Niemal tydzień temu przywódcy „koalicji chętnych”, obejmującej m.in. Polskę, Wielką Brytanię, Francję i Niemcy, spotkali się w Kijowie z prezydentem Wołodymyrem Zełenskim i zaproponowali sekwencję działań, które mają doprowadzić do ostatecznego zaprzestania rozlewu krwi w Ukrainie – najpierw czasowe zawieszenie broni, potem rozmowy na temat warunków trwałego kompromisu pomiędzy walczącymi stronami. Telefonicznie uzyskano wsparcie Donalda Trumpa, a w tle pojawiła się zapowiedź, że odrzucenie tej propozycji przez Moskwę spowoduje zaostrzenie sankcji na Rosję oraz dodatkowe dozbrojenie Ukrainy. Popełniono przy tym pewien pozornie drobny, ale w gruncie rzeczy kluczowy błąd. Zamiast zapowiedzieć natychmiastowe wejście w życie konkretnych rozwiązań w przypadku odrzucenia planu przez Kreml, co stanowiłoby mocne ultimatum (a warto przypomnieć, że rosyjscy przywódcy rozumieją i szanują tylko język siły), sformułowano groźbę odsuniętą w czasie – „rozpoczęcie prac nad nowym pakietem sankcji”. Ciąg dalszy zdarzeń był tego naturalną konsekwencją.
Kręte drogi do Stambułu
W Moskwie ewidentnie odczytano to jako blef i sygnał słabości: przyznanie, że nie ma jeszcze ani pomysłu na te sankcje, ani tym bardziej zgody na ich zakres ze strony wszystkich kluczowych graczy. Co więcej – deklarację „koalicji” zrozumiano jako faktyczne zaproszenie do gry o kształt przyszłych rozwiązań. Rosjanie mają wszak wciąż do dyspozycji istotne narzędzia wywiadowcze i lobbingowe w krajach Zachodu – od polityków budujących swą pozycję wyborczą na antyukraińskich resentymentach lub na nadziejach powrotu do „business as usual” po zdolność manipulowania na wielką skalę emocjami i lękami opinii publicznej.
W tej sytuacji Władimir Putin już w niedzielę zaproponował alternatywny plan: bezpośrednie negocjacje z Ukrainą w Stambule, w czwartek i „bez żadnych warunków wstępnych”, czyli bez wstrzymania działań wojennych. To była oferta obliczona zapewne na to, by Ukraińcy i ich kluczowi sojusznicy odrzucili ją z oburzeniem, co pozwoliłoby rosyjskiej propagandzie dalej przedstawiać ich jako „wrogów pokoju”. Przynajmniej na użytek wewnętrzny, ale także liderów opinii globalnego Południa i przede wszystkim administracji amerykańskiej.
Donald Trump zareagował zgodnie z rosyjskim założeniem – wezwał Zełenskiego do stawiennictwa w Stambule, czyli de facto wyrzucił do kosza sojuszniczy plan solidarnego wymuszenia na Putinie przerwania działań zbrojnych, który dzień wcześniej sam poparł. Zełenski mógł wobec tego tylko zagrać va banque i powiedzieć „sprawdzam”. Tym była zapowiedź, że pojedzie do Turcji, licząc że spotka tam Władimira Putina i będą mogli porozmawiać o pokoju bez pośredników, a odmowa będzie dowodem tchórzostwa. W odpowiedzi dyplomacja i propaganda Kremla natychmiast rozpoczęła grę pozorów, wspartą zapowiedziami, że ewentualne negocjacje pokojowe muszą uwzględniać „realia pola walki” (czytaj: zdobycze terytorialne armii rosyjskiej) oraz „fundamentalne przyczyny konfliktu” (wedle strony rosyjskiej: prozachodnie dążenia Ukrainy i brak poszanowania przez Zachód praw Moskwy do praktycznie dowolnych zachowań, w tym interwencji zbrojnych, w domniemanej tradycyjnej strefie wpływów).
Gotowość Zełenskiego do bezpośrednich rozmów z Putinem wywołała chwilowy entuzjazm prezydenta USA, który zadeklarował nawet, że w razie potrzeby zmodyfikuje program swej wizyty na Bliskim Wschodzie, aby przybyć do Turcji. Mocne wsparcie dla perspektywy spotkania Zełenskiego z Putinem wyrazili także bliscy sojusznicy Kremla. Najpierw ten tradycyjny i kluczowy, czyli Chińska Republika Ludowa. Potem także Brazylia, która właśnie ogłosiła program daleko idącego partnerstwa ekonomicznego i strategicznego z Federacją Rosyjską. Zarówno Xi Jinping, jak i Lula da Silva wysłali poważne sygnały, że liczą na mocniejsze zaangażowanie rosyjskiego prezydenta w proces pokojowy.
