, gdyż rozwój Łodzi jako ośrodka urbanistycznego przypada na przełom XIX i XX wieku. Jednak w nową rzeczywistość to centrum przemysłu włókienniczego czasów PRL wkroczyło, wnosząc w wianie zagrzybione kamienice składające się na centrum. A tkaczki i włókniarze dołączyli do bezrobotnych ofiar transformacji. Nie pomogło odnowienie fasad domostw okalających główną arterię miasta, czyli Piotrkowską, a wyłożenie ulicy nowym brukiem nieszczególnie ulżyło doli rikszarzy, usiłujących zarobić na życie wożeniem turystów. To, że zmieniło się myślenie o tym, w jaki sposób można coś zmienić, Łódź zawdzięcza aktywistom miejskim, w gronie których jeszcze do niedawna był Jarosław Ogrodowski, dziś pracownik biura do spraw rewitalizacji w łódzkim magistracie. Inna sprawa, że prezydent Hanna Zdanowska jako jeden z nielicznych samorządowców postawiła na dialog z mieszkańcami.
Jak mówi, Ogrodowski zdecydował się na taki krok dlatego, że jemu i jego przyjaciołom, np. Urszuli Niziołek-Janiak, udało się z władzami samorządowymi dogadać. I wierzą, że to, co robią, ma sens. Na przykład program „Miasto kamienic”, w ramach którego wyremontowano prawie 170 budynków (100 kamienic z przybudówkami) należących do miasta, których ponad połowę lokatorów udało się utrzymać w ich dawnych mieszkaniach. – Czynsze wprawdzie wzrosły, ale też znacząco spadły koszty utrzymania – tłumaczy Ogrodowski. Kamienice zostały docieplone, mieszkania mają toalety i ciepłą wodę z elektrociepłowni. A co z resztą lokatorów? Część wolała przenieść się do mniejszych lokali, które łatwiej utrzymać. Część wybrała lokale socjalne. – Ale wszystkie wyremontowane – zastrzega. – U nas nie ma wywalania ludzi do kontenerów. W naszym planie nie ma tworzenia wysp szczęśliwości i biedy.
Wojciech Kłosowski, który kibicuje planom Łodzi, zwraca uwagę na jeszcze jeden szczegół tego rewitalizacyjnego programu: gospodarczy. Jego kwintesencją jest stawianie na mikroprzedsiębiorczość. Osoby, które będą chciały założyć jakiś służący lokalnej społeczności interes, mogą liczyć na znaczące obniżki czynszu. Mały sklepik, pracownia krawiecka, w której można skrócić spodnie kupione w lumpeksie, warsztat szewski. – Takie dwa interesy w kamienicy pozwolą się utrzymać kilku rodzinom, a jeszcze zarobią na jej utrzymanie. Za parę lat ten mikrointeres może przerodzić się w średni. A potem w całkiem spory. I to jest zdrowsze niż ściąganie filii banku czy butiku z ciuchami światowej marki, z których nikt z lokalsów niczego nie ma – wywodzi Kłosowski.
Albo sadowienie na siłę artystów. To zgrana karta, którą niejeden samorząd przelicytował społeczne rozdanie. Bo zwykle jest tak, że artystów kusi się niskimi stawkami czynszów, przedstawia zrujnowaną dzielnicę jako drugi Montmartre, gdzie każdy może mieć swoją szansę. A kiedy już za przyczyną tego artystowskiego wzmożenia kwartał stanie się atrakcyjny, do gry przystępują deweloperzy, zamieniający zrujnowane budynki fabryczne w modne i drogie lofty. Ceny nieruchomości rosną. Nowi, zamożni lokatorzy zaczynają sarkać na kolorową gawiedź – tak jak to się dzieje dziś na berlińskim Kreuzbergu – i wszystko zaczyna się od nowa.

