Jednak taki układ nie jest możliwy w realiach gorącej polaryzacji. Politycy z obu stron ideowej barykady – starego liberalizmu oraz nowej prawicy – krytykują się w ostrych słowach, także w odniesieniu do spraw zagranicznych, a na dodatek często robią to na forum międzynarodowym. Choćby na platformach społecznościowych, które stały się przestrzenią debaty o zasięgu globalnym.

Nawet jeśli zgodna kohabitacja, przynajmniej w sprawach międzynarodowych, to marzenie ściętej głowy, to i tak rywalizacja między małym a dużym pałacem zaczyna wymykać się spod kontroli. Słowa europosła PiS Adama Bielana, że premier Donald Tusk stał się persona non grata w Białym Domu, powinny włączyć wszystkie dzwonki alarmowe. Politycy przekroczyli linie, których nigdy nie powinni przekraczać. Na tle tych słów bledną nawet niemądre filmiki sprzed Białego Domu, kręcone przez szefa polskiej dyplomacji Radosława Sikorskiego.

Bez odwrotu

Zapowiedź przyszłej konfrontacji można było dostrzec przed majowymi wyborami, a nawet przed właściwą kampanią wyborczą, gdy PiS zaczął podburzać prezydenta elekta USA Donalda Trumpa przeciw polskiemu rządowi. „Mogę ujawnić, że sztab Donalda Trumpa otrzymał wszystkie materiały z negatywnymi wypowiedziami na jego temat” – stwierdził aktywny w USA europoseł Dominik Tarczyński w rozmowie z portalem wPolityce.pl w listopadzie 2024 r.

W czasie rządów Mateusza Morawieckiego politycy PiS cały czas alarmowali, że ich rywale „donoszą” na nich do UE. Można działania ówczesnej opozycji oceniać różnie, lecz były odmienne od tego, co czyni teraz prawica. Po pierwsze, było to zgłaszanie możliwego łamania prawa przez władzę, nie zaś jej nieroztropnych słów. Po drugie, skargi te kierowano do konkretnych instytucji UE, której jesteśmy częścią, a nie do osób prywatnych, które dopiero mają objąć urząd. Skoro politycy związani z prawicą nie powstrzymali się od donoszenia na polski rząd wyłącznie w celu osłabienia jego pozycji zarówno w kraju, jak i za granicą, to trudno przypuszczać, by nie kontynuowali tej taktyki. Spór między dwoma ośrodkami władzy będzie się więc zaostrzać, zresztą prezydent Nawrocki nie ukrywa, że jednym z jego celów jest obalenie Tuska. A skoro zdecydował się zawetować ustawę o pomocy Ukraińcom zaledwie kilka tygodni przed końcem jej obowiązywania, ryzykując choćby zakończenie finansowania starlinków, to wydaje się, że się nie cofnie.

Unijny dwugłos

Zapewne kwestią czasu jest „druga wojna o krzesło”, spór kompetencyjny między premierem a prezydentem dotyczący reprezentowania Polski na unijnych szczytach. Wielu komentatorów przekonuje, że wyrok Trybunału Konstytucyjnego już tę sprawę rozwikłał i wszystko jest klarowne. To nieprawda, gdyż wyrok niczego tak naprawdę nie przesądził.

W postanowieniu z 20 maja 2009 r. trybunał stwierdził m.in., że „Prezydent RP, jako najwyższy przedstawiciel Rzeczypospolitej, może, na podstawie art. 126 ust. 1 Konstytucji, podjąć decyzję o swym udziale w konkretnym posiedzeniu Rady Europejskiej, o ile uzna to za celowe dla realizacji zadań Prezydenta Rzeczypospolitej określonych w art. 126 ust. 2 Konstytucji”. Gdy Nawrocki okrzepnie na urzędzie, to każdy szczyt Rady Europejskiej może stać się dla niego tym „konkretnym”, na którym właśnie powinien się stawić. A co gorsza, nie mamy TK, którego wyroki uznawałyby wszystkie główne siły polityczne, więc przyszłego sporu kompetencyjnego już nie będzie miał kto rozwiązać.

