- Politycy nie rozumieli, że tylko jako niezależny ruch jesteśmy wiarygodni - mówi Karolina Elbanowska w rozmowie z Magdaleną Rigamonti.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna

Weszliście w układ z MEN.

Nie weszliśmy w żaden układ.

Współpracujecie, nie walczycie.

Po pierwsze, nie mam już siły do walki, po drugie, nie mam motywu. Przez osiem lat byłam generałem armii, byłam na wojnie, wygrałam tę wojnę i niedawno z niej wróciłam. I teraz przychodzą do mnie ludzie, mówią: Słuchaj, tam jest kolejny front, walcz. Nie będę, nie mam zapału, chęci, siły nie mam... A temat gimnazjów – czy to się komuś podoba, czy nie – nie budzi we mnie złych emocji. Mój syn będzie pierwszym rocznikiem w VII klasie i ja się z tego akurat bardzo cieszę.

Wielka reforma edukacji wprowadzana w kilka miesięcy to jednak chyba eksperyment na dzieciach?

Za czasów minister Kluzik-Rostkowskiej tak się spieszyli z wprowadzaniem darmowych podręczników, że literkę A w elementarzu zobrazowali wieżą Eiffla.

Ja pytam o reformę PiS, a pani mówi o PO.

Ale ludzie nie pamiętają, co robili poprzednicy minister Zalewskiej. Na przykład minister Katarzyna Hall w 2008 r. wprowadziła nową podstawę programową od przedszkola do matury. I zrobiła to 23 grudnia, pod ustawę, której nawet jeszcze Sejm nie przyjął. Wywróciła do góry nogami cały sposób nauczania. A rodzice dowiedzieli się, że wszystkie stare podręczniki idą na przemiał i że to oni zapłacą za miliardowe obroty wydawców.

Z minister Hall pani walczyła, z minister Kluzik-Rostkowką też. Tylko z minister Zalewską pani nie walczy.

Nie walczyłam z nimi, tylko walczyłam o sześciolatki. A pani minister Zalewska wreszcie dała rodzicom wolny wybór w tej sprawie. Teraz też mi się nie podoba, że podstawa programowa dla starszych klas powstaje bardzo szybko. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie, że ta podstawa mogłaby być gorsza od tego, co zrobiła minister Hall. Niestety, nie żyjemy w Finlandii, gdzie jeden minister zajmował się reformą edukacji przez 17 lat.

A u nas co minister, to rewolucja.

I często polityczne, bezmyślne działanie. Wiem jednak, że podstawa programowa dla przedszkoli i klas I–III jest świetna. Przygotowana została przez Dorotę Dziamską, która jest ekspertem naszej fundacji. Proponowaliśmy ją już minister Kluzik-Rostkowskiej. Nie chciała.

Za ile?

Za darmo. Pani Dorota, światowej klasy metodyk nauczania wczesnoszkolnego, napisała ją wspólnie z nauczycielami z całej Polski. To jest materiał, który przedstawiliśmy jako propozycję rozporządzenia do ustawy obywatelskiej „Rodzice chcą mieć wybór”, którą, jak wiadomo, Sejm odrzucił w pierwszym czytaniu w 2015 r. Prawie 300 tys. podpisów rodziców trafiło do sejmowej niszczarki.

Teraz stowarzyszenie Elbanowskich dostało ponad dwa miliony złotych z MEN.

Siedem może? Pani posłanka z Nowoczesnej powiedziała nawet, że osiem. Kto da więcej? Nie mamy dwóch milionów. I nie stowarzyszenie Elbanowskich, tylko Fundacja Rzecznik Praw Rodziców.

Której siedziba jest w jednej z najdroższych części Warszawy, na górnym Mokotowie. Drogo tu jest bardzo, wille, ambasady.

Nie, ceny raczej są tu normalne. Ambasadę widzimy, ale z okna wynajętego mieszkania w bloku.

PiS ostatnio, w grudniu, przywalił w organizacje pozarządowe. Was nie ruszono.

To, co zrobiono, było idiotyczne. Cała ta akcja była chyba jakąś wewnętrzną rozgrywką w PiS. Nie wiem. My dostaliśmy rykoszetem. Media się nami zajęły i wypisywano bzdury o rzekomych milionach, które dostaliśmy od władzy. Trafiliśmy nawet na Pudelka.

