Będzie korekta, ale nie taka, na jaką często liczy się w Polsce. Zasadnicze kierunki zmian w świecie zachodnim wyznacza rozwój technologiczny i one się utrzymają. Nie będzie masowego powrotu węgla ani silnika spalinowego. Ale transformacji będzie towarzyszyć nowe rozdanie w światowym przemyśle, wielka przebudowa łańcuchów dostaw. I to ten proces może się ostatecznie okazać równie ważny albo wręcz ważniejszy niż cele klimatyczne. Pytanie nie brzmi więc, czy transformacja będzie kontynuowana, tylko jaka ona będzie.
Mamy sporo do nadgonienia i dystans wciąż się wydłuża. Od niedawna uciekają nam także Stany Zjednoczone, które dzięki pakietowi antyinflacyjnemu Bidena znacząco zwiększyły swoją zdolność przyciągania strategicznych aktywów gospodarczych. A przecież są na te problemy znane recepty.
Dywersyfikacja, czyli budowanie zrównoważonego portfela dostaw, recykling surowców i najważniejszy, czyli relokacja przemysłu i reindustrializacja. No i jeszcze atom – najbardziej oczywisty, a zarazem najmniej wykorzystany rezerwuar konkurencyjności przemysłowej Zachodu. W dodatku zapewniający dostawy energii niezależnej od pogody. Nie ma wątpliwości, że w interesie Polski jest możliwie najszybszy rozwój mocy jądrowych, a w interesie Europy – traktowanie tej gałęzi przemysłu jako wspólnego dobra o strategicznym znaczeniu.
Rozwojem technologicznym można zarządzać, ale nie da się zadekretować, że nagle całkowicie zmieni kierunek. OZE czy elektromobilność to gigantyczne, globalne branże zasilane od lat strumieniem inwestycji wartych setki miliardy dolarów. W rezultacie w ciągu nieco ponad dekady koszty produkcji paneli fotowoltaicznych spadły dziesięciokrotnie, podobnie baterii litowo-jonowych. Lądowe wiatraki potaniały ponad trzykrotnie i stały się najtańszą technologią energetyczną na świecie. Branża pojazdów elektrycznych rośnie wykładniczo i przekroczyła pułap 10 mln aut sprzedanych w jednym roku. To są fakty, z którymi nie sposób dyskutować, które wyznaczają i będą wyznaczały trendy gospodarcze, czy tego chcemy, czy nie. Nie zatrzymał ich Donald Trump w latach 2016–2020 i tym bardziej nie będzie w stanie ich zatrzymać, jeśli wygra wybory w roku 2024. Dominująca pozycja Chin w tych sektorach nie zniknie, jeśli zamkniemy oczy. To wyzwanie, z którym musimy się zmierzyć.
Jesteśmy. Producenci adaptują się coraz szybciej do sytuacji na rynku surowców i przechodzą na technologie nowej generacji, które pomagają redukować zależność od materiałów najdroższych czy najtrudniej dostępnych. Widzimy to na przykładzie szybkiego upowszechniania się baterii litowo-żelazowo-fosforanowych, które pozwalają przemysłowi elektromobilności obyć się bez wydobywanego głównie w Kongu i przetwarzanego w Chinach kobaltu. Koszt surowców krytycznych i ich podaż stały się problemem w okresie pandemii, który płynnie przeszedł w kryzys energetyczny i wojenno-inflacyjny. Ale wydaje się, że przynajmniej na razie górkę cenową mamy już za sobą i sytuacja powoli się normuje. Dla kraju takiego jak Polska, który nie jest technologicznym trendsetterem, nie narzuci samodzielnie światu nowego standardu baterii czy ogniw fotowoltaicznych, racją stanu jest inteligentne włączenie się w trend – poprzez przyciąganie strategicznie istotnych inwestycji i rozwój łańcucha wytwórczego wokół nich – a nie jego negacja. Nie możemy i nie powinniśmy całkiem kwestionować ani zdobyczy globalizacji (międzynarodowy handel odpowiada za znaczącą część PKB Polski), ani celów klimatycznych. Zarazem faktem jest, że nasz świat się fragmentaryzuje i ściślej integruje w ramach bloków handlowych.