Zacząć się może od tego, że prezydent zechce instruować rząd, jak powinien działać podczas szczytów Rady Europejskiej oraz Rady UE. Nie będzie wysyłał tego w formie pisemnej (być może też), tylko będzie robił z tego mały show podczas konferencji. Gdy rząd nie załatwi tego, co zlecił mu prezydent, np. nie znajdzie koalicji blokującej umowę handlową z Mercosur, najpierw zacznie się wzajemne obarczanie winą. Karol Nawrocki będzie oskarżał Donalda Tuska o nieudolność, a rząd prezydenta o jątrzenie i podważanie jego pozycji, co uniemożliwia mu znajdowanie poparcia dla postulatów Warszawy. Wykorzystując indolencję słabnącego gabinetu, Nawrocki zacznie jeździć na szczyty UE, co może doprowadzić nie tylko do kuriozalnych scen walki o dostęp do mikrofonu, bo to byłoby pół biedy, lecz także do dwugłosu Polski na forum europejskim. W takiej sytuacji zdanie Warszawy przestanie być traktowane poważnie, gdyż nikt nie będzie wiedział, które jest tym obowiązującym. Kluczowe decyzje w sprawie dalszej integracji, bezpieczeństwa czy relacji z innymi obszarami gospodarczymi mogą zostać podjęte bez realnego uczestnictwa Polski.

A w kraju weta

Karol Nawrocki może też zacząć poszerzać kompetencje w kraju. Istnieje szansa, że zwoływanie Rady Gabinetowej szybko mu się znudzi, tym bardziej, że akurat na tym polu niewiele może ugrać. Rada nie ma żadnych kompetencji, więc ministrowie i premier będą mogli to wykorzystywać, dając prezydentowi i oglądającym ich wyborcom do zrozumienia, że to nie on rządzi. W tej sytuacji Nawrocki ryzykowałby ośmieszenie, nic nie mogąc realnie zyskać. Zacznie więc jeszcze szerzej korzystać z tych uprawnień, które ma – czyli przede wszystkim z weta.

Może też próbować wywierać wpływ na kierunek rządów poprzez swoje uwagi i oczekiwania dotyczące większości ustaw. Rząd będzie więc w potrzasku – nie będzie mógł się zgadzać na postulaty prezydenta, gdyż w ten sposób oddałby mu, jeśli nie całą, to znaczną część kompetencji. Jeśli nie będzie się godził na uwzględnianie uwag prezydenta, straci możliwość reformowania kraju i będzie oskarżany o nieudolność. Już zresztą jest.

Politycy koalicji mają nadzieję, że Nawrocki szybko zrezygnuje z wetowania ustaw, gdyż zacznie z tego powodu tracić w oczach elektoratu. Zapominają jednak, że za Nawrockim stoi sprawna maszyna narracyjna, jaką jest największa pod względem oglądalności stacja informacyjna w Polsce, czyli TV Republika. W efekcie rząd straci możliwość zmiany rzeczywistości, a utrzymywanie się przy władzy będzie dla niego coraz większym obciążeniem. Natomiast Polska będzie tracić kolejne lata na jałowe spory, chociaż listy niezbędnych reform nawet już się nie chce przypominać.

Inna prawica

Pozycja rządu będzie również osłabiana przez prezydenta w wyniku kierowania do Kancelarii Sejmu popularnych społecznie projektów ustaw. Nie będą to propozycje mądre ani sprawiedliwe, a co więcej, będą bardzo obciążające dla budżetu państwa. Najlepszym przykładem jest złożony projekt o zerowym PIT dla rodzin z co najmniej dwójką dzieci, który podwyższa kwotę wolną od opodatkowania do łącznie 280 tys. zł dochodu rocznie. Według Ministerstwa Finansów będzie to kosztować skarb państwa nawet 30 mld zł, chociaż według Kancelarii Prezydenta mowa o kwocie dwukrotnie mniejszej. Tak czy inaczej, będzie to stanowić ogromne obciążenie i tak już napiętego do granic możliwości budżetu.

