Ten wywiad nigdy nie został wyemitowany. Dopiero po latach znalazł się na serwisie YouTube. Rok 1980. Nowy Jork. Dziennikarka Rona Barrett rozmawia z 34-letnim wówczas Donaldem Trumpem, już multimilionerem. Szczególną uwagę zwraca poniższy fragment.

„– Gdybyś mógł uczynić Amerykę doskonałą, jak byś to zrobił?

– Myślę, że Ameryka ma wielki potencjał, ale wykorzystuje go w niewielkim stopniu. Pod właściwym przywództwem może ponownie być taka jak kiedyś i jaka być powinna.

– A jaka być powinna?

– Powinna być krajem, dla którego inne kraje mają szacunek.

– Czy twoim zdaniem szacunek jest rzeczą najważniejszą?

– Tak. Szacunek może owocować innymi rzeczami. Gdy inne kraje cię szanują, podejmują działania w większym stopniu spójne z twoją wolą.”

Jeśli ktoś chce zrozumieć, dlaczego Donald Trump w 2025 r. wypowiedział całemu światu wojnę handlową, to przytoczony fragment jest tu wymowną wskazówką. Wojny handlowe w wydaniu Trumpa to wojny kulturowe.

Szacunek ponad wszystko

Pojęcie szacunku – znamionujące silny konserwatyzm i wręcz reakcyjny zestaw wartości – do dzisiaj ma dla Trumpa ogromne znaczenie. Wraca jak refren w jego publicznych wystąpieniach. „Ameryka znów będzie szanowana i podziwiana” – mówił w styczniu 2025 r. w mowie inaugurującej drugą kadencję. W tym samym miesiącu w Davos podkreślał, że „jedną z rzeczy, których będziemy wymagać, jest szacunek ze strony innych narodów”, a jako narzędzie pozyskiwania tego szacunku, w tym przypadku od Kanady i UE, wymieniał cła. Cztery miesiące później stały się one karą za deficyt szacunku ze strony Chin („W związku z brakiem szacunku, jaki Chiny okazały rynkom światowym, podnoszę cło na Chiny USA do 125 proc., ze skutkiem natychmiastowym”).

Dlaczego właściwie Trump przykłada tak wielkie znaczenie do bycia szanowanym? Aż kusi, by przeprowadzić chałupniczą psychoanalizę. W tekście „Władcy spod ciemnej triady” (DGP nr 56 z 21 marca 2025 r.) argumentowałem, że analiza psychiki światowych przywódców może rzucić więcej światła na ich poczynania niż spekulacje ekspertów od geopolityki. Zachęcam specjalistów do przyjrzenia się Trumpowi przez pryzmat jego kompleksów, które teraz być może projektuje na rządzone przez siebie państwo. To będzie cenna wiedza.

Teraz wróćmy jednak do ceł i wojen kulturowych.

Wymuszany cłami szacunek dla USA Trump chce pozyskać w praktyce od całego świata. Od 5 kwietnia USA narzucają minimalną 10-proc. stawkę na import ze wszystkich państw. Oprócz Chin szczególnego szacunku Trump wymaga od Kambodży (cło 49 proc.), Wietnamu i Tajwanu (46 proc.), Indii (26 proc.), Korei Płd., Meksyku i Kanady (cło: 25 proc.), Japonii (24 proc.), a także Unii Europejskiej (cło: 20 proc.).

Trump oczekiwał, że tak wysokie stawki celne wymuszą na partnerach handlowych USA natychmiastową uległość. Że zaczną oni pielgrzymować do Białego Domu, by wybłagać dla siebie litość. W jednym z publicznych wystąpień Trump posunął się nawet do stwierdzenia, że faktycznie to robią, a w trakcie spotkań „całują go po tyłku”, byle tylko odwołał cła.

Słychać jednak głosy, że w rzeczywistości Donald Trump najprawdopodobniej przelicytował.

Największe bloki gospodarcze świata, zamiast podkulić ogony, zareagowały klasycznie i wprowadziły (Chiny) bądź zapowiedziały wprowadzenie (UE) ceł odwetowych. Nie ulegli też najwięksi partnerzy handlowi USA. Kanada wprowadziła w odwecie 25-proc. cła na niektóre auta z USA, a Meksyk ogłosił wprowadzenie ceł odwetowych (5–20 proc.) na wybrane towary, ich lista nie została jednak jeszcze upubliczniona.

