Dziesięć dni po zamachu przylecieli wreszcie do Polski. Siedmiu himalaistów musiało przerwać wspinaczkę na Nanga Parbat po tym, jak w jednej z baz pod szczytem, Talibowie dokonali zamachu terrorystycznego, w którym zginęło jedenaście osób.

Na lotnisku Okęcie szefowa polskiej grupy Aleksandra Dzik powiedziała, że nikt nie spodziewał się, że ta wyprawa może się zakończyć w ten sposób. - Spodziewałam się różnych niebezpieczeństw w górach. Ale tego nie mogliśmy przewidzieć. Do tej pory wyprawy na ośmiotysięczniki były bezpieczne. Od stu lat jeżdżą tam wyprawy i nic takiego się nie stał. Trudno jet w to nam uwierzyć - mówiła Aleksandra Dzik. Himalaistka podkreślała, że życie uratowało im to, że wyszli w góry założyć drugi obóz. - Udało nam się wyjść przed atakiem - mówiła dziennikarzom.

Dzik uważa, że równie dobrze, gdyby ta pięćdziesięcioosobowa grupa została jednak w bazie pierwszej, to do zamachu mogło wcale nie dojść. Talibowie mogli się przecież przestraszyć tak dużej liczby ludzi i spodziewać większego oporu.

Niemniej podróżnicy przekonują, że ten atak to był incydent. Pakistańczycy to bardzo przyjazny naród, a aktu terroru dokonała nieliczna grupa. Polacy musieli 10 dni czekać na powrót do Polski. W Islamabadzie wszyscy ewakuowani z bazy pod Nanga Parbat himalaiści byli przesłuchiwani przez pakistańską policję i uczestniczyli w identyfikacji ciał zamordowanych wspinaczy. Były też problemy techniczne z przewozem sprzętu z podnóża góry.