Dzwoniłam wtedy do pani.

Co miałam mówić, co komentować? Zdementowaliśmy te informacje i tyle. Próbuje się nas rozliczać, jakbyśmy zrobili coś złego. A tak naprawdę, jak się dobrze zastanowić, to wszystko, czego do tej pory udało nam się dokonać, zrobiliśmy bardzo tanio. Wiem, że teraz różni życzliwi gadają, że dostaliśmy pieniądze od rządu, to siedzimy cicho, nie buntujemy się, nie protestujemy. Problem w tym, że my nie siedzimy cicho. I nie dostaliśmy żadnych dwóch milionów.

A ile?

Na realizację zadań w ciągu 3 lat mamy dostać 600 tys. zł.

„Zmiany w systemie edukacji w Polsce odpowiedzią na oczekiwania społeczne i zmiany gospodarcze”. Budżet 2 377 114,01 zł. Projekt realizowany będzie przez Ministerstwo Edukacji Narodowej w partnerstwie z Fundacją Rzecznik Praw Rodziców i trwać będzie do 31 października 2018 r.” – tak jest napisane na stronie MEN.

Ale to nie są pieniądze dla nas. My jesteśmy mikrusami, małą fundacją, ze stosunkowo niewielkimi obrotami porównywalnymi ze sklepikiem osiedlowym. Pieniądze, które może dostać organizacja pozarządowa, muszą być adekwatne do jej obrotów. Zresztą mało brakowało, żeby nas ten projekt położył, bo musieliśmy najpierw wykładać swoje pieniądze.

Konkurs wygrał najpierw kto inny. Wy zostaliście doproszeni, po czym wygraliście jednym punktem.

Nie zostaliśmy doproszeni. Informację o nowym konkursie znaleźliśmy, zresztą dość późno, w internecie. O tym, że startowały tylko dwie organizacje i że wygraliśmy jednym punktem, dowiedzieliśmy się z mediów.

I teraz już nie jest pani buntowniczką i rewolucjonistką.

Nie przestałam walczyć o sprawy, na których mi zależy. Wystartowaliśmy w tym konkursie, bo tym razem chcemy zmienić warunki w szkołach inną metodą niż zbieranie podpisów. Przez ostatnie lata działaliśmy od akcji do akcji. Nie było czasu ani możliwości, żeby zajmować się funduszami. To, że nam się udawało przetrwać, zrealizować to, co sobie zamierzyliśmy, było zasługą wąskiej grupy darczyńców. Wstyd przyznać, ale w amoku akcji zdarzało się nawet, że im nie dziękowaliśmy. A tymczasem znamy organizacje, które nie walczą o sprawę, ale o fundusze. Brzmi to śmiesznie, ale naprawdę w piwnicach mają wózki widłowe z tzw. direct mailingiem.

Co to znaczy?

Wysyłają pocztą setki tysięcy bardzo emocjonalnych listów z prośbą o wsparcie.

Pani nie wysyła?

Nie, nie wysyłam. Nie czuję tego. Nie robię rzeczy, do których nie mam przekonania. Będziemy rozmawiać tylko o pieniądzach?

Nie tylko. Jesteście teraz na usługach PiS.

Nie jesteśmy. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że wszystkie partie mają w głębokim poważaniu organizacje pozarządowe. A już szczególnie nie szanują ruchów społecznych, bo ruch społeczny to dla partii zagrożenie. I mówię o wszystkich partiach, z perspektywy ponad ośmiu lat. One by chciały ruchy społeczne zjeść, wchłonąć.

I was też chciały.

Oczywiście, że chciały. Niejedna. Mówiłam wtedy sobie: Boże, chroń nas od przyjaciół, bo z wrogami sami sobie poradzimy. Politycy nie rozumieli, że tylko jako niezależny ruch jesteśmy wiarygodni. Pamiętam, jak poszliśmy do ważnego polityka PiS i prosiliśmy o wsparcie sprawy sześciolatków. I wszystko było w porządku, wydawało nam się, że zostaliśmy zrozumiani, a następnego dnia w gazetach przeczytaliśmy, że PiS jest w kontakcie z tysiącami rodziców protestujących przeciwko sześciolatkom w szkołach. Kompletny odlot, no bo jak to tłumaczyć? Że PiS wziął ode mnie kontakty e-mailowe do tych wszystkich rodziców czy też że ja zaczęłam mówić językiem PiS? Organizacja pozarządowa ma wartość, póki jest niezależna.

