Z Andrzejem Lederem rozmawia Marcin Fijołek, Polsat
Boi się pan czasem?
ikona lupy />
"Z pewnością żyjemy w czasie ogromnej zmiany cywilizacyjnej, owocującej wstrząsami" - mówi Andrzej Leder, filozof kultury / Materiały prasowe / Fot. Wojtek Górski

Jak każdy. Choć mniej boję się o siebie, bo większość moich przygód życiowych jest już za mną, ale o moich bliskich – tak, boję się.

A w kontekście wielkiej zawieruchy, jaką mamy na świecie od ładnych paru lat? Jak nie pandemia, to rosyjska agresja, jak nie kryzys na rynku energetycznym, to nieobliczalność Trumpa...

Z pewnością żyjemy w czasie ogromnej zmiany cywilizacyjnej, owocującej wstrząsami. One są najtrudniejsze dla ludzi żyjących w tym, co dawniej nazywało się cywilizacją Zachodu, a co ja nazywam globalną Północą. Ale przy wszystkich zupełnie zrozumiałych obawach wierzę, że cała ta zawierucha, poza ogromnymi zagrożeniami, daje szansę na wyjście ze ślepych zaułków, w których tkwimy i przez lata tkwiliśmy. W tym sensie jest we mnie sporo optymizmu.

Poproszę o receptę na optymizm.

Uważam, że przemiany, których dziś jesteśmy częścią, i te, które nadchodzą, mogą – poza zupełnie realnymi niebezpieczeństwami – przynieść też szanse na bardziej sprawiedliwy i zrównoważony świat.

Przepraszam, ale nie widzę tego na horyzoncie.

I dlatego mój optymizm nazywam apokaliptycznym. Myślę o nim długoterminowo i wiem, że po drodze mogą się wydarzyć rzeczy gorsze czy nawet straszne. Przełom XIX i XX wieku, fin de siècle, był przecież przynajmniej z perspektywy Europy czasem niezwykle stabilnym. Ale z perspektywy reszty świata – skrajnie niesprawiedliwym. Ten porządek załamał się w ogniu dwóch strasznych wojen światowych i towarzyszących im ogromnych zbrodni, zaś po nich wyłonił się świat, który – przynajmniej dla tych, którzy znaleźli się po zachodniej stronie żelaznej kurtyny – był bardziej sprawiedliwy i lepszy od tego, co było wcześniej.

Optymizm zakładający konieczność tak dużych wstrząsów jak wojna, by było lepiej, nie może uspokajać. Może nam wystarczą pandemia, rosyjska agresja i duet Trump–Musk?

W angielskim jest termin „slaps”, który tłumaczę jako „chlaśnięcia”. Myślę, że te wydarzenia, o których pan mówi, są właśnie jak chlaśnięcia, które być może obudzą uśpione społeczeństwa, szczególnie te europejskie. Przede wszystkim z uspokajającego przekonania, że historia się skończyła. A ona dziś wyraźnie przyspiesza, została „spuszczona z łańcucha”.

To nadal nie budzi specjalnie dużej nadziei.

Nadzieją jest dla mnie to, że te wstrząsy nie muszą być aż tak tragiczne jak w XX wieku. Nie sądzę, by Europa mogła stać się dziś terytorium dużej wojny. Oczywiście, nie możemy lekceważyć analiz mówiących o przygotowaniach Rosji do ataku, osobiście uważam jednak, że Moskwa gra tutaj o nowy podział stref wpływów, ale ta gra odbędzie się bez bezpośredniego ataku na kraje bałtyckie czy Polskę.

To samo mówiono przed atakiem z 24 lutego 2022 r.: że Rosja tylko pozoruje działania, bo przecież Ukrainę można wyssać ekonomicznie na inne sposoby, a wojna przyniesie sankcje, problemy, śmierć, załamanie gospodarki. I stało się, co się stało.

To jednak dwie różne sytuacje. Ukraina jest od czasów Romanowów kluczowym elementem imperium rosyjskiego, podbrzuszem tego terytorium. A do tego jest bogatym regionem, spichrzem i ma zasoby surowców. Rosjanie nie przyjmują do wiadomości – na poziomie politycznego DNA – że Ukraińcy nie są ich, że są kimś innym. To nie dotyczy Polaków, Czechów czy nawet Bałtów. Wypuszczenie Ukrainy z ich strefy wpływów oznaczałoby koniec imperium rosyjskiego, Polski czy Estonii – już nie. Co nie zmienia faktu, że Rosja chętnie miałaby duże wpływy w naszym kraju, a najlepiej rząd na kształt gabinetu Orbána na Węgrzech.