Tu mieszka Masłowska

Ale można także inaczej. Jak w Gdańsku. To będzie kolejny przykład, że jeśli samorządowe władze widzą coś więcej niż strumień pieniędzy płynący od inwestora, miasto może być czymś lepszym niż cegły, z których je zbudowano. Grzegorz Lechman z gdańskiego urzędu miasta opowiada o czterech projektach rewitalizacyjnych, które dzieją się na jego terenie. Dolne Miasto, Dolny Wrzeszcz, Nowy Port, Letnica – wymienia. I nie chodzi tylko o remonty substancji lokalowej, choć dla mieszkańców są one bardzo ważne – choćby to, żeby ludziom w piwnicach ziemniaki nie pływały, jak trochę popada. Ale przede wszystkim o to, żeby mieli co ze sobą zrobić nawet wtedy, kiedy nie mają pracy. A ich dzieci nie zasilały szarej albo – co gorsza – czarnej strefy zaraz po skończeniu gimnazjum. Takim sposobem mogą być choćby działania w strefie kultury. Mają tam w Gdańsku właśnie w tych zdegradowanych obszarach dwa kultowe ośrodki kultury pod nazwą Łaźnia, gdzie spotyka się artystowski międzynarodowy świat twórców ze zwyczajnymi zjadaczami chleba. W tej samej sali wystawowej, gdzie wiszą prace uznanych twórców warte dziesiątki tysięcy dolarów, jest miejsce na wystawy fotografii robionych przez miejscowe dzieciaki. – To niesamowicie dowartościowuje – kwituje Lechman. Gdański sposób na kulturę nie jest odosobniony. W Katowicach, tym samym mieście, które lokalnych biednych żuli z Mariackiej zamieniło na zamożniejszych imprezowiczów, działa galeria sztuki Szyb Wilson prywatnego biznesmena Johanna Brosa. Następcy Nikifora, Sówki, Ociepki, światowej sławy artystów naiwnych przyjeżdżają co roku z całego świata do dzielnicy Nikiszowiec, żeby tworzyć. Wychodzą na ulice, dokumentują toczące się na nich życie. I zdaniem socjologów robią więcej dla rewitalizacji tego zapomnianego przez wszystkich miejsca niż całe programy unijne. Przesada?
– Miałem kiedyś taką zmieniającą postrzeganie świata przygodę na warszawskiej Pradze – opowiada Wojciech Kłosowski. Wracał późną nocą, razem z kolegą, z jakiegoś kulturalnego eventu. Szli przez jedną z takich „miłych” ulic, gdzie to dziwka i złodziej... W pewnym momencie zaczepił ich jeden z lokalsów, prosząc o pięć złotych na wino. – Kolega, nie bardzo otrzaskany, zdenerwował się i rzucił coś w rodzaju: „Spadaj, menelu” – opowiada Kłosowski. Ten się wyprostował, przeczesał ręką skołtunione włosy i odparł: „Ja nie jestem menelem. Na mojej ulicy mieszka Dorota Masłowska. A pan wiesz, kim jest Masłowska?”.
– Duma z tego, że jest się członkiem jakiejś społeczności, w której można równać do osób znajdujących się wyżej na drabinie społecznej, potrafi zdziałać cuda – opiniuje Kłosowski. Wprawdzie bezrobotny mieszkaniec dzielnicy nie będzie w stanie kupić sobie jaguara, jak jego sąsiad biznesmen, ale może przynajmniej spróbować wejść w dyskurs na wyższym poziomie niż ceny piwa w pobliskim supermarkecie. Dlatego w Łodzi do pustych lokali komunalnych samorząd stara się dokwaterowywać doktorantów lokalnych uczelni. Żeby atmosfera rozmów na klatkach schodowych choć trochę się zmieniła.

Plany w planach

Samorządy, państwa nawet, w krajach zachodniej Europy starają się zapobiegać tworzeniu gett biedy i wykluczenia. Co nie jest łatwą sprawą i wymaga skrupulatnego dzielenia interesów pomiędzy to, co prywatne, a to, co publiczne. Jak podnosi Joanna Erbel, nie mamy niezbędnej w tym celu ustawy rewitalizacyjnej, choć inne państwa – jak chociażby Niemcy – uporządkowały ten bałagan za pomocą prawa budowlanego. Być może w najbliższym czasie coś się zmieni, co może przyspieszyć unijna zasada towarzysząca rozdzielaniu finansów w najbliższym rozdaniu. Premiuje ona bowiem rewitalizację pojmowaną właśnie nie tyle jako remontowanie fasad, ale zmianę tkanki społecznej. Na czym zresztą mogą zyskać drobni, prywatni właściciele, na równi z miejską żulią spychani do narożnika. Bohdan Melka jest spadkobiercą jednej z łódzkich kamienic. Nie ma szans na załapanie się do żadnego z rewitalizacyjnych planów. Nie ma też szans na finansowanie z własnych środków. Na 30 mieszkań w jego kamienicy 13 lokatorów nie płaci. Za nic. Za czynsz, za wodę, prąd, gaz, za wywóz śmieci. On media musi opłacać za nich, bo jeśliby przestał, naraziłby się, jak mówi, na nieuchronny wyrok karny za spowodowanie zagrożenia zdrowia i życia (jeszcze by jakaś epidemia wybuchła – tłumaczy). Musi też płacić podatek od czynszów, które nie spływają. Urzędu skarbowego nie obchodzi, że jego konto kamienicznika jest puste. – Pani mówi o rewitalizacji, a ja odbijam spadające tynki – irytuje się. Chętnie by je wymienił, gdyby nie konserwator zabytków, który żąda, aby ewentualny remont przywrócił liczącą 110 lat kamienicę jej dawnej krasie. A to oznacza wapienne tynki po 500 zł za metr kwadratowy. – Nie stać mnie psychicznie na sądzenie się z państwem, więc czekam. Może kamienica się zawali. Albo zdarzy się cud – utyskuje Melka.
Cudu nie należy się raczej spodziewać. Wprawdzie w czerwcu tego roku Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju przygotowało założenia Narodowego Planu Rewitalizacji, w którym mowa jest o zapobieganiu niekorzystnym zjawiskom i procesom występującym na obszarach miejskich, ale w gruncie rzeczy niewiele z niego wynika. Jest bardziej składkową pobożnych życzeń i zaklęć niż jasno wytyczoną ścieżką. Mapą drogową choćby, jak to się określa w biurokratycznej nowomowie, prowadzącą do celu. Można by w niej zawrzeć np. takie rozwiązania jak we wspomnianym wcześniej niemieckim prawie budowlanym, w którym zakłada się – biorąc rzecz przykładowo – wyłożenie środków publicznych na rewitalizację prywatnej substancji mieszkaniowej. W zamian za to prywatni właściciele zobowiązują się do rezygnacji z podwyższania czynszów przez pewien okres, ustalony jako stan wyjątkowy. – Jakie zmiany prawne uznają państwo za niezbędne, aby Narodowy Plan Rewitalizacji się powiódł? – tak mniej więcej brzmiące pytanie zadałam resortowi infrastruktury i rozwoju. W odpowiedzi otrzymałam technokratyczny bełkot, z którego nic nie wynika. Poza tym że od dwudziestu lat się starają. Amen. Czyli – niech wreszcie tak się stanie.