Trump ogłosił chyba najambitniejszy ze wszystkich współczesnych kandydatów na prezydenta USA plan wobec Bliskiego Wschodu i centralnej Azji. W przemówieniu wygłoszonym w American Israel Public Affairs Committee obiecał, że „całkowicie rozmontuje irańską sieć globalnego terroryzmu, która odpowiada za zamachy w 25 krajach na pięciu kontynentach”. W tej samej mowie stwierdził, że kiedy zostanie prezydentem, Państwo Islamskie zniknie, i to bardzo szybko. Nawet król jastrzębi George W. Bush nigdy nie pozwolił sobie na brawurowe słowa: „Zniszczę ich bardzo, bardzo szybko”, zawsze mówił, że wojna z terroryzmem to projekt na całe pokolenie.
Dziennik Gazeta Prawna
Z drugiej strony The Donald chce przerzucić środki dotąd angażowane w Irak, Syrię i Afganistan do kraju i budować za nie mosty, osiedla i Bóg wie jaką infrastrukturę. „Wydajemy biliony dolarów na wojnę, a tymczasem nasz kraj niszczeje” – powiedział.
Absolutne sprzeczności zdarzają mu się nawet w jednej wypowiedzi. W maju, po tym, gdy stało się pewne, że to on jest kandydatem republikanów na najwyższy urząd w państwie, wygłosił kazanie o swoich planach w polityce zagranicznej. Oznajmił, że „wojna z radykalnym islamem wymaga użycia siły, ale to także potyczka ideologiczna, z której demokracja musi wyjść zwycięsko i zapanować na całym świecie”.
Chwilę później dodał, że „idea eksportu demokracji do krajów i społeczeństw, które dotąd nie miały z nią doświadczenia, jest niepotrzebna i w gruncie rzeczy niebezpieczna”. Trump nieraz zarzekał się, że wolałby dogadywać się z Saddamem i Kaddafim niż z ich następcami w Iraku i Libii. I że od dawna przygląda się al-Asadowi i uważa go za „człowieka kompromisu”.
„Musimy bronić Niemiec, Japonii, Korei Południowej, Arabii Saudyjskiej. Jesteśmy żandarmem całego świata. Ale przestaje być nas na to stać” – rzekł po ogłoszeniu swojego manifestu „America First” (Po pierwsze Ameryka).
Nad amerykańską polityką zagraniczną wiszą duchy specjalisty od „grubej pałki” Teddy’ego Roosevelta, orędującego za szerzeniem demokracji i kapitalizmu oraz koniecznością ciągłego interweniowania Woodrowa Wilsona oraz ojca realizmu Henry’ego Kissingera, który wzmocnił Chiny, by osłabić ZSRR. W tym, co mówi Trump, są echa owych wszystkich doktryn, ale zwykle wychodzi z tego kompletny miszmasz. Jego „doktrynę” można streścić w trzech słowach: izolacja, łupiestwo, negocjacje.
Izolacja czy też alienacja to coś, co napawa dumą, bo się okazuje, że Ameryka już nikogo nie potrzebuje, choćby swoich sojuszników z NATO. Kandydat Grand Old Party na prezydenta już wcześniej w widowiskowy sposób odciął się od Meksyku, stwierdzając, że to kraj, który wysyła do Stanów Zjednoczonych wyłącznie gwałcicieli i gangsterów. The Donald poświęca bardzo dużo czasu na ustalenie, co może być najbardziej bolesną obelgą dla każdej z nacji, i używa jej, by tę nację obrazić i odizolować się od niej. Problem polega na tym, że dobrze naoliwiona machina amerykańskiej dyplomacji dba o kordialne relacje z każdym, wychodząc z założenia, że jednak lepiej jest mieć więcej przyjaciół niż wrogów. Prezydent Trump będzie musiał zwolnić większość kompetentnych pracowników Departamentu Stanu, żeby swoją doktrynę wprowadzić w życie.
Łupiestwo ma uświadomić Amerykanom, że są lepsi od innych, skoro dobra należące do innych należą się właśnie im. I będą dlatego bardziej na świecie szanowani. Państwo dysponujące największą ze wszystkich armią ma wiele okazji do grabieży, co ma zadośćuczynić mu za utracone w wyniku globalizacji miejsca pracy. Trump niejednokrotnie mówił, że nie ma sensu najeżdżać Iraku, jeśli przy okazji nie odessie się tamtejszej ropy. Zgodnie z tą logiką amerykańskie wojsko mogłoby okupować np. Makau i zagarniać zyski tamtejszych kasyn.
I wreszcie negocjacje. Narcystyczny biznesmen, który ma doświadczenie w pertraktowaniu ze swoimi pracownikami stojącymi, eufemistycznie mówiąc, na niezbyt korzystnej pozycji do przekonywania szefa, chce ten model wykorzystać do rozmowy z całym światem. Trump nieraz mówił, że na pewno przekona Meksykanów, aby to oni zapłacili za słynny mur, który miliarder chce postawić wzdłuż Rio Grande, by imigranci z Ameryki Łacińskiej nie mogli się dostać na terytorium USA. Wspomniał też, że nakłoni Chińczyków, aby pokryli koszty ubezpieczeń zdrowotnych Amerykanów, a Saudyjczyków do wsparcia amerykańskiej armii. Pretendent do Białego Domu powiedział niedawno: „Nasz kraj potrzebuje wielkiego lidera... lidera, który napisał książkę pt. »The Art of the Deal« (Sztuka negocjacji)”.
A teraz na serio. Wszystkie te elementy dowodzą, jak bardzo niebezpieczny to człowiek i jak szkodliwe ma pomysły. Kampania łechtania przepełnionych gniewem wobec establishmentu wyborców to jedno, ale układanie się ze światem według dziecięcych fantazji grozi szybkim upadkiem Ameryki, a w konsekwencji jej dotychczasowych sojuszników. Chyba że doktryna Trumpa jest tylko medialną fasadą, której celem jest ukrycie, że tak naprawdę chodzi o pomoc w realizacji doktryny Władimira Putina.
I dlatego coraz więcej etosowych republikanów w obawie przed bezprecedensowym chaosem oficjalnie popiera Hillary Clinton. Ostatnio zrobili to wiceszef Pentagonu za Reagana Richard Armitage oraz Brent Scowcroft, doradca trzech prawicowych prezydentów. George W. Bush na kandydatkę demokratów raczej nie zagłosuje, ale z Trumpem nie chce mieć nic wspólnego. Podczas niedawnego spotkania ze studentami w Austin w Teksasie stwierdził, że niewykluczone, iż był ostatnim w dziejach prezydentem z Partii Republikańskiej.
„Wydajemy biliony dolarów na wojnę, a tymczasem nasz kraj niszczeje”