Poparcie dla kandydatów z mniejszych partii będzie w tegorocznych wyborach najwyższe od 24 lat i może przesądzić o tym, kto wygra wyścig do Białego Domu. Rośnie liczba Amerykanów, którzy nie chcą oddać swojego głosu ani na Hillary Clinton, ani na Donalda Trumpa. Tegoroczne wybory prezydenckie będą jednymi z rekordowych, jeśli chodzi o poparcie dla kandydatów z mniejszych partii.
Wprawdzie nie mają oni szans na zwycięstwo ani nawet na wygraną w chociażby jednym stanie, ale uzyskany przez nich wynik może zdecydować o tym, kto wprowadzi się do Białego Domu.
Mimo że uwaga niemal całego świata skupia się na Clinton i Trumpie, nie są oni jednymi, którzy walczą o prezydenturę. W wyścigu startują też Gary Johnson z Partii Libertariańskiej oraz Jill Stein z Partii Zielonych, a ponadto kilkanaście innych osób, które w przeciwieństwie do tej dwójki są zarejestrowane na listach tylko w niektórych stanach i nawet teoretycznie nie mogą zdobyć 270 głosów elektorskich potrzebnych do zwycięstwa.
Kandydaci partii innych niż Demokratyczna i Republikańska startują w każdych amerykańskich wyborach, ale dawno nie byli w aż tak dużym stopniu jak obecnie postrzegani jako alternatywa dla dwóch dominujących ugrupowań.
Po części przyczyniło się do tego powszechne zniechęcenie Amerykanów do waszyngtońskiej polityki (stąd sukcesy kandydatów spoza politycznego mainstreamu, jak Trump czy senator Bernie Sanders), a po części wybór tych konkretnych kandydatów w prawyborach. Dawno się nie zdarzyło, aby obie główne partie wystawiły jednocześnie osoby z tak dużym elektoratem negatywnym. Według sondażu Gallupa z pierwszej połowy lipca pozytywną opinię na temat Hillary Clinton ma 38 proc. ankietowanych, negatywną 58 proc. W przypadku Donalda Trumpa wyniki wyglądają jeszcze gorzej – dobre zdanie na jego temat wyraziło 32 proc., a złe – 62 proc. Amerykanów. Oczywiście są ku temu powody – była pierwsza dama jest postrzegana jako osoba nieszczera (do czego w sporej mierze przyczyniły się jej mętne tłumaczenia na temat wysyłania poufnych e-maili z prywatnego konta), zimna i owładnięta pragnieniem władzy, zaś nowojorski miliarder od początku opierał swoją kampanię na kontrowersjach i obrażaniu ludzi. Efekt jest taki, że wielu Amerykanów odczuwa spory dyskomfort związany z takim wyborem, a część zamierza postąpić zgodnie z sumieniem i oddać głos na kandydatów mniejszych partii.
To widać także w sondażach. W takich, w których ankietowani mają cztery nazwiska do wyboru, Johnson regularnie dostaje ostatnio po 8–9 proc., a Stein – 4–5 proc., a w tych, gdzie oprócz Clinton i Trumpa jest uwzględniony jeszcze tylko Johnson – zdobywa on ok. 12 proc. Aby uświadomić sobie skalę tego zjawiska, wystarczy powiedzieć, że w wyborach cztery lata temu trójka kandydatów, którzy byli na wystarczającej liście, by mieć szanse na zwycięstwo, zdobyła łącznie 1,45 proc. głosów, zaś w 2008 r. czworo takich kandydatów zebrało w sumie 1,23 proc. poparcia. Problem oczywiście w tym, że większościowy system wyborczy, jaki obowiązuje w Stanach Zjednoczonych, faworyzuje dwie duże partie i kandydaci z mniejszych – nie tylko w wyborach prezydenckich, ale także do Kongresu – praktycznie nie mają szans na przebicie się. Patrząc na sondaże w rozbiciu na poszczególne stany, w niektórych z nich Johnson może liczyć nawet na 14–16 proc., ale to za mało, by nawet zająć drugie miejsce, tymczasem, aby zdobyć głosy elektorskie z danego stanu, trzeba w nim wygrać. Czyli zapewne zarówno Johnson, jak i Stein osiągną procentowo bardzo przyzwoity wynik, ale nie zdobędą żadnego głosu elektorskiego.
