Z polskiej perspektywy jako kluczowe jawi się zagrożenie rosyjskie, ale nie miejmy złudzeń – poza krajami flanki wschodniej i okolic (a i to nie wszystkimi, vide Węgry i Słowacja) dominuje inna optyka. W wielu państwach na pierwszy plan wysuwa się kwestia ewentualnej rywalizacji ze Stanami Zjednoczonymi, ułożenie sobie korzystnych relacji z Chinami i Indiami, niekontrolowana migracja, zwłaszcza z Afryki i Bliskiego Wschodu, a także posiadanie u siebie coraz liczniejszych społeczności muzułmańskich. Głos Polski – czy nawet szerzej, dawnych krajów demokracji ludowej – jest przy tym wciąż słabo słyszalny w przestrzeni publicznej „starego Zachodu”. Niestety, jeśli ktoś tam na serio odnotowuje nasze obawy dotyczące agresywnej polityki rosyjskiej, to zazwyczaj tylko w pakiecie z chwilowo zbieżnymi komunikatami amerykańskimi, niemieckimi, francuskimi lub brytyjskimi. Ewentualnie szwedzkimi czy fińskimi, bo nasi sąsiedzi zza Bałtyku na swoją soft power zapracowali już dawno.
Z tego odmiennego spojrzenia na priorytety polityki bezpieczeństwa wynika powszechna niechęć do wzmacniania jej wspólnotowych instrumentów. Przynajmniej tak długo, jak nie ma gwarancji, że znajdą się one w wyłącznej dyspozycji „naszej i naszych przyjaciół” – a na to akurat się nie zanosi, bo żadna z głównych grup interesów czy koalicji, ani ta akcentująca zagrożenia rosyjskie, ani ta, która jest skłonna je lekceważyć lub instrumentalizować, nie potrafi zdobyć stosownej przewagi nad rywalami.
Grzechy mainstreamu
Dlatego w przewidywalnej perspektywie kuszącą taktyką jest dla europejskich polityków podtrzymanie gry pozorów. O wspólnej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa dużo się mówi, bo rosnąca część elektoratu w większości państw oczekuje obietnicy uniezależnienia się od kaprysów i cynicznej brutalności USA. Rozbudzanie tych nadziei opłaca się więc wyborczo. Od czasu do czasu powstaje jakiś dokument pełen diagnoz rzeczywistości (niekiedy nawet całkiem trafnych) oraz ambitnych planów. Częściej pojawiają się niewiążące deklaracje i akty strzeliste. Na poziomie realnych działań wciąż są jednak głównie uniki. Owszem, przeplatane zdecydowanymi działaniami lobbystów poszczególnych branż przemysłu i rządów narodowych – tam, gdzie te akurat zwietrzą interes do zrobienia. Tyle że od ich cząstkowych sukcesów nie przybędzie Europejczykom ani podmiotowości w grze globalnej, ani nawet codziennego dobrobytu, o bezpieczeństwie nawet nie wspominając.
Do tego potrzebna byłaby strategiczna koordynacja oparta na uzgodnionych wcześniej priorytetach. A tu na przeszkodzie stają nie tylko interesy poszczególnych państw (tak obiektywne, jak ich subiektywne interpretacje). Problemem jest również – może nawet przede wszystkim – brak europejskiego demosu, czyli „ludu” zdolnego do przyjęcia nadrzędności pewnych zadań wspólnych (europejskich) nad partykularnymi (narodowymi), a w konsekwencji wyłaniającego elity polityczne zabiegające przede wszystkim o Europę jako całość.
