Gdy my – co zrozumiałe – interesujemy się przede wszystkim własnym środowiskiem bezpieczeństwa, czyli wydarzeniami na wschodniej flance NATO, znaczna część świata z rosnącym niepokojem obserwuje wydarzenia w Azji. Kilku istotnych graczy wykazuje tam rosnącą determinację, by przebudować układ sił na bardziej korzystny dla siebie. Potencjał militarny i gospodarczy regionu sprawia zaś, że ewentualne zaostrzenie nawet jednego z tamtejszych konfliktów będzie mieć globalne reperkusje.
Pierwszeństwo w roli ewentualnego eskalatora przypada tam, rzecz jasna, Chińskiej Republice Ludowej. Pekin co prawda raz po raz częstuje świat gładkimi frazami o swym umiłowaniu pokoju, multilateralizmu i o poszanowaniu interesów wszystkich innych państw, ale praktyka wskazuje na co innego. I nie chodzi tu nawet o intensywne zbrojenia, w tym kosmiczne, morskie i nuklearne, ani o wyraźne, wielopłaszczyznowe wsparcie dla rosyjskiego reżimu i jego napastniczej wojny toczonej przecież nie tylko przeciwko samej Ukrainie, lecz de facto przeciwko globalnej wspólnocie państw demokratycznych i liberalnych. Xi Jinping i jego ludzie idą dalej, z jednej strony budując wokół siebie coraz bardziej spójny blok państw i ruchów gotowych destabilizować ład międzynarodowy, z drugiej zaś ewidentnie przygotowując własne społeczeństwo (i gospodarkę) na ewentualną wojnę.
Naprężone muskuły Chin
Było to widać bardzo wyraźnie podczas niedawnych, pekińskich obchodów zakończenia II wojny światowej. 80. rocznica japońskiej kapitulacji stała się okazją do promowania narracji, w której to Chiny – a dokładniej, chińscy komuniści (!) – uratowali świat przed wrażym imperializmem. Nie było w tej opowieści ani Amerykanów (którzy dźwigali główny ciężar walki na Dalekim Wschodzie), ani chińskich sił nacjonalistycznych (z którymi Mao Zedong i towarzysze krwawo rozprawili się wkrótce później, spychając ich resztki na Tajwan). Miejsce na trybunie honorowej, u boku Xi (ubranego tym razem w mundurek w stylu Mao), znalazło się natomiast dla Władimira Putina (jako dziedzica i piewcy ZSRR, który do realnych walk w tym teatrze działań włączył się co prawda w samym finale, ale jego spadkobierca dzisiaj służy Pekinowi do wykonywania czarnej roboty) oraz dla północnokoreańskiego dyktatora Kim Dzong Una (użytecznego jako straszak i destabilizator).
To dobrane trio z entuzjazmem obserwowało pokaz chińskiej siły wojskowej i technologicznej, w tym bojowych laserów LY-1 (na podstawach kołowych, to istotne novum), hipersonicznych pocisków YJ-19, rakiet DF-61 (najnowszego nośnika głowic nuklearnych, których liczba skądinąd rośnie w zapasach ChRL w błyskawicznym tempie). Nad głowami dostojników i defilujących żołnierzy pojawiły się nowoczesne samoloty J-20S i morski AWACS KJ-600. Zaniedbywana latami chińska marynarka wojenna też ma się ostatnio czym pochwalić – np. potężnymi, oceanicznymi niszczycielami (de facto: krążownikami) rakietowymi typu 055, o wyporności około 13 tys. ton, zdolnymi razić przeciwnika ultraszybkimi i trudnymi do powstrzymania pociskami YJ-21, nawet na dystans 1,5 tys. km.