Ale nie zawsze tak było. W 1912 r. były prezydent Theodore Roosevelt po tym, jak nie uzyskał nominacji z własnej Partii Republikańskiej, założył Partię Postępową i w jej barwach wystartował w wyborach. Wygrywając w sześciu stanach, osiągnął nawet lepszy wynik niż kandydat republikanów William Taft, ale i tak przytłaczające zwycięstwo odniósł wówczas demokrata Woodrow Wilson. W 1924 r. reprezentujący tę samą Partię Postępową senator Robert La Follette wygrał w swoim macierzystym stanie Wisconsin. W 1948 r. gubernator Karoliny Południowej Strom Thurmond wystartował w wyborach w barwach efemerycznej partii Dixiecatów, która broniła segregacji rasowej, i wygrał w czterech stanach na Południu. Wreszcie w 1968 r. gubernator Alabamy George Wallace – również domagający się utrzymania segregacji – wystartował jako kandydat nowo powstałej Amerykańskiej Partii Niezależnej, wygrywając w pięciu stanach na Południu, i był to ostatni jak dotychczas przypadek, by kandydat którejś z mniejszych partii wygrał w przynajmniej jednym stanie. W czasach bardziej współczesnych najlepszy wynik uzyskał w 1992 r. biznesmen Ross Perot, który wystartował jako niezależny. W skali kraju uzyskał prawie 19 proc. głosów, co jednak nie przełożyło się na żaden głos elektorski. Ale jego start miał fundamentalne znaczenie dla wyniku całych wyborów, bo Perot odbierał głosy głównie ówczesnemu republikańskiemu prezydentowi George’owi Bushowi, co pomogło odnieść zwycięstwo Billowi Clintonowi. Demokraci z kolei utrzymują, że startujący z ramienia Partii Zielonych Ralph Nader przyczynił się do przegranej Ala Gore’a z George’em Bushem w 2000 r.
Zestawienia sondaży, w których są tylko Clinton i Trump, z tymi, gdzie jest troje lub czworo kandydatów, wskazują, że Johnson i Stein będą raczej odbierać głosy byłej pierwszej damie. – Wyborcy Trumpa są głównie przekonanymi wyborcami, zaś wyborcy Clinton nadal nie są szczególnie szczęśliwi z tego, że to na nią muszą głosować – mówi portalowi Politico Patrick Murray z Uniwersytetu Monmouth, który bada rolę mniejszych partii w wyborach. To, że Clinton może bardziej tracić, wynika także z faktu, iż libertarianom, a zwłaszcza zielonym, bliżej jest do demokratów niż republikanów. Dla wyborców o lewicowych poglądach Partia Zielonych wygląda tak, jak chcieliby, by wyglądała Partia Demokratyczna. Wielu z tych, którzy w prawyborach demokratycznych głosowali na Berniego Sandersa, z pewnością będzie wolało oddać głos na Stein niż Clinton. W przypadku Partii Libertariańskiej jest to trochę bardziej wyważone, bo w kwestiach światopoglądowych (związki homoseksualne, aborcja, ale nie prawo do posiadania broni) jest bliska demokratom, zaś w gospodarczych (ograniczenie wydatków budżetowych, niskie podatki) – republikanom, i część wyborców tych ostatnich, którzy nie mogą zaakceptować Trumpa, też pewnie potraktuje Johnsona jako realną alternatywę. Powodem do obawy dla Clinton powinno być też rosnące poparcie dla kandydatów mniejszych partii wśród młodszych wyborców. Wśród wyborców do 35. roku życia Johnson zdobywa już 19 proc. poparcia, a to grupa, która zwykle częściej głosuje na demokratów.