Nieśmiałe próby sztucznego jego wytworzenia dały jak na razie efekty chyba przeciwne do zamierzonych, zaś na jego ewentualne powstanie wskutek procesów naturalnych potrzeba by bardzo długiego czasu, którego najwyraźniej nie mamy. Odkładając więc na bok marzenia (dla niektórych koszmary) o pojawieniu się takiej „paneuropejskiej masy krytycznej”, wypada się pogodzić z realiami, czyli z sytuacją, w której Europą rządzą politycy reprezentujący niemal wyłącznie interesy lokalne, a instytucje wspólnotowe wykorzystujący co najwyżej jako użyteczny lewar (względnie jako alibi) dla swoich rozgrywek wewnątrzkrajowych. To zaś w naturalny sposób czyni z Unii nie tyle pole ucierania uczciwego i efektywnego kompromisu uwzględniającego potrzeby także mniejszych i słabszych podmiotów (jak chcieliby to widzieć prointegracyjni idealiści), lecz raczej płaszczyznę starcia wspomnianych partykularyzmów, z natury przecież sprzecznych. Czasami narodowych, czasami wręcz branżowych (jedna z wielu ilustracji to polsko-francuskie weto wobec umowy handlowej z Mercosurem motywowane tym, że akurat w tych dwóch państwach lobby rolnicze jest szczególnie „wrażliwe wyborczo”). Owo starcie ma charakter bardzo brutalny: wygrywa silniejszy i/lub sprytniejszy, a słabym zostają piękne słówka i poklepanie po plecach na osłodę albo wręcz aroganckie przypomnienie ich miejsca w szeregu.
Coraz większa część społeczeństw najwyraźniej postrzega europejską politykę właśnie w ten sposób. Rozczarowanie instytucjami europejskimi – i europejskim mainstreamem, który je stworzył i wciąż hoduje – owocuje zaś gwałtownym wzrostem ruchów protestu, z lewa i z prawa.
Ofensywa antysystemu
Można analizować, na ile partie zwane potocznie skrajnymi są naprawdę antysystemowe, a na ile wykorzystują społeczne frustracje i lęki do tego, by w ramach tego starego systemu po prostu dorwać się do władzy i związanych z nią fruktów. Niezależnie od rezultatu takich dociekań mamy jednak do czynienia z gwałtowną karierą polityczną ludzi radośnie obiecujących miód, mleko i mannę z nieba na gruzach aktualnej wersji integracji europejskiej. I nic to, że w ramach tej fali podnoszone są nierzadko hasła sprzeczne wewnętrznie – logiczna spójność jest ostatnią rzeczą, której oczekuje obecnie przeciętny wyborca.
W efekcie w Polsce oba bloki głównego nurtu, wywodzące się wszak historycznie i personalnie z umiarkowanej centroprawicy, od pewnego czasu ścigają się w dopieszczaniu skrajnego elektoratu i pompowaniu jawnie sprzecznych z racją stanu emocji (zdezorientowany wyborca zastanawia się zaś, czemu ma głosować na podróbkę, skoro ma do dyspozycji oryginał). W Czechach, choć mają tam całkiem przyzwoitego centrolewicowego prezydenta i takiż centroprawicowy gabinet, szybko rośnie poparcie dla antyestablishmentowego ANO – przekroczyło już 31 proc., co daje ponad 10 pkt proc. przewagi nad rządzącą koalicją SPOLU – i to mimo powszechnej wiedzy, jakie trupy kiszą w szafie Andrej Babiš oraz wielu stojących za nim działaczy (a wybory parlamentarne na początku października). W Niemczech AfD po zdominowaniu landów wschodnich zanotowała niedawno rekordowy, trzykrotny (w stosunku do poprzednich wyborów regionalnych) przyrost poparcia w Nadrenii Północnej–Westfalii, włącznie z bezprecedensowymi sukcesami w bezpośrednich wyborach burmistrzów paru metropolii (a mowa tu o najludniejszym landzie Republiki Federalnej, zamożnym i do niedawna, zdawało się, że odpornym na populizmy). We Francji w miarę narastania kłopotów politycznego centrum skupionego wokół prezydenta Macrona w sondażowej ofensywie jest głównie prawicowe Zjednoczenie Narodowe (którego liderka Marine Le Pen niedawno znów wezwała do przedterminowych wyborów), ale na ulicach i w zakładach pracy punkty zdobywają też skrajna lewica i coraz bardziej radykalne związki zawodowe. W Wielkiej Brytanii antysystemowa partia Reform UK coraz skuteczniej podgryza elektorat torysów i nawet przejmuje ich pojedynczych posłów, a jej lider Nigel Farage całkiem serio opowiada o przejęciu władzy po spodziewanym rozłamie w szeregach rządzącej Partii Pracy i kolejnych przyspieszonych wyborach (być może już w 2027 r.).