Teraz jesteście zależni od rządowych, MEN-owskich pieniędzy.

Nie, bo zajmujemy się też sprawami, które nie są związane z MEN. Moją ambicją jest, by każdy temat związany z polityką prorodzinną miał u nas swój osobny dział, na przykład opieka okołoporodowa.

Mają być zmienione standardy tej opieki.

Nie wierzyłam, kiedy to usłyszałam.

Planuje pani protest?

Spotkałam się z Joanną Pietrusiewicz z Fundacji Rodzić po Ludzku. Poparliśmy ich protest. Niestety wiem, że minister Radziwiłł reprezentuje przede wszystkim środowisko lekarskie. A lekarze bardzo często mają we wszystkim i na każdy temat postawę besserwissera. Raz usłyszałam od lekarza: „To ja tu rodzę”. Otóż nie. Ja rodzę i mnie boli, nawet jeśli pan odebrał w życiu dziesięć tysięcy porodów, nie ma pan zielonego pojęcia o tym, co czuje kobieta. Pojawił się argument, że przecież nie wszystkie szpitale stosują się do standardów okołoporodowych. W myśl tej logiki można zdjąć znaki ograniczające prędkość w miastach do 50km/h, bo kierowcy nagminnie je ignorują. Standardy opieki okołoporodowej nie wymagają zmian. Koniec, kropka.

Minister Radziwiłł ma ośmioro dzieci, jak wy.

Minister już podjął decyzję. Mam zamiar w tej sprawie iść do premier Szydło. Napiszę podanie z prośbą o spotkanie i zobaczymy. Najpierw jednak musi się uspokoić sytuacja w Sejmie. Poczekam. Liczę na to, że premier, jako kobieta i matka, będzie miała takie samo zdanie w tej sprawie. A jeśli trzeba będzie walczyć, to będziemy działać. Ale jestem dobrej myśli, bo wcześniej, zanim Beata Szydło została premierem, rozmawiałam z nią o sześciolatkach i o polityce prorodzinnej. Zapytałam wtedy, skąd weźmie pieniądze na 500 plus, i usłyszałam, że jest pomysł, żeby zlikwidować ulgi podatkowe na dzieci. Poprosiłam, żeby tego nie robili.

Posłuchali.

Faktem jest, że ulgi zostały. Myślę, że przekonujący był argument, że jeśli oni zniosą to, co już zrobiono dla rodzin, to nie będzie w działaniach prorodzinnych żadnej stabilizacji. I przyjdzie kolejna władza i zaorze to, co oni wprowadzą. Nie daj Boże, żeby wprowadzili limit dochodowy na 500 plus, bo wtedy dopiero by się zaczął lament, że kobiety odchodzą z rynku pracy.

Może przy okazji niech pani i o tym powie premier Szydło.

Ona to akurat wie. 500 plus to program prorodzinny, a nie socjalny. A tak swoją drogą, to pani chyba myśli, że ja mam jakiś nadzwyczajny wpływ na polityków. Trzeba było aż ośmiu lat walki, żeby zmienić jeden zapis w ustawie oświatowej. O wiele łatwiej niż wpływać na polityków jest działać u podstaw, pomagając rodzicom w konkretnych sytuacjach. Od czterech lat prowadzimy Telefon Wsparcia Rodziców, w którym pomagamy osobom, którym odebrano lub którym grozi odebranie dzieci. Zgłasza się do nas rocznie około 300 rodzin. Teraz ruszamy z akcją skierowaną do matek w trudnej ciąży, także tych samotnych, z problemami. Lada moment startuje portal „Mama nie jest sama” z telefonem zaufania dla mam. To są wszystko sprawy wymagające poważnej pracy.

I poważnych pieniędzy.

Radzono nam więc, żeby powalczyć o pieniądze w przeróżnych konkursach na środki unijne. Ale większość z nich zupełnie nam nie odpowiadała, nie chcieliśmy startować w konkursach, które naszym zdaniem są dęte. A ten projekt dotyczący zmian w systemie edukacji bardzo nam się spodobał. Przyznam się, że wpłynęliśmy trochę na MEN, żeby to, co mamy opiniować w związku z nową ustawą, dotyczyło również kwestii standardów.