Przez lata świat zachodni, a Europa w szczególności, był ślepy na problem międzynarodowych zależności gospodarczych. Koncentrowano się na krzewieniu wartości i wierzono, że wolny handel zadziała jak neutralny wehikuł cywilizacyjnego postępu. To był swojego rodzaju mesjanizm. Do pewnego stopnia projekt się udał, ale okazało się, że są efekty uboczne. Pozbyliśmy się przemysłów, których nie chcieliśmy u siebie. Pojawiło się marzenie o rozwoju bez konsekwencji, bez śladu środowiskowego, jaki wiązał się z węglem, stalą, przemysłem ciężkim. W rezultacie zamiast dekarbonizować produkcję, czynić ją bardziej ekologiczną, po prostu wypchnęliśmy ją na zewnątrz.
…najpierw brały wszystko, co Zachód chciał im dać. A potem postanowiły tym procesem zarządzać w taki sposób, żeby zmaksymalizować swoje znaczenie w globalnej gospodarce. Środkiem do tego celu miało być zidentyfikowanie kluczowych ogniw nowoczesnych technologii i ich zdominowanie. W 2015 r. Xi Jinping zainicjował program „Made in China” – rozpisany na 10 lat plan, który miał zmienić kraj z rezerwuaru taniej siły roboczej dla Zachodu w rozgrywającego w kluczowych sektorach. I to się udało osiągnąć – w dużej mierze dzięki świadomości swoich ograniczeń.
W Pekinie bardzo wcześnie dostrzeżono strategiczne znaczenie dostaw surowców energetycznych i związanej z tym zależności importowej. Wysiłki ukierunkowane na samowystarczalność w tym zakresie były podejmowane od lat i de facto to one wyznaczyły kierunki transformacji, a nie na odwrót. Energia wiatrowa i słoneczna czy auta elektryczne to dla Chin narzędzia, dzięki którym ograniczają swoje zapotrzebowanie na ropę naftową i gaz ziemny. W Europie tego wymiaru bezpieczeństwa energetycznego długo nie doceniano. Świadomość zależności, jeśli w ogóle była, to bardzo rozproszona. Kształtowanie miksu energetycznego, polityka handlowa w zakresie dostaw surowców, redukcja emisji gazów cieplarnianych – każdy z tych obszarów leżał w gestii innych pionów i szczebli zarządzania. Dodatkowo Unię usypiało przekonanie o jej liderskiej roli w dziedzinie standardów klimatycznych i środowiskowych. Gwoli sprawiedliwości trzeba podkreślić, że Europa miała do tej pory w tym wyścigu bardzo ograniczone możliwości. Na poziomie wspólnotowym UE dysponuje budżetem o wartości ok. 1 proc. dochodu narodowego swoich krajów członkowskich. Dla porównania – wydatki publiczne w Chinach to około jednej trzeciej PKB. Unia przyznała sobie w ostatnich dekadach narzędzia i kompetencje związane z wytyczaniem celów klimatycznych i środowiskowych, ale nie poszła za tym ekspansja unijnego budżetu ani rozwój wspólnej polityki przemysłowej. Nie dostrzeżono, że poprowadzenie jej w sposób uporządkowany i z pożytkiem dla europejskiej gospodarki to wyzwanie na skalę przekraczającą samodzielne możliwości nawet największych państw europejskich. Dopiero przyjęty w odpowiedzi na pandemię pakiet odbudowy był próbą zmiany tego stanu rzeczy i przyznania Unii instrumentu kształtowania nie tylko polityki klimatycznej, lecz także przemysłowej.
Wydaje mi się, że prędzej czy później będą musiały powstać kolejne fundusze na kształt covidowego. Bez dużych pieniędzy na poziomie UE, porównywalnych z tymi oferowanymi przez Waszyngton, znów nastąpi odpływ inwestycji, tym razem za Atlantyk.
To oczywiście dobrze, że te instrumenty stopniowo są wykuwane, ale jesteśmy już ponad rok do tyłu. A wypełnienie tych projektów treścią i finansowym konkretem będzie zadaniem, które realnie spadnie na instytucje wyłonione w przyszłorocznych wyborach. Myślę tu przede wszystkim o zapowiadanym przez Ursulę von der Leyen Funduszu Suwerenności.