Musimy się więc bardzo poważnie liczyć ze scenariuszem, w którym przynajmniej kilka (może nawet kilkanaście) krajów Starego Kontynentu, w tym te uchodzące za głównych aktorów i autorów unijnej polityki, będzie rządzonych przez siły efektywnie kwestionujące dotychczasowy model polityczny i częściowo społeczno-gospodarczy. Co więcej, gdzieniegdzie może to przyjąć formy, przy których Włochy pod władzą premier Giorgii Meloni (wszak też wywodzącej się z nurtu antysystemowego) okażą się ostoją umiarkowania i przewidywalności.
Mali i gnuśni
Kalkulacje dotyczące poprawiania dotychczasowego modelu wspólnych polityk europejskich przyjdzie nam wtedy zastąpić przygotowaniami do ich ostatecznego pogrzebu. Albo – to wersja dla optymistów – cofnąć się w okolice punktu zero, by następnie poszukać nowych, lepszych ścieżek integracji i współpracy. Raczej już bez udziału starego centrum (i jego bliskich okolic z lewa i z prawa) ukaranego przez wyborców za kunktatorstwo, słaby słuch i wzrok, a także za aroganckie przekonanie o swej trwałej bezalternatywności. Politycy u władzy czasami zachowują się racjonalniej niż w trakcie walki o nią (przykład pani Meloni jest tu interesujący), więc niekoniecznie jest to scenariusz całkiem katastroficzny. Niemniej nawet zwolenników drastycznej wymiany elit politycznych warto zawczasu uprzedzić przed ryzykiem.
Nawet jeśli ci „nowi i nieskompromitowani” po zdobyciu władzy w swoich krajach – i wspólnym zdominowaniu politycznego krajobrazu Europy – łaskawie nie pogrążą kontynentu w konfliktach znanych nam boleśnie z przeszłości, z otwartymi wojnami włącznie (a retoryka wielu z nich otwiera do tego drogę), lecz uznają konieczność współpracy, to natrafią na fundamentalną przeszkodę natury obiektywnej. Otóż żaden z krajów europejskich – nawet Niemcy i Francja – samodzielnie nie ma potencjału, by grać w pełni suwerenną rolę w globalnych relacjach z USA, Chinami czy Indiami. Nie ta skala, nie te instrumenty. Nawet Brytyjczycy, pod wieloma względami będący w sytuacji lepszej od swych unijnych odpowiedników (ze względu na Commonwealth, a w jego ramach szczególne więzi polityczne i ekonomiczne, plus atrakcyjność brytyjskiej edukacji, systemu sądowniczego i nośność wzorców kulturowych, tradycję samodzielnej refleksji strategicznej, globalny wywiad i ekspedycyjne siły zbrojne, potęgę City itd.) nie mają na to wielkich szans. W przeciwieństwie do zadufanych w sobie elit z Berlina i Paryża nie mają także takich aspiracji, czego sygnałem jest delikatna polityka wobec USA prowadzona nawet przez lewicowy gabinet Keira Starmera, ewidentnie obliczona na podlizywanie się Donaldowi Trumpowi, a skutkująca właśnie całkiem intratnymi porozumieniami gospodarczymi. Wniosek: prędzej czy później, i to niezależnie od tromtadrackiej retoryki godnościowej i suwerennościowej, alternatywą dla udziału w zintegrowanej Europie okaże się przyjęcie roli wasala wobec któregoś z wielkich aktorów globalnej sceny. I mimo wszystko pół biedy, jeśli będą to Stany Zjednoczone.