Jak się wpływa na ministerstwo?

Uporem i konsekwencją. A tak serio, to na razie zaczęliśmy przeprowadzać konsultacje społeczne, z których MEN dowie się, mówiąc prostym językiem, czego ludzie oczekują od szkół, od edukacji. Na razie zbieramy materiały, przygotowujemy raporty dotyczące zmianowości, warunków w szkołach, edukacji niepełnosprawnych, nadzoru pedagogicznego i jeszcze wielu innych tematów, które pokazują, jak naprawdę wygląda polska szkoła.

Szantażuje pani minister Zalewską?

Szantażuję? Póki co nie musiałam. Ale myślę, że wie, jakie są nasze priorytety.

Jakie?

Kiedy premier Szydło mówi o tym, że w każdej szkole będzie gabinet stomatologiczny, to ja się z tego bardzo cieszę. Z tym że bardziej mnie interesuje, żeby w podstawówce była kuchnia, gotowane na miejscu obiady, a nie te nieszczęsne cateringi. Moje dzieci proszą: nie płać, mamo, tego się jeść nie da. Łatwiej wymusić wprowadzenie przepisów ogólnopolskich niż działać lokalnie, gdzie dyrektor szkoły jest miejscowym królem. Zresztą znam te historie z całej Polski. Rodzice widzą, że dzieci dostają świństwo, robią aferę, żądają nowego przetargu, jest nowy przetarg, wygrywa firma, a potem się okazuje, że to jest ta sama firma, która już była, tylko pod inną nazwą.

Nie lepiej zainwestować w edukację, w dobrych nauczycieli, w ich rozwój niż w kuchnię i dentystę?

No to może opowiem, jak to wyglądało w Warszawie. Włodzimierz Paszyński, wiceprezydent odpowiedzialny za edukację, najpierw wydał miliony na remonty i renowacje kuchni szkolnych, a potem oddał to za bezcen ajentom. Dlaczego mamy oszczędzać akurat na żywieniu dzieci? Głodne dziecko nie będzie się mogło skupić na lekcji. W MEN np. jest sympatyczna stołówka, można zjeść smaczny obiad.

Jadła pani?

Akurat nie, tylko czułam zapachy. Tomek jadł i mówił, że bardzo dobre. W Sejmie jest też stołówka, we wszystkich urzędach również. Moje dzieci chodzą do szkoły w systemie dwuzmianowym. I tak naprawdę u nas w domu powinna być jedna osoba, która zajmuje się tylko wydawaniem posiłków o różnych porach. Dziecku, które wychodzi do szkoły na godz. 11.30, o 11 muszę dać obiad, bo wraca do domu, gdy już jest ciemno. Gorzej, gdy zaczyna o 10, a kończy o 16.30, bo jak by się nie gimnastykować, 9.30 to nie jest pora obiadowa.

Rozumiem, że ma pani kogoś do pomocy.

Nie, nie mam.

Macie ośmioro dzieci.

Najmłodsze roczne. I jest tu ze mną.

Z noworodkiem na rękach, z dziećmi u spódnicy, była pani w Sejmie, w urzędach, u prezydenta.

Sugeruje pani, że z dzieckiem łatwiej coś załatwić, że polityków to obchodziło? Polityka to jest twarda, głównie męska gra. Dzieci były ze mną, bo karmiłam je jeszcze piersią. Teraz starsze są w przedszkolach i szkołach. Sami się nimi zajmujemy. Często z telefonem w ręku. Odpowiednia logistyka i się udaje. Rodzeństwo rodzeństwu nosi jedzenie do szkoły. Starsze dzieci są już na tyle duże, że nie ma problemu. Mówię to po to, żeby pokazać, że mi chodzi o takie życiowe konkrety. Niech oni sobie tam na górze sie kłócą, a my chcemy wymusić ucywilizowanie systemu. Przecież na przykład w całej Unii Europejskiej, w Stanach Zjednoczonych, w Kanadzie nie ma zmianowości. Ona jest na Białorusi, w Meksyku, w Indiach. Jeśli teraz się tego nie uda zmienić, to będzie trwać ten standard z Trzeciego Świata przez kolejne dziesięciolecia. A przecież mamy niż demograficzny.