Równocześnie zerowy PIT będzie korzystny w największym stopniu dla najlepiej zarabiających, których korzyść łącznie wyniosłaby aż 34 tys. zł rocznie. Para, w której oboje małżonków zarabiają pensję minimalną, zyskałaby według obecnych realiów ledwie 1,8 tys. zł rocznie. Zdecydowanie sensowniejsze byłoby więc podwyższenie 800+, o ile w ogóle podwyższanie i tak już wysokich transferów pieniężnych jest potrzebne.

Niestety, sensowność składanych projektów może nie należeć do celów prezydenta. Dla Nawrockiego nawet lepiej będzie, jeśli te projekty nie będą w ogóle możliwe do wdrożenia, gdyż będzie miał pewność, że rząd je odrzuci. Wystarczy, że propozycje będą dobrze odbierane przez elektorat, który lubi niskie lub zerowe podatki, jak również wspieranie rodzin.

Kolejne projekty będą szły dokładnie w tym samym kierunku. Prezydent zapowiada już „realizację obietnicy koalicji rządzącej” – a więc podniesienie kwoty wolnej od podatku do 60 tys. zł, co według MF będzie kosztować budżet ponad 40 mld zł. Jedynie przywrócenie poprzedniej stawki VAT wynoszącej 22 proc. (koszt ok. 10 mld zł) byłoby rzeczywiście godne rozważenia, chociaż musiałoby się to wiązać z podwyższeniem innych danin. A na to Nawrocki się nie zgodzi, gdyż sam to już wielokrotnie powtarzał, także w kampanii wyborczej, gdy podpisał się pod postulatami Sławomira Mentzena.

Składane przez prezydenta projekty będą działać dwutorowo. Po pierwsze, będą jeszcze bardziej osłabiać poparcie dla rządu, gdyż większość będzie musiała je odrzucać. Co będzie trudne do wytłumaczenia wyborcom. Po drugie, istnieje też możliwość, że rząd spróbuje przynajmniej niektóre z pomysłów Nawrockiego wcielić w życie, ale to będzie skutkować jeszcze gorszymi wynikami budżetu i zaostrzeniem procedury nadmiernego deficytu, czyli głębokimi cięciami w innych obszarach działania państwa. Ewentualnie ich skutkiem będzie pogłębienie deficytu, spadek ratingu Polski, co agencja Fitch zresztą już zapowiedziała, obniżając perspektywę na negatywną, i wreszcie wzrost oprocentowania polskich obligacji, czyli wyższe koszty obsługi długu publicznego. Karol Nawrocki będzie też w ten sposób wykorzystywać coraz bardziej konfederackie poglądy części społeczeństwa, popularyzując je i psując w ten sposób debatę publiczną, przechylając ją jeszcze bardziej w prawo. Co za dwa lata skończy się triumfem wyborczym prawicy – ale nie będzie to prawica Kaczyńskiego, ale Czarnka, Mentzena i Brauna. Najzagorzalsi przeciwnicy prezesa PiS wnet za nim zatęsknią.

Podzielona armia

Prezydent pełni istotne funkcje przy nominacjach personalnych na przeróżne urzędy – na członków Krajowej Rady Sądownictwa, na szefa banku centralnego, prokuratora krajowego i jego zastępców, profesorów, generałów czy ambasadorów. Niewątpliwie Nawrocki może te uprawnienia wykorzystać do próby umieszczenia na istotnych stanowiskach swoich ludzi. Będzie więc blokować nominacje, jeśli rząd nie spełni przynajmniej niektórych jego oczekiwań. Może to doprowadzić do wakatów na kolejnych kluczowych urzędach. Już nie mamy ambasadora w USA, bo rząd upiera się przy niemądrej kandydaturze Bogdana Klicha.