W efekcie nałożenie ceł o stawce powyżej 10 proc. zostało 9 kwietnia wstrzymane przez Trumpa na kolejne 90 dni (pauza nie dotyczy Chin). Oficjalnie po to, by dać czas partnerom na skuteczne wycałowanie jego tyłka, w rzeczywistości chodzi najprawdopodobniej jednak o to, by dać czas samemu sobie na obmyślenie planu B, gdy plan A zaczyna się walić.

Owszem, niektóre państwa wyrażają gotowość do obniżenia własnych ceł (jeśli USA zrobią to samo), ale na razie poza deklaracje wyszły właściwie tylko Izrael i Wietnam. Pierwszy zniósł cła na amerykański import całkowicie, drugi cła obniżył. I to pouczające przykłady, bo USA nie odwdzięczyły się tym samym. Stało się jasne, że nie chodzi tylko o uczciwość handlową. USA zaczęły wskazywać na inne nieuczciwe praktyki, którymi te kraje mają łupić Amerykanów. Izrael rzekomo „kradnie własność intelektualną, np. producentom farmaceutycznym”. Jak widać, paragraf uzasadniający cła zawsze się znajdzie i dlatego, nawet gdyby UE zniosła swoje cła na import z USA, to pojawią się wobec niej inne zastrzeżenia: a to regulacyjne utrudnianie dostępu do europejskiego rynku rolnego, a to wysokie podatki korporacyjne, a to nieuczciwe subsydia itp., itd. Co więc jest prawdziwym celem amerykańskich ceł? Gospodarka? Szermowanie pojęciami szacunku, sprawiedliwości czy lojalności wskazuje, że nie do końca.

Ekonomiczne płaskoziemstwo

Oczywiście, nie można wykluczyć znaczenia czysto ekonomicznych poglądów Trumpa. Być może naprawdę wierzy on, że dzięki celnemu szantażowi uda mu się przekonfigurować globalny handel i inwestycje w korzystny dla USA sposób. Problem w tym, że choć Trump może i rozumie biznes, to na pewno nie rozumie gospodarki. Wskazują na to jego książki, jak choćby słynna „Think Big and Kick Ass”, w której pisze, że „dobrze dobity targ to taki, gdy wygrywasz ty, a nie druga strona”, wyrzucając do kosza 250 lat naukowego dorobku Smithów, Marshallów, Hayeków i Krugmanów, którzy przekonująco udowadniali, że na handlu zyskują obie strony.

Trump otoczył się tak samo jak on nierozumiejącymi gospodarki doradcami, a których poglądy ocierają się wręcz o ekonomiczne płaskoziemstwo, czyli merkantylizm. Przewodzi im Peter Navarro, wyjątkowo cięty na Chiny (napisał takie książki jak „The Coming China Wars” czy „Death by China”). Navarro powtarza z uporem maniaka, że za amerykańskie cła zapłaci nie amerykański konsument, jak wskazują właściwie wszystkie badania empiryczne, a przemysł i budżety innych krajów. „Cła to obniżki podatków, cła to miejsca pracy, cła to bezpieczeństwo narodowe. Są świetne dla Ameryki. Ameryka znów będzie wielka” – przekonywał bez żenady w marcu na antenie Fox News. W jego optyce głównym celem ceł jest likwidacja deficytów handlowych USA, które – jak pisał w napisanej wraz z Glennem Hubbardem książce „Seeds of Destruction” – „nie tylko powodują wolniejszy wzrost PKB niż ten, który moglibyśmy osiągnąć”, lecz także „wywierają znaczną presję na dolara, co może prowadzić do problemów inflacyjnych”.

