Po niedawnych marszach przeciwko imigracji większość komentatorów skupiła się albo na „ksenofobii i rasizmie”, albo na „słusznych obawach o bezpieczeństwo”, nie biorąc pod uwagę, że jedną z przyczyn antyimigranckich nastrojów jest skumulowana frustracja Polaków wywołana tym, że decyzje w sprawie imigracji podjęto bez żadnej szerszej debaty na ten temat. I chodzi przede wszystkim o imigrację legalną.

Jak zmiany w prawie otworzyły rynek pracy dla cudzoziemców

Najczęściej słyszymy, że mamy rynek pracownika, a Polacy nie chcą pracować w niektórych zawodach. Wystarczy jednak wyjść z wielkomiejskiej bańki, by się zorientować, że w wielu mniejszych miastach jedyne dostępne zatrudnienie jest za minimalną krajową, a kodeks pracy się po prostu nie przyjął. Jak wynika z danych GUS za 2024 r., jest wiele gmin w Polsce, gdzie mediana zarobków nie przekraczała albo była niewiele wyższa niż minimalne wynagrodzenie. Do tego w obliczeniach nie bierze się pod uwagę wynagrodzeń w najmniejszych firmach (do dziewięciu osób zatrudnionych), gdzie – jak informuje GUS – wynagrodzenia są znacznie niższe niż w większych podmiotach. Głos mieszkańców prowincji i pracowników fizycznych jest jednak pomijany w duchu lat 90., gdy ludziom zwalnianym z likwidowanych zakładów zarzucano, że „nie odnaleźli się w kapitalizmie”. I tak jak przez wiele lat nie można było publicznie zanegować niezbędności radykalnych reform planu Balcerowicza, tak dzisiaj nie można podać w wątpliwość niezbędności masowej imigracji, zbawiennego wpływu imigrantów na PKB oraz ratowania przez nich finansów ZUS.

Zwolennicy przyjmowania cudzoziemców dowodzą, że skoro imigranci pracują w jakiejś branży, to oznacza automatycznie, że bez nich dany biznes upadłby, nie mogąc znaleźć pracowników. Do jednego worka wrzuca się tu rolnika szukającego pomocy przy zbiorach, jak i korporację oferującą dowóz jedzenia. O żadnych limitach się nawet nie wspomina. Do tego obowiązująca od 1 czerwca 2025 r. ustawa o rynku pracy i służbach zatrudnienia nie przewiduje już testu rynku pracy – pracodawcy nie muszą już nawet udawać, że zanim zatrudnili cudzoziemca, próbowali znaleźć kogoś na miejscu.

Imigranci są tak pożądani, bo są tańsi i bardziej podatni na wyzysk. Kilka przykładów: w 2024 r. ujawniono, że w zakładach mięsnych w Radomiu zmuszano Kolumbijczyków do niewolniczej pracy, wcześniej zabierając im paszporty. W 2025 r. ujawniono, że w zakładzie pod Częstochową imigranci z Argentyny pracowali po 18 godzin dziennie, bo za odmowę nadgodzin potrącano im 500 zł z wypłaty. Było też głośno o Filipińczykach pracujących pod Szczecinem na budowie po 300 godzin miesięcznie. Myślą Państwo, że to odosobnione przykłady?

To nie przypadek, że najbardziej drastyczne przykłady łamania prawa dotyczą ludzi pochodzących z Ameryki Południowej i Azji, którzy godzą się na najgorsze warunki pracy i raczej nie zawiadomią inspekcji pracy. Są oni sprowadzani do Polski przede wszystkim przez agencje pracy, a sama podróż jest już dla nich dużym wydatkiem. Aby chociaż zarobić na powrót, nie mogą zrezygnować z pracy, nawet gdy na miejscu okazuje się, że zostali oszukani, a warunki są dużo gorsze niż obiecane. Ten brak alternatywy agencje pracy i pracodawcy wykorzystują, zaniżając wynagrodzenia albo wręcz nie płacąc ich w ogóle, lekceważąc bhp itd.Co więcej, niektóre agencje pracy nawet się z tym specjalnie nie kryją.