Nawrocki może również spróbować powiązać kwestie nominacji personalnych z legislatywą, warunkując podpisanie kluczowych ustaw zgodą rządu na nominowanie na konkretne urzędy swoich ludzi. A powiązanie nominacji personalnych z pracą Sejmu byłoby już bardzo daleko idącym psuciem państwa, gdyż w dobrze rządzonym kraju te sprawy winny być zdecydowanie od siebie oddzielone.

Najbardziej niebezpieczna może być jednak próba przejęcia kontroli prezydenta nad armią. Najpierw będzie to odbywać się w sposób miękki, poprzez nominacje generalskie. W ten sposób dojdzie do upolitycznienia wojska i zarażenia go wszechobecną polaryzacją. Sztab generalny podzieli się na generałów rządowych i generałów prezydenckich.

Prezydent i szef MON jak na razie mają dobre relacje, jednak próba miękkiego przejęcia kontroli nad armią utwardzi stanowisko ministra Kosiniaka-Kamysza, tym bardziej że będzie on naciskany przez premiera, by nie dopuścić do rozpychania się Nawrockiego w obszarze obronności. W armii powstanie chaos, co osłabi pozycję Polski na wschodniej flance NATO, a sojusznicy z regionu przestaną traktować Warszawę jako istotny element systemu bezpieczeństwa w Europie Środkowo-Wschodniej.

W ostateczności prezydent może spróbować przejąć kontrolę nad Wojskiem Polskim. Brzmi to jak niedorzeczność, bo przecież w czasach pokoju to szef MON sprawuje kontrolę nad armią. Nawrocki może jednak uznać, że nie żyjemy w czasach pokoju, gdyż co rusz spadają na kraj rosyjskie drony, a wschodnia granica jest forsowana przez migrantów. Dokładnie takie rozwiązanie wdrożył przecież prezydent Donald Trump, który jest ideowym wzorem naszej prawicy. Trump aktywował uprawnienia prezydenta, wykorzystując International Emergency Economic Powers Act (IEEPA – Ustawa o międzynarodowych nadzwyczajnych uprawnieniach gospodarczych), co dało mu możliwość wprowadzania zmian za pomocą zarządzeń wykonawczych. Właściwie wszystkie wprowadzane właśnie taryfy celne mają formę nie umów międzynarodowych, lecz zarządzeń IEEPA. Bez tej ustawy Trump musiałby za każdym razem prosić o zgodę Kongresu, jednak sam sobie nadał dodatkowe uprawnienia, uznając, że USA toczą wojnę z imigrantami i kartelami narkotykowymi.

Próba przejęcia kontroli nad armią w podobny do Trumpa sposób niewątpliwie spotkałaby się z ostrą reakcją rządu i wątpliwe jest, by ta operacja Nawrockiemu się udała. Stan wojenny w Polsce wprowadza prezydent, ale na wniosek Rady Ministrów, poza tym może zostać to odrzucone przez Sejm, gdzie koalicja ma większość. Jeśli wcześniejsze przepychanki w sprawie nominacji generalskich sprawią, że w sztabie znajdą się ludzie Nawrockiego, to istnieje jednak ryzyko, że nastąpi podział w armii. A to byłoby już piekielnie niebezpieczne nie tylko z perspektywy bezpieczeństwa zewnętrznego, lecz także wewnętrznego.

I tylko pesymizm

Dwa ośrodki władzy wykonawczej w Polsce są więc na kursie kolizyjnym. Jeśli któryś z nich nie odpuści, albo oba, grozi to głębokim pęknięciem państwa i możliwą zapaścią instytucjonalną. Problem w tym, że Karol Nawrocki i jego ludzie sami zapowiadają „aktywną prezydenturę”. Jeśli cofnie się Donald Tusk, doprowadzi to do niekonstytucyjnego poszerzenia uprawnień prezydenta i przesunięcia systemu w kierunku prezydenckiego, chociaż w konstytucji zapisany jest system parlamentarno-gabinetowy. To, co obserwowaliśmy do tej pory, może nas tylko utwierdzać w pesymizmie. ©Ⓟ