Wybór Putina
To postawiło Putina w dość niezręcznej sytuacji i spowodowało chwilową grę na czas ze strony Rosji. Jej kierownictwo musiało szybko dokonać bilansu potencjalnych zysków i strat wynikających z różnych wariantów reakcji. Ostatecznie wybrano pójście w zaparte, co nie zdziwiło uważnych obserwatorów. W czwartek rano agencje przekazały światu rosyjski komunikat, że Putin się do Stambułu nie wybiera, że nie będzie tam nawet reprezentacji politycznej na wysokim szczeblu (wcześniej spekulowano o możliwym udziale ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa i Jurija Uszakowa, doradcy Putina ds. polityki zagranicznej), a jedynie ekipa urzędników niższej rangi, w tym wiceminister obrony Aleksander Fomin oraz Władimir Medinski z biura prezydenta. Co oczywiste, w tej sytuacji Amerykanie natychmiast ogłosili nieobecność Donalda Trumpa, pod znakiem zapytania stanęło nawet przybycie do Stambułu sekretarza stanu Marka Rubia oraz specjalnych wysłanników prezydenta do spraw rosyjsko-ukraińskich, czyli Steve’a Witkoffa i gen. Keitha Kelloga. Zarówno Waszyngton, jak i Moskwa zostawiły sobie jednak furtki w postaci nieoficjalnych sygnałów dyplomatycznych wskazujących, że sytuacja jest dynamiczna i w kolejnych godzinach można się spodziewać zwrotów akcji, np. uzgodnienia kolejnych spotkań, już pomiędzy politykami wyższej rangi.
Rosjanie, faktycznie sabotując własną inicjatywę rozmów w Stambule, sporo zaryzykowali. Nie tylko publicznie zakwestionowali stanowisko Chin i Brazylii, lecz także – jak można się domyślać – pogłębili frustrację Donalda Trumpa związaną z brakiem postępów w wymarzonym przezeń błyskawicznym planie pokojowym. Możliwe, że oparli swą rachubę na równoczesnym zaangażowaniu prezydenta USA w niezwykle udaną z jego punktu widzenia operację zacieśniania relacji z Arabią Saudyjską, licząc, że zajęty fetowaniem sukcesu dyplomatycznego i wielomiliardowych kontraktów Trump po prostu przegapi ten drobny despekt na mniej atrakcyjnej scenie.
Motywacja Kremla do podjęcia tego ryzyka jest dosyć oczywista. Otóż Putin najwyraźniej nie chce przerywać działań wojennych, bo przygotowuje się do nowej ofensywy i liczy, że przyniesie mu ona kolejne zdobycze terytorialne, co poprawi jego pozycję negocjacyjną, a przy odrobinie szczęścia może nawet spowoduje wreszcie załamanie wojskowe i polityczne po stronie ukraińskiej. Ten ostatni scenariusz byłby dla Putina najlepszy: oznaczałby bowiem, że zaplanowana na trzy dni „specjalna operacja wojskowa” po ponad trzech latach krwawych wysiłków przyniosła jednak niekwestionowany sukces. To zaś dowiodłoby słuszności polityki władz i zwiększało ich legitymację wewnątrz, a na zewnątrz ostatecznie podważyłoby sens wszelkich dążeń do emancypacji krajów postradzieckich, a przy okazji demonstrowałoby słabość Zachodu, niezdolnego do powstrzymania neoimperialnych działań Kremla. Stawka jest więc bardzo wysoka. Zdecydowanie większa niż samo zhołdowanie Kijowa.
Rosyjska kalkulacja
Domniemany rosyjski optymizm co do możliwości uzyskania postępów militarnych w ciągu kilku najbliższych miesięcy opiera się zapewne na dwóch głównych czynnikach. Pierwszy to widoczne gołym okiem kłopoty Ukrainy w zakresie „siły żywej”, coraz trudniejsze do zrekompensowania nawet bardzo intensywnym dozbrajaniem przez Zachód. Drugi to pozytywna ocena własnych możliwości werbunkowych oraz perspektywa wsparcia nowymi kontyngentami i dostawami sprzętu z Korei Północnej, plus rachuba na korzystną dla Rosji koniunkturę międzynarodową, związaną z co najmniej chwiejną polityką amerykańską oraz narastającymi perturbacjami wewnętrznymi w kluczowych krajach europejskich. Rzecz jasna, mniej lub bardziej dyskretnie wzmacnianymi przez rosyjskie służby.