Wyzysk i niskie płace – druga strona imigracji

Czy polski pracownik jest w stanie konkurować z agencją pracy gotową dostarczyć firmie każdą liczbę ludzi gotowych pracować prawie za darmo? Dostęp do taniej siły roboczej powoduje, że Polacy tracą jakiekolwiek możliwości negocjacyjne z pracodawcami, co w najlepszym razie oznacza zamrożenie stawek wynagrodzenia, a w najgorszym – zwolnienie z pracy, aby zostać zastąpionym przez cudzoziemca. Jako przykład można tu podać szczecińskie zakłady mięsne Agryf (Animex Food należący do chińskiej grupy WH Group), gdzie grupę polskich pracowników zastąpiono w tym roku cudzoziemcami zatrudnionymi poprzez agencję pracy. Jak podawali protestujący przeciwko zwolnieniom związkowcy, nowo zatrudnieni pracują na zlecenie, po kilkanaście godzin dziennie.

Trzeba dodać, że zatrudnienie cudzoziemca na umowę zlecenia jest legalne. Tworząc nowe przepisy o zatrudnieniu cudzoziemców (obowiązująca od 1 czerwca 2025 r. ustawa o warunkach dopuszczalności powierzania pracy cudzoziemcom na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej), resort pracy chciał początkowo tego zabronić, bo dostrzegł zagrożenia dla polskich pracowników. Ministerstwo argumentowało, że zakaz zatrudniania cudzoziemców na umowę zlecenia „będzie stanowić ochronę polskiego pracownika przed nieuczciwą konkurencją, próbami pogarszania warunków pracy pod pretekstem, że znajdzie się ktoś, kto za niższą płacę, pracując w gorszych warunkach, zajmie takie samo stanowisko”. Jednak wobec sprzeciwu strony biznesowej, jak również rządowej (szczególnie Ministerstwa Rozwoju i Technologii), ostatecznie taki zakaz nie został wprowadzony.

Dogmat o braku innych możliwości niż tylko imigracja blokuje dyskusję o alternatywach. Automatyzacja? Niemożliwa technicznie, a poza tym za droga. Zatrudnienie młodych ludzi, wśród których bezrobocie według ostatnich danych Eurostatu (za maj 2025 r.) wynosi już ponad 13 proc.? Za młodzi i roszczeniowi. Zatrudnianie ludzi po „50”? Za starzy i mało dynamiczni. Elastyczny czas pracy dla młodych matek? Za dużo zachodu z grafikiem. Podwyższenie wieku emerytalnego? Żaden rząd nie popełni samobójstwa.

Spójrzmy chociażby na poziom automatyzacji. Polska jest pod tym względem na szarym końcu w Unii Europejskiej, o czym pisze Polski Instytut Ekonomiczny w tegorocznym raporcie „Wsparcie procesu robotyzacji w Polsce. Rekomendacje”. Jesteśmy w tyle nie tylko w stosunku do bogatego Zachodu, lecz także w stosunku do państw naszego regionu. W badanym 2023 r. gęstość robotyzacji w przemyśle w Polsce wynosiła 61 robotów na 10 tys. pracowników, wobec 117 na Węgrzech i 180 w Czechach. Najbardziej zrobotyzowanym krajem w 2023 r. była Szwecja, gdzie na 10 tys. pracowników wykorzystywane są 293 roboty. PIE wskazuje, że automatyzacja to jeden ze sposobów łagodzenia skutków problemów demograficznych. Z jednej strony maszyny uzupełniają braki kadrowe, a z drugiej zastępują ludzi przy bardziej obciążających czy mozolnych pracach, co pozwala pracownikom fizycznym dłużej zachować zdrowie.

Autorzy raportu podkreślają, że w Polsce brakuje systemowego modelu wspierania automatyzacji, a istniejące instrumenty (np. ulga na robotyzację) są niewystarczające i na ograniczony czas. Inne kraje, zarówno te borykające się z podobnymi wyzwaniami demograficznymi (np. Japonia), jak i niemające takich problemów (np. Bangladesz), przygotowują narodowe strategie robotyzacji. Nasi rządzący stawiają na zakonserwowanie dotychczasowego modelu polskiej gospodarki opartego na taniej sile roboczej, tyle że teraz pochodzi ona zza granicy.

Tak więc gdy w Japonii pracuje się nad wykorzystaniem robotów nie tylko w przemyśle, lecz także w usługach, opiece nad osobami starszymi czy rolnictwie, w Polsce agencje pracy poszukują cudzoziemców do wykonywania prostych prac manualnych, np. obierania warzyw za 7,5 zł za godzinę (!).