Ten trend także wzmocnił się w okresie pandemii i kryzysu energetycznego. Do 2026 r. obowiązują poluzowane reguły pomocy publicznej. Głównym tego beneficjentem jest przemysł niemiecki. Od lutego 2022 r. Niemcy i Francja łącznie wydały ok. trzech czwartych pomocy publicznej w UE. Setki miliardów euro. To ogromny wstrząs dla równowagi wspólnego rynku. W dodatku w czasie, kiedy inwestorzy podejmują decyzje, które zaważą na przyszłości całego kontynentu – gdzie zbudować nową fabrykę paneli fotowoltaicznych, pomp ciepła czy turbin wiatrowych, gdzie przetwarzać lit, nikiel czy grafit. W rywalizacji na głębokość kieszeni z Berlinem i Paryżem zdecydowana większość unijnej „27” jest skazana na porażkę. Spójność UE wymaga, by jak najszybciej zrównoważyć te krajowe transfery unijnymi, które będą wyrównywały zasady gry. Wydaje mi się, że obserwujemy zalążki rodzącego się – może w bólach, ale jednak – nowego konsensusu, który uznaje konieczność europeizacji polityki przemysłowej. Jeszcze kilka lat temu wspólny dług był dla Berlina całkowitym tabu. Pandemia sprawiła, że zostało ono przełamane, i prędzej czy później zostanie przełamane znowu.
Co nie znaczy, że nic się nie da zrobić. Komisja Europejska dysponuje sporymi rezerwami, z których mogłaby korzystać już teraz. Mam na myśli chociażby Fundusz Innowacyjny i inne przychody z handlu uprawnieniami do emisji. Ta architektura powinna zostać możliwie jak najszybciej przebudowana w taki sposób, by pieniądze mogły popłynąć na krytyczne inwestycje.
Stworzenie warunków rozwoju dla przemysłu na miejscu, w Europie, jest według mnie konieczne. Jest już jasne, że ryzyko związane z zależnością jest zbyt wielkie.
To kolejne wyzwanie, na które nie da się odpowiedzieć bez wspólnych instrumentów finansowych, których beneficjentem powinno być także szeroko pojęte sąsiedztwo UE. Z punktu widzenia inwestycji ostatnie 20 lat przebiegło pod znakiem zwijania gospodarczych wpływów byłych potęg kolonialnych. W miejscach, z których wychodzi Europa, nie nastaje próżnia ani nie wchodzi w nie jakiś lokalny, afrykański kapitał. Wchodzą Chiny, Rosja i w dużo mniejszym stopniu USA.
Zdecydowanie tak. Zwłaszcza w kontekście rozwoju narzędzi umożliwiających odtworzenie kolejnych ogniw tego łańcucha.
To jest dla Europy trudne, bez dwóch zdań. Ale na pewno jest coraz bardziej świadoma, że możliwość uczciwej konkurencji skończyła się w momencie, w którym na scenie pojawił się monopolista. W dodatku taki, który sowicie dotuje swój własny przemysł. Jeśli w tej sytuacji chcemy utrzymać się w grze, jeśli chcemy utrzymać europejskie styl i jakość życia, to z jakąś formą ochrony rynku trzeba się przeprosić. I są pierwsze przejawy tej świadomości: przyjęcie opłaty granicznej za emisje (CBAM), rozwój regulacji dotyczących przestrzegania praw człowieka w łańcuchach dostaw czy niedawne uruchomienie przez Komisję postępowania antydumpingowego wobec chińskich eksporterów samochodów elektrycznych. Polska musi te zmiany dostrzec i włożyć polityczny i strategiczny wysiłek w to, żeby odbyły się bez rozbijania wspólnego rynku. Zasady gry w ramach UE muszą pozostać równe dla wszystkich, jeśli ma ona przetrwać.
To w pewnej mierze zależy od nas – od tego, czy Europa będzie umiała się w tej sprawie porozumieć i zorganizować, uzgodnić interesy, stworzyć i sfinansować wspólną politykę przemysłową. Tu nie wystarczą regulacje i cele wyznaczane z centrali. Muszą być wysublimowane narzędzia i – przede wszystkim – pieniądze.
Dla nas europeizacja polityki przemysłowej jest nie tylko korzystna, ale konieczna. Najwyższa pora, żebyśmy przestali patrzeć na UE i ją recenzować z pozycji obserwatora. Jesteśmy pełnoprawną częścią Europy. Można oczywiście stwierdzić już na wstępie, że nic z tego nie będzie, bo jesteśmy za słabi, i przyjąć postawę defensywną. Tylko powiedzmy sobie wprost: naszej podmiotowości w żaden sposób to nie wzmocni, wręcz przeciwnie. Te instrumenty pojawią się tak czy siak, bo są dla Europy „być albo nie być”, pytanie tylko – czy stanie się to z naszym aktywnym udziałem i w duchu wspólnotowej solidarności, czy poza nami, w duchu Unii wielu prędkości.
UE powstała jako unia gospodarcza i korzyści z uczestnictwa w niej zdecydowanie przewyższają wyzwania. Osobiście uważam, że pewna integracja polityczna jest konieczna, aby miała szansę wygrywać na globalnym rynku gospodarczym. Jestem też pewny, że nie ma zagrożenia tym, czym czasami niektórzy próbują straszyć – likwidacją tożsamości państw narodowych. Europa się zmieni, bo musi, ale nie wydaje mi się, żeby to musiało oznaczać federalizację.
Ten problem trzeba oczywiście jak najszybciej rozwiązać. Mam nadzieję, że się uda, nie tylko dlatego, że KPO to dla nas wielka szansa rozwojowa.
Energetyka była moim priorytetem, bo to koło zamachowe gospodarki. Program dywersyfikacji źródeł energii to było pierwsze wyzwanie i to na szczęście się udało. Gdyby nie moce OZE zbudowane w ostatnich latach, kryzys związany z wojną w Ukrainie byłby kosztowniejszy. Uruchomiliśmy program energetyki offshore. Program atomowy jest w toku i cieszy się akceptacją wszystkich największych sił politycznych. Popularność fotowoltaiki widzimy w całym kraju. Wszystko to nie byłoby możliwe bez programów wsparcia uruchomionych przez kierowane przeze mnie resorty. Oczywiście wiele mogłoby być zrobione szybciej czy na większą skalę. Należy jednak pamiętać, że rząd, w którym pracowałem, był rządem koalicyjnym. Wymagało to czasami czasochłonnych ustaleń – jak to w polityce. Dodatkowo ostatnie lata to czas kryzysów i niepewności na świecie
Już w ostatnich latach byliśmy jednym z głównych beneficjentów procesów reshoringu i friendshoringu, czyli przeprowadzki mocy produkcyjnych w rejony leżące bliżej central firm lub dające większą pewność dostaw na kluczowe rynki zbytu. Powiedziałbym wręcz, że był to jeden z dwóch podstawowych motorów rozwojowych naszej gospodarki – obok napływu wykwalifikowanych pracowników z Białorusi i Ukrainy. Przemysł bateryjny już się stał, i to w ciągu dosłownie kilku kwartałów, największym polskim sukcesem eksportowym w nowożytnej historii. Wcześniej udało się też z autobusami elektrycznymi. Szybko rozwija się branża pomp ciepła. Udało się znacząco wzmocnić akceptację dla rozwiązań OZE. Teraz wyzwanie polega na tym, żeby w tych dziedzinach nie dać sobie odebrać pozycji unijnego lidera i szukać kolejnych nisz rozwojowych.
Nie, to owoce realnych atutów naszego położenia i specyfiki, które pozwalają nam patrzeć w przyszłość z ostrożnym optymizmem. To choćby dostępność dobrze wykwalifikowanych absolwentów studiów technicznych czy informatycznych. Co nie znaczy, że korzyści z przemysłowych przetasowań przyjdą same, bez mądrej i bardzo aktywnej roli państwa zarówno w kreowaniu własnej polityki, jak i negocjowaniu tej unijnej. ©Ⓟ