Łącznikiem dla tak rozumianej gospodarki i kultury jest wspólny cel: odnowa i konserwacja amerykańskiej tożsamości. Słaba gospodarka, jak diagnozują w „Seeds of Destruction” Navarro i Hubbard, jest „największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego Ameryki”, gdyż nie może „wspierać naszych wartości narodowych” i prowadzić kraju do „odnowy siły i dobrobytu”. W tej optyce sercem Ameryki są zdrowe rodzina i społeczności lokalne. Jak tłumaczy Oren Cass, główny ekonomista konserwatywnego think-tanku American Compass, w książce „The Once and Future Worker”, gdy instytucje polityczne działają dobrze, rodzina i społeczności lokalne tworzą strukturę będącą warunkiem dobrze funkcjonującej gospodarki. W takim świecie „ludzie znajdują sens i satysfakcję w zapewnianiu sobie utrzymania i pomaganiu innym”. O to walczy obóz Trumpa. Tyle, że – znów zdaniem Cassa – świat, który zafundowano Amerykanom, jest inny. Przez dekady politycy koncentrowali się na wzroście PKB w warunkach globalizacji, a nie na pracującym Amerykaninie. Miało to swój koszt. „Dostaliśmy dokładnie to, czego chcieliśmy: silny ogólny wzrost gospodarczy, rosnący standard życia, hojny system zabezpieczeń społecznych, poprawę jakości środowiska, przystępne cenowo telewizory z płaskim ekranem i usługi ogrodnicze. Jednak zrezygnowaliśmy z czegoś, co uważaliśmy za oczywiste: rynku pracy, na którym różnorodne rodziny i społeczności mogłyby się utrzymać” – pisze ekonomista. On sam o wiele lepiej rozumie działanie gospodarki i nie jest entuzjastą ceł jako sposobu na uzdrowienie rynku pracy, a więc i amerykańskiej rodziny. Nie zaskakuje go, że nowe stawki już powodują spowolnienie wzrostu PKB, wzrost cen, zakłócenia łańcuchów dostaw, załamanie na giełdzie i silny spadek nastrojów konsumenckich. Dla Trumpa natomiast to (jeszcze!) problemem nie jest. On i jego poplecznicy wypierają to, że te zjawiska są efektem ich polityki. Przypisują je Bidenowi oraz generalnie złej woli innych państw, które... nie mają dla USA szacunku. Gdy go nabiorą, czyli gdy globalna wojna kulturowa zostanie wygrana, sytuacja zmieni się na korzyść Stanów Zjednoczonych.

W poszukiwaniu wroga

Kulturową wojnę domową Trump wygrał, zdobywając prezydenturę. Wyczuł, że przeciwnicy nie potrafią odpowiedzieć na bolączki trapiące zwykłego człowieka. Niby demokraci wskazywali na słabości amerykańskiego systemu gospodarczego, starając się przedstawić rozmaite recepty, ale nie wypadali w tym wiarygodnie. Co więcej, koncentrując się na dyskryminowanych mniejszościach, weszli w otwarty konflikt z „amerykańskim zdrowym rozsądkiem” i zaszytym głęboko w tkance społeczeństwa konserwatyzmem. Silnie lewicowy przechył w dziedzinie obyczajowej okazał się niestrawny nawet dla niektórych zwolenników partii demokratycznej. Popularny komik i prezenter Bill Maher – jak prości wyborcy z Teksasu – nie rozumiał koncepcji „woke” i prowadzonej w jej ramach nieustannej walki o prawa LGBT plus, walki z systemowym rasizmem i kapitalizmem.

Trump wykorzystał to, że amerykańska tożsamość została wystawiona na próbę, i poświęcił dużą część swojej kampanii aspektom obyczajowym, dopingując swoich ludzi, by robili to samo. Trafił. Według danych exit polls przygotowanych przez CBS News aż 62 proc. uznało „kwestie kulturowe” za „bardzo ważne” lub „istotne”. Trump zdobył 70 proc. głosów wśród tych, którzy sprzeciwiali się „polityce tożsamościowej” demokratów i uzyskał w ten sposób mandat do anulowania polityk DEI promujących w gospodarce, instytucjach państwa i na uniwersytetach różnorodność, równość i inkluzywność.

