Historia alternatywna zawsze jest atrakcyjna. Ale niezależnie od tego, jak atrakcyjny (czy przerażający) niedoszły wariant obrotu wydarzeń przedstawia, daleko nie zawsze jest historią alternatywną dobrą – w sensie intelektualnie usprawiedliwioną. Otóż dobra, „prawdziwa” historia alternatywna musi spełniać zasadniczy warunek: nie wystarczy wymyślić ciekawego obrotu wydarzeń, trzeba jeszcze, by ów obrót mógł zaistnieć. To znaczy, by ktoś, jakiś decydent czy decydenci, w jakimś uznanym przez nas za dziejowo przełomowy momencie rzeczywiście rozważali podjęcie decyzji, która odpaliłaby alternatywny łańcuch wydarzeń, i jak najbardziej mogli ją podjąć, ale nie podjęli.

Na przykładzie: nie byłaby dobrą, „prawdziwą” np. taka historia alternatywna, w której Katarzyna Wielka po dojściu do władzy, zamordowaniu męża i uczynieniu Poniatowskiego królem Polski wychodzi za niego za mąż. Nie byłaby, bo choć przez moment na europejskich dworach uznawano taką możliwość za realną, na salonach oświeconych intelektualistów wręcz zachwycano się perspektywą wspólnych rządów nad obu państwami światłej pary, a w Turcji tejże perspektywy bano się i uważano za śmiertelne zagrożenie, to wiemy, że sama Katarzyna nawet przez chwilkę nie zastanawiała się nad taką ewentualnością. Czy też: nie byłaby dobrą, intelektualnie usprawiedliwioną historia alternatywna, w której w 1944 r. alianci zachodni wymuszają na Stalinie uszanowanie suwerenności Polski, np. wstrzymując dopływ pomocy wojskowej. Bo wiemy, że w Waszyngtonie ani w Londynie nawet przez moment nad tym się nie zastanawiano.

Ale nie wszystkie potencjalne historie alternatywne nie spełniają naszkicowanego powyżej założenia. Są i takie, które je spełniają jak najbardziej. Wyciągnijmy z tego wachlarza, niemal na chybił trafił, trzy. Zacznijmy od wydarzenia, którego okrągłą rocznicę niedawno obchodziliśmy.

Gierek w Stoczni

Sierpień roku 1980. Fala protestów – początkowo niemal wyłącznie społecznych, bez politycznego „wsadu”, kumuluje się w wybuchu strajku w Stoczni Gdańskiej. Pewne postulaty polityczne (przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz i Lecha Wałęsy, postawienia pomnika ofiar Grudnia 70) wprawdzie są już obecne, ale, zasadniczo, protestującym początkowo jeszcze daleko do ich późniejszej, „powstańczej” tożsamości.

Strajk wybucha 14 sierpnia, a dwa dni później dyrekcja Stoczni godzi się na większość postulatów, w tym podwyżkę płac i budowę pomnika. Komitet strajkowy podejmuje decyzję o zakończeniu protestu, którą z najwyższym trudem udaje się odwrócić, zatrzymując wychodzących już z zakładu robotników grupie radykalniejszych działaczy (przede wszystkim kobiet). Od tego momentu strajk wyraźnie się polityzuje – a od jego spacyfikowania było tylko o włos.

Bo dzień wcześniej, 15 sierpnia, z urlopu na Krymie powrócił w trybie alarmowym Edward Gierek. I zaraz na warszawskim lotnisku chciał się udać do Gdańska. Ten pomysł został mu skutecznie wyperswadowany przez resztę Biura Politycznego i przez (kontrolowane przez Stanisława Kanię, który za dwa tygodnie zastąpi Gierka) służby ochrony, które oznajmiły, że nie będą mu w stanie zapewnić bezpieczeństwa.

Pomysł Gierka nam, patrzącym na to z perspektywy historycznej, wiedzącym o sierpniowym zwycięstwie, powstaniu Solidarności i późniejszym upadku systemu, wydaje się nie tylko egzotyczny, lecz także z góry skazany na fiasko. Aby na pewno?

W styczniu 1971 r. Gierek zaczął rządy właśnie od wyprawy do strajkujących stoczni – szczecińskiej i gdańskiej. Wprawdzie słynne „Pomożemy!”, którym robotnicy mieli odpowiedzieć na wezwanie nowego pierwszego sekretarza było mitem, stworzonym przez propagandę, ale trzeba stwierdzić, iż zasadniczo na spotkaniach z robotnikami skutecznie spacyfikował on protest. W ogóle miał ogromne zdolności perswazyjne, a z ludźmi lubił rozmawiać i najczęściej w trakcie takiej rozmowy osiągał swoje cele. Ktoś ostatnio przypomniał krążący na początku lat 70. po Polsce dowcip: „Dlaczego w PRL wciąż są problemy z masłem? Bo Gierek wciąż nie miał czasu porozmawiać z krowami”.