To jeszcze raz zapytam: szantażuje pani minister Zalewską?

No dobrze, w sprawie nauki zmianowej jestem szantażystką i będę szantażować, będę niemiła.

W sprawie kuchni i stołówek też?

Też. I przerzucania odpowiedzialności na rodziców za naukę dzieci także. Mnie interesuje to, żeby to szkoła była odpowiedzialna za edukację dzieci, a nie tylko rodzice. Na razie jest tak, że szkoła wzbudza w rodzicach poczucie winy.

We mnie nie wzbudza.

Moje dzieci są w szkole publicznej, gdzie tak to właśnie wygląda. Według niepisanych zasad szkoły publicznej obowiązek edukacji leży w gestii rodziny. Szkoła to przede wszystkim miejsce delegowania prac domowych, egzekwowania i oceniania. Rodzic ma moralny obowiązek siedzieć nad dzieckiem i pilnować, czy odrobiło, czy nauczyło się słówek, wierszyka. A niektórzy nauczyciele niestety nie interesują się tym, czy dziecko zrozumiało dany temat.

Generalizuje pani.

Nie, nie generalizuję, tylko rozmawiam z rodzicami i wiem, co się dzieje w szkołach. Sama też nie daję rady odrabiać prac domowych ze swoimi dziećmi. Jeśli tak dalej pójdzie, to będziemy zmuszeni zatrudnić nauczyciela do domu, bo już zaczyna brakować doby. Skończyłam już swoją szkołę, a tymczasem okazuje się, że muszę cały czas w tej szkole być, przerabiać materiał razem z moimi dziećmi i tłuc dzielenie pod kreską.

Ma pani 500 plus na siedmioro dzieci, a to jest 3,5 tys. zł.

Czyli sugeruje pani, że powinnam część z tych pieniędzy wykorzystać na zatrudnienie domowego nauczyciela? Może tak zrobię. Pani to mówi, a ja czuję, że to hejt na wielodzietność.

Nie, przewrażliwiona pani jest.

Dobrze, wyznam prawdę. Wie pani, czemu mamy dużo dzieci? Piętnaście lat temu zadzwonił sam prezes i powiedział, że warto, że będzie 500 plus. A teraz to już nic nie robimy, tylko siedzimy i zastanawiamy się, jak to przepić. Wiele osób myśli, że tak właśnie jest. W Polsce matka zawsze jest winna. Jeśli pracuje, to znaczy, że zaniedbuje dzieci, jeśli jest w domu i zajmuje się dziećmi, to znaczy, że całymi dniami nic nie robi, a już matka wielodzietna to kompletne dno. Przeczytałam na przykład, że moje dzieci non stop siedzą z opiekunkami.

Na jakich ludzi je pani wychowuje?

Na buntowników oczywiście. A na poważnie, to przede wszystkim chcę, żeby były szczęśliwe, cokolwiek będą robić w życiu. Nie mam postawy babci z dowcipu, która zapytana o wiek wnuków odpowiada: lekarz ma trzy latka, a prawnik dwa. Pokażę zdjęcie. To my, cała dziesięcioosobowa rodzina i pies. Jest armia, co? Cała Europa wspiera rodziny. A u nas od czasu wprowadzenia 500 plus jest faza ostrej histerii. Że rodzice przepiją te pieniądze, że będą rodzić dzieci na potęgę tylko dla kasy. Może wypłacajmy emerytury w bonach do sklepów, bo przecież dużo emerytów może mieć problem z alkoholem. Czy rodzice to jest jakaś szczególnie patologiczna grupa społeczna? Mam nadzieję, że uda się przełamać demograficzny impas. A przy okazji warto, żeby obecny rząd dzieciom, które przyjdą teraz na świat, zapewnił w szkołach normalne standardy.

Nie ma pani poczucia, że to, co teraz robią w edukacji, to chaos?

A wpychanie po półtora rocznika dzieci sześcio- i siedmioletnich do pierwszych klas podstawówek to nie był chaos?

Pytam o to, co się teraz dzieje. Wtedy pani protestowała.