Zejdźmy z poziomu geopolityki na to, jak przyjmujemy kolejne chlaśnięcia na poziomie własnych lęków.

Odwróćmy to pytanie, bo chodzi tak naprawdę o źródło poczucia stabilizacji i elementarnego zaufania do świata. To staje się coraz trudniejsze, bo coraz częściej te chlaśnięcia przyjmujemy w świecie rozbitym na atomy. Tradycyjne źródła solidarności i poczucia oparcia – w Polsce były to często rodzina i Kościół – utraciły swoją moc, choć akurat rodzina wciąż pozostaje dla wielu ludzi w Polsce, ale i szerzej, w Europie – fundamentalnym punktem odniesienia. Ale również wspólnoty zakorzenione we wspólnocie ideałów i celów politycznych dotyczących przyszłości, a więc te lewicowe, rozpadają się pod wpływem presji rynkowego indywidualizmu. Świetnie pisała o tym procesie Annie Ernaux. W takim świecie każde zachwianie własnej pozycji, każde pogorszenie sytuacji, budzi nieproporcjonalny lęk. Narcyzm – a tak często określa się typowe nastawienie dominujące we współczesnym, wielkomiejskim społeczeństwie – to formacja niestabilna, bo osamotnienie samo w sobie jest źródłem lęku.

Wydaje mi się, że jesteśmy dopiero w czasie budowania nowych struktur, które pozwalałyby wymyślić wspólnotę na nowo albo odbudować. Renesans tożsamości lokalnych, na poziomie dzielnicy, miasta, regionu jest tu przykładem – ludzie często są gotowi poświęcić czas i pracę na rzecz swojego otoczenia. Ale zanim stanie się to znakiem czasu, musi minąć jeszcze wiele lat.

To nie jest tylko indywidualizm miejski. Na wsi były kiedyś oddolne, niewielkie wspólnoty – jak przy okazji darcia pierza czy majowych śpiewów przy kapliczkach. Teraz to zjawiska coraz rzadsze.

Los wsi jest ogromnym wyzwaniem dla całej globalnej Północy, dawnego Zachodu. Tak jak się dzieje w wielu innych miejscach, Polska wchodzi tu w stan kryzysu, bo wsie się wyludniają, ludzie wolą żyć w miastach, choćby tych mniejszych. Na wsiach pozostają farmerzy prowadzący przemysłową produkcję rolną i ludzie starsi. Znikają usługi publiczne, edukacja, komunikacja. Bez ageizmu, trzeba uznać, że dynamika społeczna opiera się na ludziach młodych. I tu wyłania się jeszcze jedna sprawa – stosunek współczesnej cywilizacji do posiadania dzieci. Oczywista stała się narracja, że kariera zawodowa i rozwój osobisty są konkurencją dla wysiłku przy dzieciach.

Bo to jest trochę decyzja albo, albo. Dla 20-, 30-latków trudna do podjęcia.

Myślę, że jest sposób, by te światy łączyć, by nie było to odczytywane jako albo, albo. Z własnego doświadczenia wiem, że pojawienie się dziecka może być źródłem szczęścia i doświadczeniem ważnym (podkreślam – może być, nie musi), ale też wymagającym ogromnego zaangażowania. Nadal, mimo zmian, ogromna większość ciężarów związanych z wychowaniem dziecka spada na kobiety. Póki w tej sprawie nie będzie więcej sprawiedliwości, nie będą chciały tego ciężaru. Ale można tu postawić szersze pytanie. Cywilizacja, w której żyjemy, gratyfikuje przede wszystkim dbałość o siebie – o swoją karierę, pozycję społeczną, rozwój osobisty i przede wszystkim konsumpcję. Warto więc pytać o równowagę między dbaniem o siebie, nawet w tym pozytywnym, nieegoistycznym sensie, i o innych. Ta równowaga jest głęboko zachwiana.

Jeszcze trochę i pomyślę, że stał się pan konserwatystą.

Nie sądzę. Przecież podstawową częścią etosu lewicy – a w ten się wpisuję – była dbałość o innych, słabszych. Czasem nawet poświęcenie dla nich. Solidarność w walce przeciw opresji. Dzisiejsza lewicowość na globalnej Północy w jakimś sensie kupiła indywidualizm, a wraz z nim – społeczeństwo indywidualnej konsumpcji. Ale, wracając do dzieci, przyszłość, która jest czasem naszych dzieci, też jest „słabsza”, bo zależna od naszych dzisiejszych decyzji. Dlatego dbałość o dzieci jest dbałością o przyszłość. Podobnie jak zapewnienie rozsądnej migracji i danie migrantom ludzkich praw. Nie czuję więc tutaj pokrewieństwa z konserwatystami. Oni próbują najczęściej odtwarzać model dawnego, hierarchicznego społeczeństwa. Na dodatek próbują powrót do niego wymusić pałką. To mi się nie podoba, a poza tym wiem, że wszelka przemoc i przymus przy tych próbach nie działają. I – last but not least – zmuszanie ludzi do takich czy innych decyzji są najczęściej maską obłudnego dążenia do władzy.