15 sierpnia z urlopu na Krymie powrócił w trybie alarmowym Edward Gierek. I zaraz na warszawskim lotnisku chciał udać się do Gdańska

Wprawdzie w sierpniu 1980 r. to już był Gierek inny, starszy i wyeksploatowany, ale charakter mu się nie zmienił. A dodajmy, że choć uroku nowości już oczywiście nie miał, to zarazem (znów: wbrew temu, gdybyśmy zdali się na pastwę prezentyzmu) nie był ani tak ośmieszony, ani uważany za tak skompromitowanego, jak ledwie parę miesięcy później. Nawet w kręgach sympatyzujących ze strajkiem, a wręcz i z raczkującą opozycją demokratyczną (choć nie w niej samej), nie była – jeszcze – martwa wizja Gierka – wallenrodycznego patrioty, starającego się rozwinąć kraj ekonomicznie, aby uniezależnić się od ruskich.

Patrząc z tej perspektywy, można uznać, że ewentualna, przeprowadzona z zaskoczenia szarża Gierka w Stoczni Gdańskiej nie była z góry skazana na upokarzającą klęskę. Odwrotnie – jego przybycie do strajkujących w dniu, w którym i bez tego byli tak blisko zakończenia protestu, mogło rzeczywiście go zakończyć, jeszcze przed momentem, w którym na jego przebieg realny wpływ zyskała opozycja demokratyczna i w którym wśród postulatów znalazło się utworzenie niezależnych związków zawodowych – tarana, grożącego rozwaleniem systemu.

Czy oznaczałoby to, iż Solidarność by nie powstała i nie byłoby stanu wojennego? Wiele zależałoby od zręczności władzy politycznej i służb specjalnych. Ale z całą pewnością miałyby one znacznie większe pole do popisu w działaniach, zmierzających do odcinkowego pacyfikowania protestów mieszaniną zaspokajania roszczeń, połączonego z korumpowaniem poszczególnych robotniczych przywódców i zastraszaniem innych. Więc nie sposób wykluczyć, że lata 80. w konsekwencji wyglądałyby inaczej.

Litwini na Kremlu

„Cała Ruś winna po prostu do Litwinów należeć” – brzmiało polityczne credo Wielkiego Księcia Olgierda, syna Giedymina, ojca naszego Jagiełły. Formułując ten króciutki program, Olgierd (według Pawła Jasienicy) kierował się chęcią skorygowania tytułu, przyjętego oficjalnie przez twórcę mocarstwowości Litwy Mendoga – „władca Litwinów i większej części Rusinów”.

Dziś chętnie widzimy historyczną Litwę jako coś w rodzaju Litwy dzisiejszej, czyli niewielkiego kraju wokół Wilna, albo co najwyżej Wielkiego Księstwa Litewskiego z końcówki ery przedrozbiorowej, mniej więcej obecną Litwę plus Białoruś. Tymczasem w XIV w. było to największe (choć wewnętrznie skrajnie niestabilne) państwo Europy, rozciągające się od Bałtyku po Morze Czarne i dorzecze górnej Wołgi, czyli używając dzisiejszych pojęć nie tylko na całą Litwę i Białoruś, lecz również większość Ukrainy i spory kawał zachodniej Rosji. Powstałe na skutek strategicznego osłabienia Rusi przez najazd tatarski, drogą zarówno zbrojnych podbojów, jak i dobrowolnego powoływania litewskich książąt na trony poszczególnych ruskich księstw przez miejscową elitę, której litewski protektorat dawał częściową ochronę przed Ordą.

Wielkie Księstwo miało, według słów samego Olgierda, dwóch śmiertelnych wrogów – Krzyżaków i Moskwę, która w miarę słabnięcia Tatarów wysforowywała się na czołowego kandydata do, jak to określili jej ideolodzy, „zebrania ziem ruskich”. Ale wtedy jeszcze nie była silniejsza od Litwy, która z sukcesem współzawodniczyła z nią. I której armiom zdarzało się dojść pod samą Moskwę (podczas gdy wizja, by siły moskiewskie pojawiły się pod Wilnem, była wówczas fantastyką).

I której rządzący, wraz z rozrodzoną dynastią Giedyminowiczów, częściowo zachowują jeszcze pierwotne litewskie pogaństwo, ale w większości zdążyli już stać się chrześcijanami obrzędu wschodniego. Czemu sprzyja wyższość kultury podporządkowanych Rusinów nad w teorii dominującymi bałtyckimi Litwinami, i ich rosnące skoligacenie, poprzez małżeństwa, z prawosławnym możnowładztwem ruskim (i z obszarów zagarniętych przez Giedyminowiczów, i z tych zachowujących od nich niezależność). Matką samego syna Olgierda, Jagiełły, jest przecież księżniczka twerska, czyli według dzisiejszych pojęć Rosjanka. Ostatecznie tenże Jagiełło wybiera szansę na unię personalną z Polską. Zostaje jej królem i przyjmuje chrześcijaństwo w wersji zachodniej.