Ta kalkulacja może wyglądać racjonalnie, ale ma słabe strony. Po pierwsze, nie można wykluczyć, że Putin – czy nawet całe rosyjskie kierownictwo – po raz kolejny pada ofiarą „urzędowego optymizmu” wynikającego z systemowych wad własnej machiny państwowej. Jak na początku 2022 r., gdy podjęto decyzję o pełnoskalowej agresji przeciwko Ukrainie na podstawie zafałszowanych raportów. Zarówno tych o słabości władz w Kijowie, zdolności bojowej i morale ukraińskiej armii, nastrojów społeczeństwa, jak i możliwej determinacji Zachodu w zakresie przeciwdziałania rosyjskiemu atakowi. Również na przeszacowanych własnych zdolnościach militarnych i wywiadowczych. Ten mechanizm trudno wyeliminować w warunkach państwa autorytarnego – jeśli nawet porucznicy i niskiej rangi funkcjonariusze napiszą, jak jest naprawdę, to majorowie lekko to podkolorują, pułkownicy i ambasadorowie dodadzą swoje (bo boją się przekazywać w górę złe informacje, a lubią chwalić się sukcesami), zaś generałowie, ministrowie i kluczowi doradcy zaniosą na biurka głównych decydentów produkt już całkiem cukierkowy, acz zupełnie oderwany od danych wejściowych. Wiele wskazywało po drodze, że Putin i spółka pojęli poniewczasie, w jaką pułapkę i z jakich powodów się wpakowali (choć oczywiście nie przyznali tego nigdy publicznie). Chyba nawet spróbowali posprzątać bałagan i naprawić wewnętrzny system informacyjny, ale niekoniecznie im się to udało.
Po drugie, kierownictwo złożone głównie z ludzi skoncentrowanych na utrzymaniu władzy politycznej, z doświadczeniem związanym przede wszystkim z obszarem twardego bezpieczeństwa (w tym służb wywiadu i kontrwywiadu), przywykłych do dużej sprawczości własnej, może łatwo popełnić błąd polegający na niedocenianiu czynników ekonomicznych, w tym ich oporności na „wolę cara”. W konsekwencji ulega myśleniu życzeniowemu, czyli zakłada, że jak się odpowiednio mocno tupnie nogą albo podkręci statystyki, to będzie dobrze.
Otóż nie, nie będzie, bo rosyjska gospodarka jest już na krawędzi i łatwo może się poza nią osunąć. A wówczas nagle zabraknie pieniędzy nie tylko na transfery socjalne (i tak znacząco ograniczone w trakcie wojny, co na razie rekompensuje społeczeństwu nacjonalistyczno-imperialna propaganda), lecz także na utrzymanie podstawowej infrastruktury cywilnej i – co najgorsze – na wysokie pensje dla rekrutowanych do walki ochotników oraz na pozyskiwanie z zewnątrz sprzętu i amunicji. Być może nawet na działanie na Zachodzie i na globalnym Południu rozbudowanej agentury wpływu, choć to sektor tańszy w utrzymaniu (w proporcji do uzyskiwanych efektów) niż klasyczna, konwencjonalna armia.
Gliniane nogi
Bez wątpienia Putin o tym wie, przynajmniej z grubsza. Zapewne zdaje sobie sprawę, że wzrosty wskaźnika PKB, którymi tak się lubi chwalić rosyjska propaganda (4,3 proc. w 2024 r. i 3,6 proc. w 2023 r.) są w gruncie rzeczy „papierowe” i wynikają głównie z intensywnej produkcji na potrzeby frontu (bo przecież nie inwestycji w sensie nakładów na długofalowy rozwój ekonomiczny), zaś po odcięciu tej części wydatków rosyjska gospodarka jest de facto w głębokiej recesji. Wie, że oficjalnie podawana inflacja (i tak wysoka, ok. 10-proc.) to fikcja służąca m.in. dodatkowemu, sztucznemu pompowaniu PKB, a realna jest znacznie wyższa (o czym świadczą stopy banku centralnego, na poziomie aż 21 proc.). W dodatku w głównej mierze dotyczy ona koszyka podstawowych artykułów konsumpcyjnych (wedle danych urzędowych to już 17 proc.) i mimo doraźnych działań ratunkowych będzie nadal rosła, m.in. wskutek presji płacowej w cierpiącej na dramatyczny niedobór rąk do pracy gospodarce cywilnej. Putin musi też znać alarmujące dane o deficycie budżetowym, załamaniu rentowności kluczowych branż i przedsiębiorstw (w tym potentatów gazowych i naftowych), a także o wyczerpywaniu się poduszki finansowej, czyli środków odłożonych w lepszych czasach w państwowych „funduszach rozwojowych” (z których reżim ostatnio obficie korzystał dla łatania bieżących wydatków). Dodać do tego warto także nierozwiązane (a wręcz pogłębiające się podczas wojny) problemy strukturalne oraz wiszący w powietrzu krach systemu bankowego, wynikający zarówno z odcięcia rosyjskich instytucji finansowych od znaczącej współpracy z systemem zachodnim, jak i z przeciążenia nadmierną (bo wymuszaną politycznie i administracyjnie) akcją kredytową. Do tego dochodzi spadek cen ropy na rynkach światowych, być może do przedziału 40–50 dol. za baryłkę. Tegoroczny budżet Federacji Rosyjskiej opracowano zaś przy założeniu, że – pomimo restrykcji – uda się uzyskiwać przynajmniej 70 dol. za baryłkę. Plus uzgodniony właśnie bardzo sprawnie (zapewne ku zaskoczeniu Rosjan) nowy pakiet sankcji europejskich oraz spodziewany amerykański.
