W Polsce jest dzisiaj około 200 tys. działaczy. Co dziesiąty z nich jest członkiem organizacji związkowej po cichu inspirowanej przez pracodawcę w celu unieszkodliwienia innych struktur.
Udawani związkowcy / Dziennik Gazeta Prawna
W kultowym filmie Stanisława Barei „Miś” prezes klubu sportowego Tęcza wychwalany jest tak: „Łubu-dubu, łubu-dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu. Niech żyje nam! To śpiewałem ja – Jarząbek”. Dzisiaj takimi Jarząbkami są związkowcy, którzy dogadują się z zarządami firm i zamiast reprezentować interesy pracowników, do czego teoretycznie są powołani, po cichu wspierają pracodawców, łamią strajki i neutralizują negatywne nastroje pracowników w stosunku do pracodawców.
Dlatego coraz częściej zarządy firm, które nie radzą sobie ze związkami zawodowymi, zakładają własne organizacje tego typu. Określa się je mianem „żółtych” albo „prezesowskich”. Wobec utajnionych łamistrajków realni działacze związkowi są bezradni. Wiedzą o nich niewiele, „żółte” grupy nie naruszają prawa, a udowodnienie kolaboracji z pracodawcą jest niemal niemożliwe.
Jeden z takich związków działa w dużej sieci handlowej. Pomógł, wspierając politykę zarządu, zablokować wypłaty jubileuszowych nagród i zamrozić fundusz socjalny. Chociaż działacze zakładowej „S” nie chcieli się na to zgodzić, z inspiracji m.in. dyrektora sprzedaży sieci grupa pracowników centrali założyła własny związek. W pełni poparł on rozwiązania proponowane przez zarząd. W efekcie zostały wprowadzone.
– Związek „żółty” to organizacja spolegliwa względem pracodawcy, często, choć nie jest to regułą, animowana przez niego, zawsze podatna na jego wpływ – ocenia Jan Czarzasty z SGH.
Adam Mrozowicki z Uniwersytetu Wrocławskiego szacuje, że z 2 mln związkowców w Polsce 5–10 proc. należy do związków „prezesowskich”. Wiadomo, że najczęściej nie należą oni do głównych central. Trzeba ich szukać wśród 600 tys. zrzeszonych w pozostałych grupach. – „Żółte” związki są tam, gdzie istnieją cztery organizacje lub więcej – tłumaczy Andrzej Kropiwnicki, przewodniczący mazowieckiego regionu „S”.
Te struktury to problem, wobec którego centrale związkowe są bezradne. – Niewiele można zrobić – przyznaje Grzegorz Ilka, rzecznik OPZZ. Jeżeli już taki związek powstanie, walka z nim jest niemal niemożliwa.
Jednak zdaniem rzecznika „S” Marka Lewandowskiego kryzys nie jest glebą, która sprzyja „prezesowskim” organizacjom. To bardziej kwestia mentalności części menedżerów, szczególnie młodych wilków gotowych na wszystkie chwyty. Ich wyobraźnia jest nieograniczona. Grzegorz Ilka wspomina przypadek sprzed kilku lat, kiedy inwestor z południa Europy nabył zakład poligraficzny w jednym z dużych miast i natychmiast powołał tam „żółtą” organizację. Potem wydał mnóstwo pieniędzy na wypożyczalnię sprzętu turystycznego wysokiej klasy, którą oddał w dzierżawę związkowi. Członkowie mogli wypożyczać za darmo. „S” i OPZZ niemal przestały istnieć, bo większość związkowców zasiliła szeregi nowej grupy.

Nowe oblicze związków zawodowych. Pracownicy mniej ważni niż zarząd

Sprawa w budowlanej sieci handlowej jest wzorcowym przykładem działania „żółtego” związku. Kiedy w ub. roku pojawiły się pogłoski o słabej kondycji finansowej firmy, przedstawiciele „S” zostali zaproszeni do centrali na spotkanie. Na miejscu się okazało, że sieć chce wstrzymać wypłatę przyznawanych co 5 lat jubileuszowych nagród i zamrozić bezterminowo fundusz socjalny, co oznaczało m.in. utratę pożyczek remontowych, dopłat do książek, zapomóg, paczek świątecznych. Działacze „S” byli zaskoczeni – nikt wcześniej nie konsultował z nimi takich propozycji. W efekcie je odrzucili.

Związkowcy poszli jednak na ugodę w kwestii funduszu socjalnego. Zostałby zamrożony na dwa lata, a w międzyczasie środki z niego poszłyby na podwyżki. Związkowcy chcieli podwyżek kwotowych, dla wszystkich po równo, a kierownictwo – procentowych i przyznawanych indywidualnie. – Finał spotkania był taki, że ówczesny dyrektor ds. sprzedaży stwierdził, iż będą zmuszeni sięgnąć po inne rozwiązanie – mówi Mariusz Włodarczyk, przewodniczący zakładowej „S”.

Tym rozwiązaniem okazało się założenie „żółtego” związku zawodowego. Na jego czele stanął szef działu kontrolingu, a w prezydium zasiadała asystentka prezesa. W centrali dużej sieci bez problemu zebrano 10 wymaganych do założenia związku osób. W pierwszej uchwale nowej struktury czytamy, że „główną przesłanką do założenia zakładowej organizacji związkowej jest chęć wpływania na kształt zmian wprowadzanych do regulaminów zakładowych dotyczących wszystkich pracowników firmy [nazwa do wiadomości redakcji]”. Nowo powstały związek nie miał zastrzeżeń do propozycji zarządu. Przez wzgląd na brak porozumienia między „S” a nową organizacją zarząd wprowadził swoje zmiany.

Rzadko kiedy udaje się znaleźć tak oczywisty przykład „prezesowskiego” związku. W większości przypadków pozostają jedynie przesłanki. – Lider takiego związku przecież nigdy się nie przyzna, że kieruje strukturą uzależnioną od zarządu – mówi dr Czarzasty z SGH. Może on np. przez większość czasu działać ramię w ramię z innymi organizacjami, żeby w tej jednej, kluczowej kwestii stanąć po stronie pracodawcy. A potem dalej działać jak „normalny” związek. Inna strategia: przedstawiciel „żółtego” siada do negocjacji z innymi grupami, ale bez upoważnienia do podpisywania czegokolwiek. Mówi: ja muszę to jeszcze uzgodnić z resztą członków. Po czym wraca z „konsultacji” i bezradnie rozkłada ręce: nie zgodzili się. Rozeznanie w związkowych barwach utrudnia to, że oskarżenie o bycie „żółtym” to rutynowe zagranie z zakresu czarnego PR-u. O ile największe związki nie obrzucają się błotem, o tyle takie zarzuty kierują pod adresem mniejszych organizacji. Te nie pozostają im dłużne i odbijają oskarżenia.

Zakładanie „żółtych” organizacji ułatwia polski, pluralistyczny model związkowy, w którym na terenie jednego zakładu może funkcjonować wiele struktur zawodowych. Dlatego sygnałem, że powstał taki organizm, może być sytuacja, w której w niechętnej związkom firmie nagle znajduje się miejsce nawet dla kilku organizacji. Doktor Mrozowicki mówi, że większe prawdopodobieństwo powstania „żółtego” jest tam, gdzie związki są słabe, a mniejsze tam, gdzie są silne. – W firmie takiej jak Volkswagen Polska, gdzie uzwiązkowienie sięga 95 proc., nie ma miejsca na taki związek – zauważa.

„Prezesowskie” grupy unikają zapisywania się do trzech głównych central, bo te mogłyby je odgórnie rozwiązać. Tym bardziej nietypowa jest sprawa tego z sieci handlowej (OPZZ obiecało, że mu się przyjrzy).

Do centrali czasem warto przystąpić, bo wówczas związek jest uznawany za reprezentatywny, a pracodawca powinien negocjować tylko z takimi (innym kryterium jest skupienie 10 proc. załogi). W praktyce jednak firmy traktują wszystkie związki tak samo, co ułatwia „żółtym” zadanie. Duzi czasami skarżą niereprezentatywność w sądzie, ale najczęściej zanim zapadnie wyrok, „żółtego” już nie ma. Na jego miejscu pojawia się nowy.

W opisywanej przez nas sieci handlowej szefowie sprzedaży i kontrolingu już nie pracują. Lojalny wobec prezesa syndykat wciąż jednak działa. Sieć tymczasem zapewnia nas, że „szanuje prawa pracowników oraz działa zgodnie z przepisami prawa, dlatego zawsze prowadzi dialog społeczny z istniejącymi w firmie zakładowymi organizacjami związkowymi”.