Właśnie – wybiera. Miał też inną możliwość, długo analizował alternatywę. Podobnie jak rozważali ją rządzący w Wilnie jeszcze w pokoleniach przed nim. Alternatywa ta polegała na jednoznacznym już przyjęciu prawosławia. Co nie dałoby Litwinom automatycznie władzy nad Moskwą, ale rozbroiłoby tę ostatnią niejako ideologicznie. Prawosławni wielcy książęta z Wilna staliby się wtedy w oczach prawosławnych Rusinów równoprawnymi konkurentami w dziele „zbierania ziem ruskich”. I mieliby ogromną szansę wygrania współzawodnictwa z Moskwą. Jako już nie obcy – religijnie i kulturowo. Bo, choć nadal nazywaliby się zapewne Litwinami, to naturalnym efektem takiej decyzji byłoby przyjęcie przez Giedyminowiczów jakiejś wersji tożsamości ruskiej. „Rządzilibyśmy dziś Rosją, ale mówilibyśmy po rosyjsku; każdy z was musi samodzielnie pomyśleć, czy wolałby taką rzeczywistość, czy też naszą realną historię i tożsamość” – jak, według pewnego litewskiego historyka, miał niegdyś mówić kolejnym rocznikom studentów jego nauczyciel.

Niektórzy Polacy, zastanawiający się nad efektami takiego obrotu wydarzeń, uważają, że w istocie nic zasadniczego w porównaniu ze znaną nam realnością by on nie zmienił, a jeśli to na naszą niekorzyść. Bo w rezultacie i tak stanęlibyśmy naprzeciw potężnego imperium wschodniosłowiańskiego, tyle że bez unii z Litwą, więc niewzmocnieni jej potencjałem.

Mam odmienne zdanie. Tak jest, na wschód od Polski, której granice sięgnęłyby zapewne tylko, jak za Kazimierza Wielkiego, Lwowa i Włodzimierza, powstałoby potężne państwo ruskie. I niewykluczone, że właśnie ze względu na ów Lwów i Włodzimierz stałoby się ono antagonistą Krakowa. Może mocniejszym. Tyle że to i tak byłaby ogromna zmiana na plus. Bo to wschodniosłowiańskie imperium nie organizowałoby się wokół Moskwy, z jej kulturowo -polityczną specyficznością. Z jej budowaniem własnej tożsamości na antyzachodniości. Prawosławne państwo rządzone z Wilna czy Kijowa nie byłoby, mówiąc krótko, Rosją. Jak dokładnie by wyglądało? Nie sposób powiedzieć. Nie byłoby integralną częścią kultury zachodniej. Ale zarazem pozbawione byłoby genu totalitaryzmu, endemicznie obecnego w etnosie moskiewskim.

Świat, w którym wschodnia Słowiańszczyzna, nawet zjednoczona i potężna, nie byłaby rosyjska, byłby światem zasadniczo lepszym. Dla jej sąsiadów, w tym Polaków, zwłaszcza. Nawet jeśli kosztem byłoby niesięgnięcie przez nich (przecież i tak w sensie historycznym epizodyczne) po Dzikie Pola i Smoleńsk.

Zniweczona szansa

W 1918 r. rozgorzała, i toczyła aż do połowy 1919 r., wojna polsko-ukraińska. Toczyła się początkowo ze zmiennym szczęściem, potem ze zwiększającą się przewagą polską. Zakończyła się jedynym wśród toczonych przez odradzającą się Rzeczpospolitą konfliktów totalnym zwycięstwem – zniszczeniem części sił wroga, wyparciem ich reszty poza strefę walk i likwidacją państwowych struktur przeciwnika.

Z perspektywy widać, iż ewentualność zwycięstwa strony ukraińskiej była niemożliwa. Zbyt wielka była dysproporcja sił, Zachodnioukraińska Republika Ludowa (ZURL) nie mogła liczyć na pomoc niepodległościowców znad Dniepru, którzy musieli na wschodniej flance toczyć wojnę jednocześnie z bolszewikami i Białymi. Polska świadomość narodowa, aczkolwiek jeśli chodzi o warstwę chłopską, wciąż dopiero się rodziła, była powszechniejsza niż ukraińska. Warszawa odcinała też kupony od statusu członka Ententy i od pozostawania bytem dla elit Zachodu wprawdzie egzotycznym, ale jednak, w odróżnieniu od Ukrainy, przynajmniej rozpoznawalnym.