Część ekspertów wciąż dywaguje (mimo udanych praktycznych testów chińskiego uzbrojenia w konflikcie indyjsko-pakistańskim), ile w tym wszystkim marzeń Biura Politycznego i propagandy, a ile realnych zdolności bojowych. Nawet jeśli ten sceptycyzm ma pewne podstawy, to i tak musimy się liczyć z tym, że oto chińskie siły zbrojne właśnie przekraczają pewien punkt krytyczny, poza którym mogą się pokusić już nie tylko o udany desant na Tajwan (plus działania odstraszające wobec sojuszników Tajpej), lecz także o prowadzenie i ewentualne wygranie pełnoskalowego, globalnego konfliktu z USA i ich sojusznikami.
Pekin nie zaniedbuje przy tym walki informacyjnej. Tylko w tym roku wyprodukowano kilka wysokobudżetowych filmów fabularnych, dotyczących tematyki historycznej, przeznaczonych do dystrybucji także zagranicą – głównie o japońskich zbrodniach wojennych i amerykańskiej dwulicowości. Jeden z nich, zatytułowany „Nieograniczone zło”, pobił wkrótce po wejściu do kin kasowe rekordy, zarabiając już na starcie prawie ponad 345 mln juanów (niemal 50 mln dol.). Profesor Zheng Yongnian, wykształcony w Princeton chiński politolog, znany niegdyś z lansowania w obiegu naukowym tez o chińskiej partii komunistycznej jako wcieleniu ideałów cesarskich i konfucjańskich (z nawiązaniami do „Księcia” Nicolo Machiavellego), który co prawda w atmosferze skandalu seksualnego musiał zrezygnować z pracy w Narodowym Uniwersytecie Singapuru, ale nadal współpracuje z prestiżowymi wydawnictwami i mediami na całym świecie, zaproponował zaś niedawno opracowanie w ChRL własnego systemu badania i nauczania stosunków międzynarodowych, zakorzenionego w chińskiej historii i tradycji (ale także w „realiach geopolitycznych”), który miałby „zaburzyć zachodniocentryczną narrację”.
Wiral jako broń
Niemal równocześnie chiński urząd ds. regulacji internetu ogłosił ogólnokrajową kampanię zwalczania wszelkich treści, które „promują wrogie nastroje w społeczeństwie”, od pesymistycznych komentarzy o spowalniającej gospodarce i rosnącym bezrobociu wśród młodzieży poprzez „zniekształcone lub wyolbrzymione narracje” o „przykrych incydentach wewnętrznych” (czyli brutalności, nieudolności lub korupcji władz), aż po odmienne od oficjalnych interpretacje dotyczące polityki zewnętrznej.
Zapewne jednym ze ściganych materiałów okaże się wiralowy film, na którym chiński niszczyciel „Guilin” próbuje staranować filipiński patrolowiec „Suluan”, ale po jego sprytnym manewrze wpada na bratni kuter CCG 3104 (chwilę wcześniej atakujący Filipińczyków z armatek wodnych). Mniejsza z chińskich jednostek została poważnie uszkodzona. Incydent wydarzył się parę tygodni temu w pobliżu spornej rafy Scarborough Shoal (która znajduje się w wyłącznej strefie ekonomicznej Filipin, ale od 2012 r. jest pod kontrolą ChRL) i pomógł rządowi w Manili w ponownym nagłośnieniu swoich roszczeń, a także rosnącego zagrożenia ze strony Pekinu, który ostatnio domaga się od innych krajów (w tym Brunei, Indonezji, Malezji, Filipin i Wietnamu) praktycznie całkowitej rezygnacji z ich praw na morzach regionu, a swoje żądania coraz częściej popiera brutalnymi działaniami wojskowymi.
Prawdopodobnie jednym z efektów tego incydentu jest ruch specjalnej komisji Izby Reprezentantów USA monitorującej działania chińskich komunistów, która w poniedziałek wezwała sekretarza stanu Marka Rubio i cały rząd do zapewnienia Filipinom odpowiednich funduszy na odpieranie tych „agresywnych i destabilizujących” akcji Pekinu. Wskazano przy tym wyraźnie, że ewentualne „dewastujące cięcia” w tym zakresie, a nawet utrzymanie wsparcia na dotychczasowym poziomie, mogą bezpośrednio zagrozić interesom bezpieczeństwa USA (Departament Stanu proponował niedawno drastyczne redukcje swego przyszłorocznego budżetu na „międzynarodową kontrolę narkotyków i egzekwowanie prawa”, z których wspierana jest m.in. filipińska Straż Przybrzeżna).
Gra o Tajwan
Podobny ton zaniepokojenia chińską aktywnością – w odniesieniu do Filipin, a także Tajwanu, u wybrzeży którego ChRL organizowała ostatnio serię gier wojennych – wybrzmiał podczas spotkania szefów dyplomacji Korei Południowej, Japonii i Stanów Zjednoczonych na początku mijającego tygodnia, przed sesją ONZ. Manila i Tajpej przyjęły to z uznaniem, Pekin zaś zareagował serią groźnych pomruków dyplomatycznych – co raczej nie sprzyja optymizmowi odnośnie dalszego rozwoju sytuacji, raczej każe się spodziewać eskalacji. Tym bardziej, że po drugiej stronie nie widać nastrojów kapitulanckich. „Wiadomość, którą Tajwan wysyła społeczności międzynarodowej, jest taka, że jesteśmy zdecydowani się bronić” – mówił prezydent Republiki Chińskiej Lai Ching-te kilka dni temu, podsumowując zorganizowane na wyspie wielkie targi przemysłu zbrojeniowego.
Warto przy okazji odnotować, że na tym rynku, na którym Amerykanie dominują od przynajmniej 30 lat (czyli od ostatniej sprzedaży okrętów holenderskich i francuskich na przełomie lat 80. i 90., mocno oprotestowanej wtedy przez ChRL) swoją obecność niespodziewanie mocno zaznaczyli tym razem Europejczycy. W kręgach eksperckich odczytano to jako narastającą wolę krajów Starego Kontynentu, by mocniej zaangażować się w wojskowe odstraszanie Chin, mimo rozlicznych (i wciąż rozwijanych) interesów z Państwem Środka.
Postawa Europy
Niemieckie Biuro Handlowe w Tajpej (po raz pierwszy biorące udział w wystawie), dumnie „prezentowało innowacyjne osiągnięcia i siłę przemysłową Niemiec w dziedzinie lotnictwa i bezpieczeństwa”, Airbus (także debiutujący w Tajpej) w hucznej oprawie „otwierał nową kartę, prezentując dużego taktycznego drona pionowego startu i lądowania Flexrotor, przeznaczonego do długotrwałych misji wywiadowczych, obserwacyjnych i rozpoznawczych” (model miał naklejkę z napisem: „Kocham Tajwan”), a tajwański minister obrony Wellington Koo został powitany w imponującym czeskim pawilonie przez Pavla Fischera, przewodniczącego branżowej komisji Senatu naszych południowych sąsiadów, słowami o „dużej gotowości do współpracy (…), pomimo złożonej sytuacji Tajwanu na arenie międzynarodowej, w obliczu nieprzyjaznej aktywności Komunistycznej Partii Chin”.
Kolejnym sygnałem, że Europa jest coraz mniej powściągliwa w kontaktach z Tajpej, była zaś niedawna wizyta ministra spraw zagranicznych Republiki Chińskiej Lin Chia-lunga w Pradze, Rzymie i Wiedniu (tuż po odwiedzinach szefa dyplomacji kontynentalnych Chin, Wanga Yi, między innymi w Austrii i w Polsce). „Teraz jest znacznie mniej ostrożności. Świat się zmienił z powodu Ukrainy” – skomentował to dla Reutersa (anonimowo, ze względów bezpieczeństwa) jeden z dyrektorów tajwańskiego producenta dronów wojskowych, sugerując też, że proces ten jest warunkowany skalą wsparcia ChRL dla Rosji.
Europa idzie więc śladami Brytyjczyków współpracujących z Tajpej w dziedzinie wywiadu wojskowego, szkolenia personelu morskiego i sił specjalnych, a także pomagających Tajwanowi w budowie pierwszych własnych okrętów podwodnych.
Na dwoje Trump wróży
Amerykanie oczywiście nie pozostaną w tyle. Na charakter ich dalekowschodniej gry może wskazywać to, że Donald Trump z jednej strony przygotowuje się do możliwego spotkania z Xi Jinpingiem już w październiku, negocjując jednocześnie kwestie szczegółowe (np. taryf czy własności amerykańskiej części TikToka), ale z drugiej strony utrzymuje otwarte kanały komunikacji strategicznej z Tajwańczykami. Ich „faktyczny ambasador” w USA (to termin podkreślający rangę, pomimo braku formalnych relacji dyplomatycznych) Alexander Yui ponoć miał się niedawno w Waszyngtonie spotkać „prywatnie” z grupą, znaną jako Prezydencka Rada Doradcza ds. Wywiadu.
To ciało półformalne, pracujące społecznie, ale pochodzące z nominacji prezydenckiej i dysponujące pełnym dostępem do informacji wszystkich kategorii. Tradycyjnie grupowało osoby co prawda kompetentne, acz pozostające zazwyczaj poza oficjalnymi instytucjami, uznawane było za niezbyt wpływowe i co najwyżej służące dopieszczeniu ego pewnych emerytowanych funkcjonariuszy i wojskowych lub akademickich specjalistów. Pod rządami Trumpa, przynajmniej wedle niektórych źródeł bliskich Białemu Domowi, owo gremium zdobywa coraz większe znaczenie – także w obliczu niekompetencji lub szybkiej rotacji osób, sprawujących formalne funkcje w strukturach „National Intelligence”. Jego szefem został Kalifornijczyk Devin Nunes, były członek Kongresu, a obecnie dyrektor generalny Trump Media & Technology Group (operatora m.in. preferowanej przez Trumpa platformy społecznościowej Truth Social), zaś wśród znanych członków wymieniany jest Robert O’Brien, który był doradcą Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego w jego pierwszej kadencji.
Ze strzępów zakulisowych informacji wynika, że rada jest już teraz przez niektórych zagranicznych dyplomatów uznawana za ważny ośrodek decyzyjny, a przynajmniej „wiedzący, co się święci”, zajmujący się też analitycznie takimi kwestiami jak polityka wobec rozwoju sztucznej inteligencji czy plany dalszej restrukturyzacji społeczności wywiadowczej USA. Gdyby sprawy relacji z Tajwanem trwale awansowały na krótką listę jej kompetencji, byłoby to niewątpliwie znaczące.
Trump w składzie porcelany
Równolegle do rosnących napięć w relacjach Chin z Tajwanem i Filipinami toczy się też ciekawa gra wokół Półwyspu Koreańskiego. Kim Dzong Un powiedział w niedzielę w Najwyższym Zgromadzeniu Ludowym, że „nie ma powodu, by unikać rozmów ze Stanami Zjednoczonymi”, jeśli tylko Waszyngton przestanie nalegać na denuklearyzację jego kraju – bo z programów „zabezpieczających suwerenność KRLD” nie zrezygnuje nigdy, pomimo sankcji. Dodał, że „osobiście wciąż miło wspomina prezydenta USA”, odnosząc się do ich trzech spotkań bezpośrednich podczas pierwszej kadencji Trumpa. Żeby nie było wątpliwości, dzień później zaznaczył jednak, że będzie „bardziej energicznie” promował stosunki z Chinami.