Warto przy okazji odnotować, że generalnie mamy w Europie społeczeństwa przyzwyczajone do dobrobytu, państwa opiekuńczego, gwarancji socjalnych, czyli (odwołując się do retoryki w stylu Margaret Thatcher): po prostu roszczeniowe i niezbyt skłonne do ciężkiej pracy oraz rywalizacji. Nasze niewątpliwe osiągnięcia z przeszłości, sprawiające, że żyje się tu miło i w miarę bezpiecznie, mają swoją negatywną stronę: w darwinistycznej rywalizacji z Azjatami i Amerykanami jesteśmy w gorszej pozycji.
To, co amortyzuje nam dzisiaj skutki owej słabości – czyli wielki i chłonny wspólny rynek wewnętrzny, poddany jednolitym regulacjom (nawet jeśli niekiedy kontrowersyjnym) – wielu z proroków nowej ery proponuje tymczasem złożyć na ołtarzu wolnej konkurencji. Nie tej pomiędzy jednostkami i przedsiębiorstwami (to akurat zasługiwałoby na pochwałę, bo to motor postępu i innowacji), tylko tej pomiędzy państwami. Na starcie kusi co prawda nadzieja, że to my wyjdziemy na tym lepiej niż sąsiedzi – ale pewne jest, że ostatecznie najbardziej posłuży to Amerykanom, a w drugiej kolejności Chińczykom. Ze swoją przewagą technologiczną, z nieporównywalnie większą zdolnością mobilizacji gigantycznych środków finansowych (w przypadku USA poprzez wspierane politycznie mechanizmy rynkowe, w przypadku ChRL przez bezpośrednie decyzje Biura Politycznego KPCh) i ze swoimi utrwalonymi oligarchiami umiejącymi fałszować werdykty niewidzialnej ręki rynku – także przy pomocy sprawnej dyplomacji i profesjonalnych służb wywiadowczych.
Reformy zamiast fajerwerków
Przeciwko nam, czyli grającym na własną rękę krajom europejskim, będą też w takim scenariuszu działać inne czynniki. Przede wszystkim demograficzne: niska dzietność naszych zamożnych społeczeństw, a także przedłużające się nieproporcjonalnie okresy nieproduktywne (najpierw edukacja, potem emerytura). Owszem, w pewnym stopniu da się to łagodzić dzięki migracji, ale należałoby ją oprzeć na zdrowszych niż dotąd zasadach. W skrócie: dawać szansę tym, którzy chcą i potrafią pracować, nie wpuszczać tych, którzy liczą tylko lub głównie na pomoc socjalną.
Niby nic szczególnie odkrywczego, ale rzecz w tym, że radykałowie zdążyli skutecznie narzucić narracje ksenofobiczne, wrogie wszystkim obcym bez względu na ich faktyczne kwalifikacje zawodowe. Tego demona trudno będzie już zabić, a póki hula, może skutecznie odstraszać tych, którzy naprawdę mogliby się nam przydać. Nadzieje na stworzenie w Europie ośrodka drenażu mózgów (i pieniędzy) z zewnątrz mają więc dosyć słabe podstawy. Realne są za to problemy z już przybyłymi migrantami – słabo wykształconymi, niezainteresowanymi integracją ani nawet przestrzeganiem elementarnych norm naszej kultury, za to podatnymi na kryminalizację lub radykalizmy polityczne. To świetne narzędzie destabilizowania naszej polityki dla zawodowców z zewnątrz – można jedną ręką wypychać na ulice sfrustrowane dzieciaki z europejskich gett, drugą wspierać dumnych ze swej białej skóry i chrześcijańskich korzeni tubylców o nastawieniu konserwatywnym, a trzecią zadaniować radykałów z lewa i pozapolitycznych idealistów, żeby w imię wartości humanistycznych atakowali „prawaków”. Rosjanie mają tę procedurę rozpisaną dokładnie w skryptach dla agentury, dobrze przećwiczoną i pozostającą w stałym użyciu. Inni chętni niebawem nadrobią. A zwalczanie powiązanych z tym zagrożeń – od dywersji obcych wywiadów i terroryzmu po zorganizowaną przestępczość – wymaga akurat ścisłej współpracy oraz zaufania pomiędzy służbami policyjnymi i specjalnymi różnych krajów, co trudno budować bez integracyjnej „czapy” politycznej w warunkach narastających egoizmów państwowych. I koło się zamyka.