Amerykańscy demokraci ponieśli w wojnie kulturowej klęskę i, jak się wydaje, wciąż nie mają pomysłu na to, jaką wizję mogliby zaprezentować swoim współobywatelom, by odzyskać utracone pozycje. Czy teraz, gdy Trump stał się protekcjonistą, mieliby się zmienić w apostołów wolnego handlu? Brzmi jak żart. Na razie leżą więc na pobojowisku i krwawią, a Trump chce iść dalej – skoro pokonał wroga wewnętrznego, pora na walkę z wrogiem zewnętrznym. Tym wrogiem byli z początku nielegalni imigranci, którzy symbolizują zarówno zagrożenie kulturowe, jak i ekonomiczne (jako przestępcy niewyznający amerykańskiego etosu, przemytnicy fentanylu robiący narkomanów z porządnych patriotów oraz przyczyna rosnących kosztów mieszkania). Tyle że nielegalni imigranci stracili szybko polityczną użyteczność, następujące po sobie deklaracje sukcesu w walce z nimi przestały rozpalać wyborców. Trumpowi nie pozostało więc nic innego niż wskazanie jako wroga całego świata.

To on na Ameryce żerował, wyzyskiwał ją, traktował nierówno, a bezwolne (demokratyczne) elity się biernie podporządkowywały. – Dość! America first! – woła Trump. Ameryka przede wszystkim! Dzień ogłoszenia ceł nazywa Dniem Wyzwolenia (Liberation Day). Warunkiem gospodarczej współpracy z Ameryką czyni nie tylko kwestie czysto ekonomiczne, lecz także miękkie, związane z wartościami. Zełenski ma szanować USA, inaczej koniec z pomocą, Europa ma wprowadzić rozumianą po amerykańsku wolność słowa, bo jej brak niepokoi bardziej niż Putin (– Najbardziej niepokoi mnie nie Rosja, nie Chiny ani żaden inny podmiot zewnętrzny. Martwi mnie… wycofanie się Europy z niektórych jej podstawowych wartości, wartości wspólnych dla Stanów Zjednoczonych Ameryki – mówił J.D. Vance na lutowym szczycie w Monachium).

I prawdopodobnie to właśnie wolność słowa będzie stanowić główny front amerykańsko-europejskiego starcia kulturowego. Koncentruje bowiem ona w sobie także interesy ekonomiczne wielkich koncernów cyfrowych, z których większość to firmy amerykańskie. Jeśli chodzi o wojnę kulturową z Chinami, to front jest znacznie szerszy: reprezentują one model całkowicie sprzeczny z amerykańskim. Nie ma tam miejsca nie tylko na wolność słowa, ale i indywidualizm czy religię. Ich ewentualna dominacja gospodarcza – alarmują trumpiści – może oznaczać globalne przewartościowanie w stronę kolektywizmu, autorytaryzmu i budowę świata rodem z najmroczniejszych dystopii. O ile z Europą USA mogą się dogadać, bo mają ten sam korzeń cywilizacyjny, o tyle z Chinami nie. Ograniczenie bilateralnych relacji gospodarczych będzie więc prawdopodobnie głównym orężem wielkiej wojny kulturowej.

Wielka wojna kulturowa

Może wydawać się, że wojny kulturowe, tj. spory o wartości, tożsamość i styl życia, nie mają zbyt wiele wspólnego z narzędziami polityki gospodarczej stosowanymi w celu ochrony interesów ekonomicznych. Jednak modus operandi Trumpa świadczy o tym, jak mylne jest to wrażenie. Ekonomia i kultura stają się coraz silniej powiązane. Wojny celne stają się łatwiej akceptowalne politycznie, gdy ubierze się je w kostium obrony narodu, tradycji czy wartości. Z kolei wojny kulturowe znajdują swoje ujście w konkretnych działaniach ekonomicznych, które realnie przeobrażają relacje handlowe.