W tle naszej rozmowy przewija się wątek nierówności ekonomicznych i myślenia szerzej niż własne cztery ściany i swój portfel. Ale nawet państwo wysyła nam sygnały, że to jest w porządku, jak ostatnio przy okazji obniżenia składki zdrowotnej.

Tamto głosowanie w Sejmie jest przykładem tego, że w Polsce nadal dominuje ideologia neoliberalna. I to jest dla mnie fenomen – w kraju, który jest relatywnie biedny, mamy dwie bardzo silne partie liberalne. W Europie liberałowie mają zwykle mniej więcej 10 proc. poparcia, a u nas trzeba liczyć 35 proc. Platformy i, powiedzmy, 15 proc. Konfederacji, a do tego liberalnie odchylone w sprawach gospodarki PSL, Polska 2050 i niemała część PiS. Krótko mówiąc, większość Polaków przyjęła lekcję Balcerowicza jako swoją i politycy wyciągają z tego wnioski.

Po co mam płacić większą składkę, skoro w sytuacji podbramkowej i tak muszę iść do lekarza prywatnie, bo system nie działa?

Oczywiście, jeśli ktoś chce mieć dobrej jakości usługę stomatologiczną na cito, to idzie do prywatnego dentysty, ale jeśli ma atak wyrostka podczas wędrówki po Śląsku, to trafia do szpitala, który jest publiczny. Nie mówiąc o czymś bardziej skomplikowanym, jak np. operacja serca albo leczenie poważnej choroby dziecka. Na to w Polsce w zasadzie nikogo samodzielnie nie stać.

Ta opowieść nie działa dla tych, którzy stoją na drabinie wyżej albo myślą, że stoją wyżej. Dlaczego mają się składać na kiepsko działający szpital w większym stopniu niż inni?

Możemy wejść w szczegółową dyskusję o podatkach progresywnych, ale zwrócę uwagę na coś innego. Są społeczeństwa, jak szwedzkie, gdzie różnice majątkowe są ogromne, ale nawet ci bogaci godzą się na to, że płacą więcej, bo mają odruchowe przekonanie, że solidarność jest wartością. Albo egoistyczne – że chroni ich przed niepokojami społecznymi.

Tego nie da się sprzedać tak, żeby zyskać poparcie w kampanii wyborczej.

Sądząc po wynikach wyborów czy po aktualnych sondażach, to się rzeczywiście nie sprzedaje. Rządy PiS zmarnowały kredyt prospołeczny, hasła o Polsce solidarnej przykrywały na poziomie praktyki mieszankę nacjonalistycznego klientelizmu z autorytarnym zarządzaniem. Wracamy więc na kurs neoliberalny. Obawiam się, że w którymś momencie Polską będzie rządzić jakaś skrajnie libertariańska prawica i musimy przejść przez lekcję tego, co to oznacza w praktyce. Odchylenie w drugą stronę będzie później. Politycy, którzy to rozumieją, muszą się nastawić na długi marsz i wychować elektorat. Może to określenie paternalistyczne, ale trzeba pokazać wielu ludziom, zwłaszcza młodym, że na końcu to oni poniosą koszty takiego podejścia, jakie dziś jest promowane i ma coraz więcej zwolenników.

Może to po prostu naturalny odruch – każdy chce płacić mniejsze podatki i mieć więcej w portfelu.

Jeśliby myśleć o podatkach jako o inwestycji w innych, w spójność społeczną, także – jak dziś – w bezpieczeństwo, to nie jest to tak oczywiste. Chciałbym jednak dorzucić kluczowy aspekt określający to pragnienie, o którym pan mówi. Ekonomiczny, ale może jeszcze bardziej psychologiczny. Czymś o wiele głębszym i w gruncie rzeczy najtrudniejszym do zmiany jest to, że polskie i europejskie społeczeństwa są uzależnione od konsumowania. Nadmiarowego, niepotrzebnego, wymuszającego niewolniczą pracę i rozpad więzi. Konsumpcja zastąpiła w zasadzie wszystkie idee, które poruszały ludzi w XX wieku. Wiemy zaś, również z badań neuropsychologicznych, że konsumowanie to uzależnienie behawioralne. Gdy człowiek kupuje, czuje przyjemność uwarunkowaną przez wystrzał endorfin. Po jakimś czasie spada ich poziom, wtedy naturalnie chce powtórki. W dobie mediów społecznościowych to uzależnienie jest mnożone w nieskończoność, bo oprócz zakupów mamy przecież konsumpcję obrazów, filmów i innych bodźców dostarczanych łatwo, szybko i pozornie bezkosztowo za pośrednictwem ekranów. Problemem nie jest to, że zaglądamy w ekrany telefonów i laptopów – niektórzy czytają w nich książki czy prasę – ale to, że moment szybkiego i powierzchownego konsumowania obrazów łączy się z ciągłym pobudzaniem umysłu, permanentną ekscytacją, kolejnymi falami endorfin, co rozbija zdolność do skupienia uwagi na jakichkolwiek innych przedmiotach. Szczególnie gdy mają charakter zdań podrzędnie złożonych.

Prawdę mówiąc, kiedy po całym dniu pracy przy informacjach siadam do książki, to pierwsze 15 minut prób utrzymania uwagi jest dla mnie torturą.

A kolejne badania pokazują, że umiejętność posiłkowania się skomplikowaną składnią jest w społeczeństwach coraz mniejsza. To ślepa uliczka i problem, z którym współczesna cywilizacja będzie miała coraz większy kłopot. Uważam, że prędzej czy później skończy się tym, że dostęp do konsumpcji będzie musiał być regulowany – jak dostęp do substancji uzależniających.

Ktoś powie, że to pan chce teraz pałką wymusić coś na społeczeństwie.

Ale to nie zmuszanie kogoś do czegoś tylko próba ograniczenia dostępu do czegoś, co rujnuje psychikę. Nie jestem za bardzo ostrym zakazem dostępu do substancji psychoaktywnych, ale wiemy, że heroina i jej pochodne uzależniają od pierwszego razu. I wiemy, że gdybyśmy dali łatwy dostęp do heroiny czy fentanylu dzieciom, to byłoby masowe zabójstwo.

Tomasz Stawiszyński w „Powrocie fatum” sugeruje, że odpowiedzią na wyzwania, o których mówiliśmy, jest chrześcijaństwo.

Nie zgadzam się z tą diagnozą. Powrót do chrześcijaństwa w Europie jest w zasadzie niemożliwy ze względu na to, że nie ma w nim dziś formy instytucjonalnej, która patrzy w przyszłość. Wręcz przeciwnie, Kościoły chrześcijańskie, nawet te bardziej postępowe, patrzą w przeszłość. A religia nie jest sprawą zupełnie indywidualną, jest zawsze oparta na wspólnotach i instytucjach społecznych. W Polsce Kościół mentalnie nie wyszedł z kultury folwarcznej – specyficznej, wschodnio -europejskiej formy feudalizmu. Wystarczy spojrzeć na pałace biskupie czy stosunek kleru do zakonnic albo laikatu. I jest tu jeszcze jeden czynnik: europejskie społeczeństwa z roku na rok będą coraz bardziej wieloreligijne. Nieuchronnie będzie do nas w ten czy inny sposób napływała fala osób z innych kultur. To mogą być muzułmanie, Hindusi, Azjaci z różnymi formami buddyzmu czy nawet chrześcijanie zupełnie inaczej rozumiejący religię niż Polacy. O wiele łatwiej szukać wspólnej bazy na zasadzie uznania pewnego rodzaju kodeksu demokratycznego, praw człowieka, niż proponować muzułmanom czy hinduistom, by uznali chrześcijaństwo za „religię wiodącą”. Ja akurat odwołuję się do formacji Oświecenia i choć jego idee też są w kryzysie – głównie z powodu powiązań z hiperkapitalizmem – wiele tych myśli jest aktualnych. Choćby „miej odwagę myśleć!” Kanta, do czego dodałbym: „krytycznie”. Nadal żyjemy w świecie określonym przez idee oświeceniowe, jak choćby nowoczesna demokracja czy równość ludzkich praw, nadal istnieją instytucje, które wyrastają z tej tradycji.

Chciał pan optymizmu: wyobrażam sobie sojusz wzajemnego rozumienia i wzajemnej empatii – wbrew Elonowi. I to wcale nie jest nierealny scenariusz, ale trzeba będzie o niego zawalczyć. ©Ⓟ

Warto pytać o równowagę między dbaniem o siebie, nawet w tym pozytywnym, nieegoistycznym sensie, i o innych. Ta równowaga jest głęboko zachwiana