Dalej: mamy dość znany problem z kosztami energii, co upośledza szanse naszego przemysłu, ale mimo wiedzy o naturze problemu jakoś od lat nie potrafimy nic sensownego z tym zrobić. Trudno bowiem uznać za poważne propozycje oparcia europejskiej energetyki wyłącznie na wietrze i słońcu, ale także nasze brnięcie w zupełnie nieopłacalne (przy specyfice polskich zasobów) wydobycie węgla. Pewnym promyczkiem nadziei mogą być coraz śmielsze inicjatywy nuklearne (połączone wszakże z ryzykiem nowego uzależniania się wielu słabszych krajów od wybranych potentatów w tej dziedzinie). Promyczek nr 2 to niedawne sugestie – m.in. kanclerza Merza, ale także Maria Draghiego, ekspremiera Włoch i byłego prezesa Europejskiego Banku Centralnego – że najwyższa pora ograniczyć swe „zielone” ambicje (notabene w dużej mierze będące efektem wysiłku lobbystów i służące uzależnianiu nas od chińskich dostawców), by dać oddech rodzimemu biznesowi i konsumentom energii. Mamy też parę innych słabości – choćby bardzo zbiurokratyzowany system nauki i edukacji (na co receptą ma być „doskonalenie procedur i programów ich ewaluacji”), może i dobry z punktu widzenia masowej inżynierii społecznej, ale przeciwskuteczny, gdy chodzi o kreowanie i rozwój rzeczywistych elit intelektualnych. Jednym ze skutków jest spadająca innowacyjność gospodarek – co prawda w najnowszym rankingu ONZ w pierwszej trójce obok USA wciąż plasują się kraje europejskie (Szwecja i Szwajcaria), ale Niemcy wypadły już z pierwszej dziesiątki na rzecz Chin.
Problemów tego rodzaju nie rozwiążą spektakularne manewry polityczne – ani dopychany kolanem marsz ku europejskiemu superpaństwu (owszem, bez wątpienia zaostrzy to opór społeczny i dostarczy amunicji tym, którzy chcą nas rozgrywać z zewnątrz), ani naiwny powrót do korzeni, czyli do Europy kilkudziesięciu zwalczających się wzajemnie państw i państewek. Owszem, w XVIII i XIX w. kilku narodom europejskim taki model zapewnił gigantyczny skok ekonomiczny i potęgę imperialną. Ale przypomnijmy, że wtedy nie było realnej konkurencji poza Starym Kontynentem. Teraz – wręcz przeciwnie. A owa konkurencja, jeśli zdoła nas realnie zwasalizować, to przecież nie po to, by dbać o nasze interesy (o tej oczywistości zdają się zapominać zarówno tutejsi fani ruchu MAGA, jak i chińskiej dlań alternatywy). Jeśli nie chcemy wylać europejskiego dziecka (a właściwie staruszka) z kąpielą, należałoby więc poszukiwać dróg może mniej efekciarskich niż te skrajne, ale za to bardziej racjonalnych. I niestety zapewne żmudnych. ©Ⓟ