Co poniektórzy publicyści z ławy prorządowej pospieszyli już z radami pod adresem prezydenta, aby pogłębiał ten proces - dla zdystansowania się wobec prezesa Kaczyńskiego, co miałoby rzekomo dać głowie państwa przewagę w przyszłej walce o schedę po przywódcy PiS. To są oczywiście scenariusze fantazyjne i życzeniowe, prezydent wie dobrze, czym kończy się sztuczne przyspieszanie naturalnych procesów, i jak negatywnie prawicowa baza przyjmuje cokolwiek, co można by uznać za grawitowanie w stronę wrogich „elit III RP”, a przede wszystkim – podziela z tą bazą większość poglądów i intuicji.
Ja osobiście jakiś rodzaj współdziałania obu ośrodków w polityce zagranicznej przyjąłbym, oczywiście, z zadowoleniem. I w pewnym zakresie jest on realny, co nie jest zjawiskiem nowym – już za Andrzeja Dudy w pewnych kwestiach (Ukraina) udawało się zbudować jakiś poziom porozumienia, co publicznie przyznawał nie kto inny, jak premier Tusk. Ale właśnie – jedynie w pewnym zakresie, a zakres ten może być tylko, niestety, niewielki. Dlaczego?
Dlatego, że obie strony funkcjonują w paradygmacie konfliktu, i nie są w stanie tego samodzielnie zmienić. Przecież Radosław Sikorski od lat buduje swój wizerunek w Platformie nie jako polityka szukającego porozumienia z drugą stroną, tylko wręcz przeciwnie – antypisowskiego radykała. Fakt, iż jego mentorem pozostaje Roman Giertych, doskonale harmonizuje tu z zapotrzebowaniem platformerskiej bazy, więc zerwanie ministra z tą strategią jest politycznie niemożliwe. Oczywiście – w miarę jak (i jeśli) perspektywa wyborczego zwycięstwa prawicy będzie stawać się coraz realniejsza, gros urzędniczego korpusu MSZ będzie stawać się coraz mniej skłonne do uczestniczenia w eskalowaniu konfliktów z prezydentem, ale też do tego wystarczy samego ministra i jego najbliższego otoczenia. Zmian ze strony rządowej nie spodziewałbym się więc.
Konflikt pomiędzy Karolem Nawrockim a Radosławem Sikorskim jest wpisany w logikę polskiej polityki
Nie spodziewałbym się ich również ze strony prezydenckiej. Tym bardziej, że prezydent najwyraźniej walczy o realne rozszerzenie swoich kompetencji, rozpycha się (to nie jest sformułowanie negatywne) w ramach obowiązującej konstytucji. A końcem tego procesu miałaby być konstytucja nowa, wprowadzająca w Polsce model już bardziej prezydencki. To stawia go w naturalny sposób na kursie antagonistycznym wobec rządu, a dziedzina polityki zagranicznej jest (oprócz obronnej) tą, w której nawet zgodnie z obecnym stanem prawnym prezydent ma coś do powiedzenia w stopniu większym niż w innych obszarach.
Jest też konflikt o ambasadorów, w którym żadna ze stron nie jest w stanie ustąpić. MSZ – bo ewentualne wycofanie nominacji dla tzw. „kierplaców”, czyli kierowników placówek, niebędących ambasadorami z racji braku podpisu prezydenta, z Ryszardem Schnepfem i Bogdanem Klichem na czele, byłoby dla rządu kolosalną porażką prestiżową. Urząd prezydenta Karola Nawrockiego – bo w zasadzie po co, skoro (jak ma nadzieję prawica) za dwa lata odniesie się całkowite zwycięstwo?
Nie ma co liczyć na trwała zgodę pomiędzy Karolem Nawrockim a Radosławem Sikorskim
Więc po co teraz wchodzić w kompromisy i nominować jakichś nie swoich ludzi, żeby potem, mając już pełnię władzy, musieć ich albo odwoływać, albo męczyć się z nimi jeszcze następne dwa lata, do momentu upłynięcia ich ambasadorskich kadencji. Lepiej znosić stan obecny, a w 2027 r. wysłać na placówki już wyłącznie tych ze swojego punktu widzenia niekontrowersyjnych. Zresztą – mówi się w tych sferach – po stronie MSZ nie dotrzymają żadnych nieformalnych uzgodnień, Duda wiele razy wysyłał sygnały o gotowości do kompromisu i zawsze spotykał się z nielojalnością, więc tym bardziej - po co?
Reasumując – na trwałe, strategiczne współdziałanie za granicą nie ma szans. Na wyspowe, fragmentaryczne – są. Dobre i to. Uczmy się cieszyć małym.