Rozumiem, że chce mnie pani przekonać do tego, żebym protestowała, żebym powiedziała, że likwidacja gimnazjów to zło? W sprawie gimnazjów powiedziałam głośno, które elementy nas niepokoją. Gazety napisały nawet, że krytykujemy likwidację gimnazjów. Przy okazji sześciolatków też musieliśmy patrzeć ministerstwu na ręce. My byliśmy tuż przed porodem, a MEN nie reagował tak, jak powinien. Do tego stopnia, że ważną poprawkę musieliśmy zgłosić w dniu głosowania przez klub Kukiz’15. Z noworodkiem na ręku. Zadzwoniłam do Pawła Kukiza, a on w pierwszej chwili nie chciał ze mną rozmawiać, twierdząc, że przeszłam na stronę PiS. A ja mu na to, że nie mam siły słuchać tego TVN-owskiego pieprzenia, i chyba tym go kupiłam. Zaczęliśmy spokojnie rozmawiać. Jego posłanka zgłosiła poprawkę, która dotyczyła możliwości powtarzania klasy przez dzieci z rocznika 2008, które poszły obowiązkowo do szkoły jako sześciolatki. Zdaje się, że Kukiz dosłownie na sali sejmowej dogadał się z minister Zalewską. Poprawka przeszła. Niedawno spotkaliśmy matkę, która powiedziała, że dzięki temu u niej w szkole cała klasa powtarzała rok. Warto więc było walczyć.

A teraz, jak rozumiem, nie warto.

Przecież już mówiłam, że w sprawie nowej ustawy też miałam uwagi i nadal mam, bo wiem, że wokół ministerstwa krążą lobbiści samorządowi, dla których nie ma znaczenia, kto rządzi, jaka partia, bo tam, jeśli chodzi o edukację, priorytetem jest oszczędność. Nieważne, czy gminą zawiaduje PiS, PO czy partia kosmitów. Dla nich wszystkich szkoła to jest worek bez dna i oni chcą jak najmniej do tego worka wkładać. Wokół MEN jest też bardzo silne lobby nauczycieli, no bo jak tłumaczyć przepis, że dzieci w starszych klasach podstawówki będą mogły być wożone na lekcje do innego budynku, a nauczyciele mogą, ale nie muszą iść za dziećmi. Czyli dzieciak do szóstej klasy będzie miał lekcje polskiego z jedną nauczycielką w jednym budynku, a w siódmej i ósmej z inną, w innym budynku. Przecież ideą tego wydłużenia podstawówki była ciągłość wychowawcza, bycie w tym samym środowisku, z tymi samymi nauczycielami. Mimo to cieszę się z tej reformy. I wiem, że takich rodziców jak ja jest wielu.

Wściekłych na reformę też jest wielu.

Przez te osiem lat wracało do nas jak bumerang: zostawcie już te sześciolatki, zajmijcie się likwidacją gimnazjum. Takie postulaty zgłaszali czasem nawet rodzice, którzy byli jednocześnie nauczycielami gimnazjów. Wiem, że likwidacja gimnazjów nie zaleczy wszystkich problemów związanych z młodzieżą. Nie da się przecież zamknąć internetu, nie da się dzieci całkowicie odciąć od mediów.

Pani swoje odcięła.

Tak, jesteśmy amiszami. Nie mamy telewizora, a nasze dzieci mają bardzo ograniczony dostęp do internetu. To bardzo pomaga i w rozwoju, i w wychowaniu.

Pani rządzi czy mąż?

Błagam. Jestem silna, ale niech pani nie robi ze mnie hetery. Już jedna gazeta próbowała nas skłócić, pisząc, że to ja noszę spodnie w tym związku. Ja rządzę w fundacji, Tomek trzyma ster i kasę w domu. On jest dzielny, że ze mną wytrzymuje, bo nie zawsze jestem do rany przyłóż. Ale prawda jest taka, że jesteśmy ze sobą bardzo szczęśliwi i świetnie nam się razem działa. Czasem wygląda to tak, jakbyśmy mieli połączone mózgi. I pewnie gdyby nie to, nie udałoby się nam wytrwale, wspólnie walczyć ramię w ramię przez tyle czasu. Poznaliśmy się, gdy miałam 15 lat, i naprawdę dużo razem przeszliśmy. Teraz obydwoje z Tomkiem musimy nabrać sił, bo psychicznie, po tych ośmiu latach walki, jesteśmy bardzo zmęczeni. Znosili nas z pola bitwy. Były takie momenty, kiedy myślałam, że umrę... Zwyciężyliśmy, ale to zwycięstwo wcale nie było takie przyjemne. Druga strona bardzo dbała, żebyśmy nawet po wygranej nie mieli ani chwili oddechu. Najbardziej mnie na koniec bolało, że ci, którzy najmocniej walczyli, którzy zebrali milion podpisów, czyli rodzice dzieci z roczników 2008 i 2009, zostali najbardziej poszkodowani. Ich dzieci jako jedyne musiały pójść do szkoły jako sześciolatki.