Mimo to Putin szarżuje, być może w przekonaniu, że zdoła wygrać wyścig z czasem – czyli doprowadzić Ukrainę do krachu, zanim sam zostanie bankrutem. Niestety wciąż ma na to szansę, ale o wiele bardziej realistyczny scenariusz jest inny. Taki, że – niezależnie od dalszych losów inicjatywy stambulskiej – Rosja przez jakiś czas będzie jeszcze atakować miasta i krytyczną infrastrukturę Ukrainy dronami i rakietami, nękać ostrzałem artyleryjskim wioski przy linii frontu, być może nawet zdobędzie się na ograniczoną co do skali ofensywę lądową, ale w końcu na tyle wyczerpie dostępne środki, że będzie musiała na serio usiąść do rozmów o zawieszeniu broni i w końcu o pokoju.
Co z ta Rosją?
Uwaga, to tylko na pozór dobra wiadomość. Spryt rosyjskiej dyplomacji, wzmacniany przez działania propagandowe i dywersyjne, połączony z krótkowzrocznością polityków państw demokratycznych oraz chciwością korporacji może wtedy sprawić, że Zachód mimo wszystko da tej Rosji to, czego ona potrzebuje najbardziej – szansę na odbudowę siły ekonomicznej. A tym byłoby zniesienie sankcji, zwłaszcza gdyby objęło rosyjski sektor finansowy i surowcowy oraz otworzyło rosyjskim przedsiębiorstwom dostęp do nowoczesnych technologii. Tak spełniłoby się cyniczne proroctwo Lenina o „kapitalistach, którzy chętnie sprzedadzą nam sznur, na którym ich następnie powiesimy”.
Bez ukarania rosyjskich zbrodni wojennych, bez spektakularnego krachu polityki agresji, za to z faktyczną nagrodą za tę brutalność Rosja nie zmieni strategicznych celów swej polityki. Przeciwnie, skorzysta z czasu, który zostanie jej podarowany, i z nowych możliwości, aby przygotować kolejne agresywne działania, w dodatku być może unikając poprzednich błędów. Raczej nie zdobędzie panowania nad Eurazją – na to jest i będzie za słaba – ale zafunduje nam kolejne krwawe łaźnie i liczne problemy w sferze bezpieczeństwa wewnętrznego, od fizycznej dywersji przeciwko infrastrukturze i sponsorowanego terroryzmu poprzez fale kontrolowanej migracji aż po manipulacje informacyjne i wyborcze.
Alternatywą jest pokój, ale nie taki, który polega na chwilowym zaklajstrowaniu problemu. Nie chodzi o pseudokompromis, którego latami trzeba będzie bronić za pomocą „sił pokojowych” nad Dnieprem i kolejnych rund dyplomatycznych targów z bandytą. Tym bardziej że działoby się to przy rosnącym ryzyku kryzysu wewnętrznego powojennej Ukrainy. A w efekcie – jej osunięcia się albo w chaos i radykalizmy zawiedzionych weteranów, albo wręcz „pokojowego” wpadnięcia w strefę wpływów rosyjsko-chińskich, z fatalnymi skutkami dla bezpieczeństwa Europy i Polski. Nowa architektura ładu międzynarodowego powinna powstać na fundamentach, które rzeczywiście usuwają głębokie przyczyny obecnego konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. Nie są nimi ani drobne w gruncie rzeczy (w skali globalnej) spory terytorialne, ani dążenia Ukraińców do NATO czy Unii Europejskiej, ani żaden „nazizm” czy „ekspansja zgniłego liberalizmu”, przed którymi jakoby Rosja musi się (jednocześnie!) bronić. Przyczyną zarówno tej wojny, jak i hipotetycznych kolejnych, jest sam charakter rosyjskiego państwa i społeczeństwa. Te zaś nie zmienią się bez terapii szokowej. Kiedyś udała się w stosunku do Niemców i Japończyków, teraz warto ją zaplanować i wykonać wobec Rosjan. Nie będzie łatwo, nie będzie tanio, ale zaniechanie w tym względzie okaże się dla wolnego świata o wiele kosztowniejsze. ©Ⓟ