W ten sposób rośnie dług technologiczny, a wychodzenie z niego będzie coraz droższe i bardziej czasochłonne. Przewaga innych krajów wynikająca z automatyzacji będzie się powiększała, bo wykorzystywanie maszyn zamiast ludzi pozwala na zwiększenie produktywności przedsiębiorstw. A ta w Polsce jest niska na tle innych krajów europejskich. Jak wyliczył w 2024 r. Polski Instytut Ekonomiczny, produktywność dużych i średnich przedsiębiorstw pozostaje na poziomie poniżej 50 proc. średniej UE. W mikrofirmach jest jeszcze gorzej – ich produktywność jest 2,5 razy niższa od średniej unijnej.

Dlaczego Polska wciąż unika automatyzacji

Czy dzięki imigrantom rośnie PKB? Zapewne tak, ale czy to dobry argument, który ma przekonać społeczeństwo do akceptacji masowej imigracji? Wzrostu PKB – czyli w uproszczeniu wyższej wartości wytworzonych i sprzedanych towarów i usług w danym roku – nie można utożsamiać ze wzrostem dobrobytu społeczeństwa i poszczególnych jego członków. Wskaźnik ten nie uwzględnia chociażby dystrybucji bogactwa. Zatem może rosnąć, gdy bogaci się jedna grupa, a inne biednieją. To, że przedsiębiorca dzięki imigrantom wytworzył więcej produktów niż rok temu, wpłynie na PKB, ale nie będzie to miało bezpośredniego wpływu na poziom życia innych ludzi.

Jest to więc miara aktywności gospodarczej, a nie wzrostu dobrobytu społeczeństwa. Jak obrazowo wyjaśnił to prof. Adam Gwiazda na łamach Obserwatora Finansowego, posługiwanie się wskaźnikiem tempa wzrostu PKB do badania poprawy jakości życia przypomina mierzenie w tym celu wzrostu zużycia energii w bloku. Wzrost zużycia prądu oznacza większą aktywność, ale wcale nie musi oznaczać lepszej jakości życia mieszkańców tego budynku. I zwykle nie oznacza.

Zatem mimo wzrostu PKB przeciętny Polak widzi raczej niedostępność mieszkań, wysokie ceny energii i żywności, coraz dłuższe kolejki do lekarzy – i w ten sposób ocenia swoją jakość życia. PKB urósł w ubiegłym roku o ok. 3 proc., ale to nie oznacza, że każdy Polak stał się o 3 proc. bogatszy. Istotnym elementem nowej religii jest również dogmat, że imigranci ratują system emerytalny. U jego podstaw leży przekonanie, że ZUS to piramida finansowa, w której wpłaty nowych uczestników finansują wypłaty dla starych. Gdy za mało ludzi dołącza, piramida się wali.

Polski system emerytalny jest jednak skonstruowany inaczej i nie wymaga dołączania ciągle nowych ludzi, aby działał. Owszem, składki pracujących są wydawane na obecnie wypłacane emerytury, ale jeśli składek jest za mało, różnicę dopłaca budżet. I nie jest to sytuacja wyjątkowa, stawiająca system na krawędzi, tylko typowa, bo budżet dopłaca do emerytur co roku od początku istnienia nowoczesnego systemu emerytalnego w Polsce (1999 r.).

Tworzy się jednak narrację, że bez imigrantów finanse ZUS (a dokładniej Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, którym zarządza ZUS) by się nie spięły, a więc że emerytury przestałyby być wypłacane. Nic takiego by się nie wydarzyło, bo wypłatę emerytur gwarantuje państwo. Tak naprawdę najważniejsze dla wypłat emerytur jest to, by w budżecie państwa znalazły się pieniądze (z dowolnego źródła) na dopłatę do FUS. Nawet gdyby do funduszu przez cały rok nie wpłynęła żadna składka od cudzoziemców, wypłaty emerytur nie byłyby zagrożone.

W postrzeganiu imigrantów jako ratujących finanse ZUS ukrywa się jeszcze jedna pułapka. W tym momencie na ich składkach FUS co prawda zyskuje, ale tylko dlatego, że przyjmujemy ludzi w sile wieku. Na razie tylko dorzucają składki do wspólnej puli, ale w przyszłości trzeba będzie wypłacać im emerytury. O tym jednak, że imigranci nie będą zawsze jedynie „ratować ZUS”, ale będą dla niego także „obciążeniem”, mało kto wspomina. ©Ⓟ