Nie musiały. Psycholog mógł zaświadczyć, że sześcioletnie dziecko jest jeszcze niegotowe na szkołę.

O nie, to nie było takie proste. Samorządy i rząd zrobiły wszystko, żeby złamać nawet najbardziej opornych. Stawaliśmy na głowie, żeby pomóc tym rodzicom. Robiliśmy kampanię informacyjną ze specjalną infolinią. Rodzicom udało się odroczyć prawie 150 tys. dzieci. Ale chciało to zrobić co najmniej drugie tyle. Pamiętam, że po wszystkim byliśmy z Elbanowskim w takim stanie psychicznym, że nie mogliśmy o tym nawet rozmawiać. Siedzimy na randce, patrzymy na zachód słońca i jedno mówi: No, wygraliśmy... A to drugie mu na to: Milcz! Ten, kto tego nie przeżył, nie jest w stanie zrozumieć. Sprawa sześciolatków zajęła nam osiem lat życia. Wiem na ten temat wszystko. Momentami czułam, że naciskam przycisk w głowie i mówię, mówię, powtarzam oczywiste argumenty, tłumaczę. Powstał wizerunek, z którym się nie do końca identyfikuję – nawijającej o sześciolatkach pani z telewizora. Na ostatnim etapie walki mieliśmy już ośmioro dzieci. Dawid urodził się dokładnie wtedy, gdy weszła ustawa zwalniająca sześciolatki z obowiązku szkolnego. I za to uwolnienie jestem wdzięczna minister Zalewskiej. Ona uratowała cały rocznik 2010.

Uratowała – brzmi bardzo dramatycznie.

Bo to był ratunek. Gdyby pani znała historie niektórych dzieci, które przeżyły szkolny falstart, bo były zwyczajnie jeszcze za małe, nie raziłoby panią to słowo.

Wiem, że sama miała pani problem z dość patetycznym hasłem waszej akcji „Ratuj maluchy”.

No tak, nazwa akcji była bardzo emocjonalna. Kiedy ogłoszono pomysł, by sześciolatki poszły do szkół, my mieliśmy przed sobą naszego trzylatka, właśnie w przedszkolnej grupie maluchów. Wiedzieliśmy, że on i jego rówieśnicy za trzy lata będą musieli iść do szkoły. Więc nazwa „Ratuj maluchy” pasowała wtedy jak najbardziej. Skąd mieliśmy wiedzieć, że akcja się przeciągnie i nasz maluch stanie się po drodze nastolatkiem? Ostatecznie w grudniu 2015 r. minister Zalewska szybko i sprawnie przywróciła rodzicom wolny wybór. I chwała jej za to.

Dlatego złego słowa pani o niej nie powie?

Gdybym teraz chciała o niej mówić złe słowa, to musiałabym stanąć w jednym rzędzie ze Sławomirem Broniarzem, prezesem Związku Nauczycielstwa Polskiego, a nie jest to człowiek, z którym czuję jakąkolwiek wspólnotę celów. Wśród krytyków likwidacji gimnazjów nie ma nikogo, żadnej twarzy, żadnego ruchu społecznego, jest tylko Sławomir Broniarz, który broni interesów nauczycieli jako grupy zawodowej. To jest człowiek, który kiedy premier Buzek wprowadzał reformę edukacji, był przeciwny gimnazjom. Przed ostatnimi wyborami podpisał porozumienie programowe z lewicą, w której programie wyborczym była likwidacja gimnazjów. W całym tym jego proteście chodzi przede wszystkim o to, że nauczyciele stracą pracę.

Jest prezesem Związku Nauczycielstwa Polskiego.

I politykiem. Cynicznym politykiem. I jemu nie chodzi o dobro dzieci, on o dzieciach, o uczniach nie mówi. Proszę wybaczyć, ale nie słyszę wśród krytyków likwidacji gimnazjów troski o dzieci, na pierwszy plan wybija się troska o nauczycieli.

Przecież to jedna z najbardziej niedowartościowanych grup zawodowych.

I ja nauczycieli bardzo szanuję. Zawsze staraliśmy się z nauczycielami współpracować, szukać sprzymierzeńców. Jednak ich rola w szkole ma funkcję służebną. Szkoła nie jest dla nauczycieli, tylko nauczyciele są dla dzieci. Więc nie, nie będę stawać z panem Broniarzem w jednym szeregu i nie będę stawać z panią Kluzik-Rostkowską, która stwierdziła, że będzie ginąć za gimnazja. Z Katarzyną Hall też się nie identyfikuję.

Politycy PiS z panią już tak.

I chyba o to chodzi. Każdemu, kto lobbuje za zmianą prawa, zależy na tym, żeby politycy zrealizowali jego postulaty. Nie ukrywam, że ostatnią, trzecią zbiórkę podpisów robiliśmy pod partię, która wygra wybory. Na nawrócenie PO trudno było liczyć. Chcieliśmy, żeby przyszli zwycięzcy zdawali sobie sprawę, że sześciolatków nie odpuścimy. To, że PiS nas poparł, nie znaczy, że ja mam z nimi coś wspólnego. Nie mam z nimi żadnych koneksji, nie mam tam rodziny, kolegów, nie podpisywaliśmy umowy o przyjaźni. Nie mam też zamiaru startować do Sejmu, co wielokrotnie mi zarzucano, twierdząc, że robię to, co robię, żeby dostać dobre miejsce na liście wyborczej. Zresztą nikt z PiS nam tego nigdy nie proponował. Nie powiem też, na kogo zdarzało nam się głosować, bo pewnie by się wiele osób zdziwiło. Przez wiele lat czytaliśmy „Gazetę Wyborczą” i nie żałuję tego, bo dzięki temu rozumiemy ich sposób myślenia. Teraz od gazet wolę książki. Wiem, że mamy czasy w Polsce, kiedy wszyscy się muszą określać politycznie, ale ja się określać nie będę.

Minister Zalewska darzy panią szacunkiem?

Dziwne mi pani pytania zadaje. Nie wiem, nie mam z nią za bardzo kontaktu. Szczerze powiem, nie zastanawiam się nad tym. Zaprosiła nas, rozmawiała z nami, zrealizowała nasz postulat. Co by oznaczało, że raczej nami nie pomiata. Ale o szczegółach planu likwidacji gimnazjów dowiedziałam się z mediów.

Poprosiła, żeby pani nie krytykowała reformy?

Gdyby mnie o coś takiego poprosiła, to chybabym się roześmiała. Myślę, że ona wie, że temperowanie mnie mogłoby być przeciwskuteczne.

Jak u pani z poczuciem własnej wartości?

Czasem myślę, że już tyle w życiu przeżyłam, że mogłabym ze spokojnym sumieniem umrzeć. Ale to oczywiście marzenie. Pisk dzieci o świcie ściąga mnie z powrotem na ziemię.

Ma pani 36 lat.

No tak, ale wiek doświadczeń, tak jak wiek kostny u dzieci, mam dużo wyższy. No dobrze, chciałabym, żeby nasza fundacja miała piętro w wieżowcu w centrum Warszawy, a w każdym pokoju ludzi zajmujących się poszczególnymi sprawami dotyczącymi dzieci i rodziców. A nie tak jak teraz, kiedy każdy w fundacji ma sto tematów na głowie.

A to wszystko z grantów, z pieniędzy podatników.

Proszę się nie martwić o pieniądze podatników. Do tej pory radziliśmy sobie bez grantów, wystarczyła energia społeczna.

Wie pani, czemu mamy dużo dzieci? Piętnaście lat temu zadzwonił sam prezes i powiedział, że warto, że będzie 500 plus. A teraz to już nic nie robimy, tylko siedzimy i zastanawiamy się, jak to przepić. Wiele osób myśli, że tak właśnie jest