„To uwertura, zaproszenie dla Trumpa, by przemyślał swoją politykę” – skomentowała Rachel Minyoung Lee, ekspertka ds. Korei Północnej z amerykańskiego Stimson Center. Równocześnie nowy rząd w Seulu zaapelował do prezydenta USA, by ten „objął przywództwo” w sprawie nawiązania ponownego dialogu z Kimem, a być może nawet spotkał się z nim już niebawem (na przykład przy okazji październikowego szczytu państw Azji i Pacyfiku). Prezydent Korei Południowej Lee Jae Myung powiedział też, że „Korea Północna buduje 15–20 bomb atomowych rocznie i że każda umowa zamrażająca tę produkcję byłaby krokiem w kierunku całkowitego zakończenia tego programu” – na co Kim podkreślił, że nie ma mowy nawet o takim geście dobrej woli, bowiem dotychczasowe propozycje dotyczące „planów etapowych” były „nieszczere” i prowadziły tylko do osłabienia KRLD. „Świat doskonale wie, co Stany Zjednoczone robią, gdy zmuszą jakiś kraj do rezygnacji z broni jądrowej i do rozbrojenia” – powiedział Kim, dodając, że sankcje były „pouczającym doświadczeniem” i uczyniły jego kraj silniejszym i bardziej odpornym.
Wygląda to na połączenie dwóch trendów. Po pierwsze, nowej, deeskalacyjnej polityki Seulu, który ma na głowie problemy wewnętrzne po niedawnej próbie „prezydenckiego” zamachu stanu, spór z Amerykanami na tle taryfowym i wizowym i malejącą wiarę w parasol wojskowy swego głównego sojusznika. Po drugie, sprytnej rozgrywki Pjongjangu, który chciałby wyprzedzić sąsiada z południa w bezpośrednich relacjach z Trumpem i poprawić swoją pozycję przetargową. Trochę na wzór taktyki, która okazała się całkiem efektywna w wykonaniu Rosjan, czyli mamiąc amerykańskiego prezydenta mirażem potencjalnych sukcesów dyplomatycznych i przełomów, i robiąc swoje w dziedzinie rozwoju militarnego i przy okazji pokazując światu, że z Waszyngtonem da się rozmawiać twardo i z pozycji siły. Temu ostatniemu mają służyć deklaracje o nienaruszalności programu nuklearnego oraz ostentacyjna przyjaźń z Pekinem i Moskwą. A robieniu swojego – np. pozyskanie od Rosji prawdopodobnie trzech modułów dla okrętów podwodnych, złożonych z rdzeni reaktorów, turbin i systemów chłodzenia.
Jeśli Trump połknie przynętę, długofalowym skutkiem rozmów z Kimem nie będzie żaden nowy etap w relacjach z Koreą Północną, tylko strata czasu (który reżim spożytkuje na rozbudowę swego potencjału zaczepnego) przy jednoczesnym zmniejszeniu autorytetu USA w oczach regionalnych sojuszników i być może ostateczne skomplikowanie relacji z Koreą Południową (do jej wepchnięcia w orbitę miękkich wpływów chińskich włącznie).
To poważnie osłabiłoby antychiński sojusz na Indo-Pacyfiku, tym bardziej, że w Japonii mamy tymczasem kolejne przesilenie rządowe, a relacje amerykańsko-indyjskie mocno ucierpiały wskutek niedawnej presji gospodarczej USA (w sprawie zakupów rosyjskiej ropy) oraz decyzji wizowych, uderzających w hinduskie firmy technologiczne. Owszem, teraz można obserwować próbę odbudowy sojuszniczych stosunków – Rubio spotkał się z indyjskim ministrem spraw zagranicznych Subrahmanyamem Jaishankarem na marginesie Zgromadzenia Ogólnego ONZ, a Departament Stanu poinformował, że obaj szefowie dyplomacji uzgodnili, „kontynuację współpracy na rzecz promowania wolnego i otwartego regionu Indo-Pacyfiku, również w ramach Quad”. To jednak na razie tylko drobne światełko w tunelu, bo nierozwiązane sprzeczności i złe emocje pozostają. A chiński zegar tyka.