Ale mimo to wojna nie musiała się zakończyć tak, jak się zakończyła. Jej rezultat mógł być dla strony ukraińskiej lepszy, a przynajmniej nie tragiczny. Co zmieniłoby, raczej na lepsze, również dzieje Polski.

Pod koniec stycznia 1919 r., czyli w chwili, gdy Lwów został już uwolniony, ale wciąż toczyły się walki z oddziałami ukraińskimi, próbującymi znów odciąć miasto od reszty polskiego frontu. I w tym momencie do Galicji Wschodniej przybyła misja aliancka, pod dowództwem francuskiego gen. Josepha Barthélemy’ego. Przedstawiła ona walczącym propozycję rozejmu, pozostawiającego po stronie polskiej Lwów i naftowe zagłębie Drohobyskie (na tym ostatnim terenie zabezpieczając ekonomiczne prawa ZURL), ale zostawiając zarazem w rękach Ukraińców większość terytorium wschodniej Galicji ze Stanisławowem i z Tarnopolem. Strona polska była skłonna do akceptacji tych warunków, zostały one jednak odrzucone przez Ukraińców. W tej sytuacji walki, przerwane przez przyjazd misji, zostały wznowione i po pół roku zakończone likwidacją zachodnioukraińskiego bytu państwowego.

Odrzucenie propozycji Barthélemy’ego było więc długofalowo zabójcze dla interesów ukraińskich. Po wznowieniu walk, jak już pisałem, zaczęła bowiem nieuchronnie i narastająco dawać o sobie znać strukturalna przewaga Polaków. I już nie próbował jej niwelować jedyny czynnik, który mógł to zrobić, czyli chwilowo niemal wszechwładni na kontynencie Francuzi. Dotąd chcieli oni likwidacji tego konfliktu, żywiąc złudne nadzieje, iż nie niepokojeni przez Polaków Ukraińcy wesprą tę siłę, z którą wiązali wszystkie swoje nadzieje w Europie Wschodniej – czyli Białych walczących z bolszewikami. I chcąc, żeby Polska, antyniemiecki „zastępczy” (w chwilowym zastępstwie tylko chwilowo według Francuzów nieistniejącej carskiej Rosji) sojusznik Paryża, miała możliwość koncentracji wszystkich sił na granicy zachodniej – pokój wciąż nie był podpisany, liczono się z możliwością wznowienia w każdej chwili działań wojennych, w których premierowi Clemenceau potrzebny byłby efektywny front wschodni. Ukraińska odmowa podpisania rozejmu potraktowana została więc przez Paryż jako proniemiecki sabotaż. Ukraińcy zaczęli Francuzów irytować i być przez nich traktowani w kategoriach problemu.

Propozycja Barthélemy’ego dotyczyła jedynie rozejmu; miała w żaden sposób nie wpływać na ostateczny przebieg granic, mających być określone przez obradującą w Paryżu konferencję pokojową. Niemniej prowizorki mają ogromną tendencję do utrwalania się. Można więc uznać za możliwe (choć niepewne), że państwowość zachodnioukraińska ze stolicą w Stanisławowie przetrwałaby i jakoś wyszła z wiru wojny polsko-bolszewickiej. Możliwe są oczywiście i inne scenariusze – ale ten również.

W kontekście perspektywy II wojny światowej i nasunięcia się na cały region komunizmu scenariusze mnożą się jak oszalałe króliki, nie ma więc sensu dywagowanie nad nimi. Ale jedno wydaje się jasne. Trwanie, nawet tylko przez 20 lat, państwowości ukraińskiej w jakimś zakresie zakotwiczonej w europejskości (bo tworzonej przez Galicjan, i to tych z pokolenia ukształtowanego jeszcze przez Austrię) nie tylko zasadniczo wpłynęłoby na przetrwanie ukraińskich dążeń niepodległościowych na całym obszarze zamieszkałym przez Ukraińców (Związek Radziecki, mając za granicą ukraiński Piemont, zapewne wolałby nie antagonizować „swoich” Ukraińców rusyfikacją...) i na ostateczny kształt ukraińskiej tożsamości. Bez porównania mniejszy byłby też bagaż krzywd i wzajemnych pretensji ukraińsko-polskich. Wydaje się, że niezależnie od tego, jakby toczyła się II wojna, mniejszy byłby wtedy potencjał do masowych rzezi cywilów, a zwłaszcza do ludobójstwa. Więc niezależnie od tego, czy ostatecznie Lwów utrzymałby się przy Polsce (a szanse na to były), los i Polaków, i Ukraińców byłby lepszy. W styczniu 1919 r. zachodnioukraińscy przywódcy nieświadomie zniweczyli jednak tę szansę obu narodów. ©Ⓟ

Autor jest publicystą. W latach 2019–2022 był dyrektorem Instytutu Polskiego w Moskwie