Działania protekcjonistyczne przedstawiane są w USA jako obrona „naszego” sposobu życia, miejsc pracy i suwerenności gospodarczej przed zagranicznym zagrożeniem, a niekoniecznie jako droga do bogacenia się. Z kolei rywale Stanów odpowiadają retoryką narodowej dumy i walki o godność. Tarcia handlowe między państwami stają się czymś więcej niż sporem o bilans handlowy – urastają do rangi symbolicznych bitew o tożsamość. Dzieje się tak... w wyniku globalizacji. Owszem, zawdzięczamy jej niezliczone błogosławieństwa i bez niej świat byłby znacznie uboższy, a jednak jej oddziaływanie nie sprowadza się tylko do coraz to bardziej harmonijnej wymiany towarów i idei. To prawda, że globalny rynek łączy, ale prawdą jest też, że zderza ludzi, którzy odkrywają, jak różni są od siebie i że te różnice bywają nie do pogodzenia. Jest tak dlatego, że wartości religijne, etyczne, obyczajowe są w nas znacznie silniej zakorzenione niż zdolność do ekonomicznej kalkulacji. Choć zrobienie biznesu z Polakiem w sobotę mogłoby przynieść wierzącemu Żydowi wielką korzyść, ze względów religijnych odmówi. Choć lekkość zachodnich obyczajów dla muzułmanina może być akceptowalna na krótką metę, to na długą już nie – bo jak ma wychować dzieci na religijnych muzułmanów w świecie akceptującym związki przedmałżeńskie? Choć Chiny teoretycznie na pogłębianiu relacji z USA zyskują, to w momencie, w którym Stany Zjednoczone zaczynają eksportować do Chin także demokrację, przestaje to być dla nich atrakcyjne. Weźmy np. chiński bojkot takich marek jak H&M czy Nike, które w 2021 r. wyraziły zaniepokojenie sytuacją Ujgurów. Zostało to w Państwie Środka przedstawione jako atak Zachodu na chińską suwerenność kulturową.

Także popkultura stała się polem bitwy: hollywoodzkie filmy zniknęły z kin na rzecz lokalnych superprodukcji historycznych, a gwiazdy show-biznesu ostentacyjnie deklarowały patriotyzm.

Globalne wojny kulturowe z konieczności rozbudzają sentyment nacjonalistyczny. Inne narody stają się niezrozumiałym „innym”, niegodnym zaufania „obcym”. Przykładowo nastawienie Amerykanów do Chin jest rekordowo złe. Według Pew Research w 2024 r. aż 81 proc. dorosłych mieszkańców USA deklarowało nieprzychylny stosunek do tego kraju. Dekadę wcześniej opinie takie wyrażała mniej niż połowa społeczeństwa.

To wolność słowa będzie stanowić główny front amerykańsko-europejskiego starcia kulturowego. Koncentruje bowiem ona w sobie także interesy ekonomiczne wielkich koncernów cyfrowych, z których większość to firmy amerykańskie

Odżywają historyczne resentymenty. W Chinach porównuje się obecne cła do „przyduszania Chin”, a więc praktyki narzucania Chinom reguł gry przez mocarstwa kolonialne w XIX w. Xi Jinping mówi o nowym długim marszu, a media tłumaczą obywatelom, że jest to wyrazem ambicji narodowego odrodzenia. W Europie sił nabiera narracja suwerennościowa, czego wyrazem jest umacnianie się partii prawicowych, ale też przesuwanie się centrum w stronę prawicy. Prezydent Francji mówi o „europejskiej suwerenności” i „odzyskiwaniu kontroli nad naszym losem”.

Globalizacja połączyła rynki, ale nie zatarła różnic tożsamościowych, a wręcz je uwypukliła, prowadząc do reakcji obronnych. Widzimy to w retoryce mocarstw – USA i Chiny w sporze handlowym odwołują się do patriotyzmu i cywilizacyjnej misji, Europa stara się zaś chronić swój model społeczny, który uważa za wyjątkowy, bo „wrażliwy społecznie”.

Niestety, globalna wojna kulturowa w synergii z wojną handlową nie wróży niczego dobrego. W najlepszym razie może prowadzić do przebudowy globalnej gospodarki i powstawania bloków handlowych skupionych wokół wspólnych wartości, co – jeśli teoria ekonomii ma rację – musi doprowadzić do spadku efektywności i wolniejszego rozwoju gospodarczego. W najgorszym: mamy do czynienia z zapowiedzią głębszych i poważniejszych konfliktów międzynarodowych, w tym militarnych. Przed II wojną światową także trwała wojna kulturowa, którą wypowiedziały światu społeczeństwa kolektywistyczne, ateistyczne i antyrynkowe, uznające Zachód za zdegenerowany. Mam nadzieję jednak, że ta ostatnia analogia okaże się przesadna i na wyrost. ©Ⓟ

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute