Rosja po krótkim okresie utrzymywania, że do zwycięstwa wystarczy jej opanowanie całego Zagłębia Donieckiego, wraca do maksymalistycznych żądań. Pomaga jej w tym Donald Trump, który przed rozpoczęciem rozmów z Kremlem zaczął od ustępstw na rzecz Władimira Putina, wprost wykluczając choćby możliwość poszerzenia Sojuszu Północnoatlantyckiego o Ukrainę. Rosja tymczasem zatrzyma się tam, gdzie zostanie zatrzymana. Wynika to wprost ze współczesnej myśli politycznej, z której czerpią kremlowskie elity.

Zwycięstwem byłoby jedynie „rozgromienie Ukrainy”

W marcu rzadkiego wywiadu francuskiemu tygodnikowi „L’Express” udzielił Władisław Surkow. Kiedyś uzasadniał teoretycznie postępującą autorytaryzację reżimu, wykuwając sformułowanie o „demokracji suwerennej”, i odpowiadał za integrację z Rosją okupowanych obszarów Gruzji i Ukrainy. Dziś to już cień dawnego „lalkarza”, jak był nazywany Surkow, żyjący dziś, jak mówi, „życiem prywatnym”, bo odsunięty od ostatnich stanowisk w 2020 r. A zarazem to jeden z najbardziej nietuzinkowych przedstawicieli rosyjskich elit, który własną wolną myśl zakuł w kajdany zniewalającego ją putinizmu. W zamian Kreml do dziś czasem mówi Surkowem nawet wtedy, kiedy nie zdaje sobie z tego sprawy.

Dla Surkowa zwycięstwem byłoby jedynie „wojenne albo wojenno-dyplomatyczne rozgromienie Ukrainy”, „podział tego sztucznego quasi-państwa na naturalne części”. – Na tej drodze można manewrować, hamować i nawet zatrzymać się. Ale przejdziemy ją do końca – podkreślił. – Cele strategiczne się nie zmieniły, a taktyczne są korygowane w procesie realizacji strategii – dodał.

To dlatego pod koniec 2022 r., gdy inicjatywę na froncie miała Ukraina, Rosjanie deklarowali, że wystarczy im opanowanie ukraińskiej części Donbasu, czyli obwodów donieckiego i ługańskiego. I dlatego, gdy Ukraińcy tę inicjatywę stracili, wrócili do pierwotnych celów, zaklętych w wykutych przez Putina frazach o „demilitaryzacji” i „denazyfikacji”, w praktyce oznaczających pełne podporządkowanie Ukrainy woli Kremla i zwrot z pro zachodniego szlaku, wybranego przez społeczeństwo i elity po obaleniu Wiktora Janukowycza w 2014 r. w wyniku rewolucji godności.

Zadanie opisania, jak te cele mają wyglądać w szczegółach, otrzymał, zgodnie z lubianą przez Kreml polityczną perwersją, Timofij Siergiejcew, który przed laty był PR-owcem różnych ukraińskich polityków, nie tylko prorosyjskich. Siergiejcew 3 kwietnia 2022 r., w dniu ujawnienia masowych zbrodni w podkijowskiej Buczy, opublikował na portalu państwowej agencji RIA Nowosti tekst pod tytułem „Czto Rossija dołżna sdiełat’ s Ukrainoj” (Co Rosja powinna zrobić z Ukrainą) i wyłożył bez fałszywej poprawności politycznej tezy, które w idealnym świecie powojennym powinny go zaprowadzić na ławę oskarżonych. Siergiejcew pisze, że w przypadku Ukrainy nie działa „hipoteza «dobry naród – zła władza»”. Dlatego zapowiadana przez Putina „denazyfikacja” będzie „zespołem działań wobec znazyfikowanej masy ludności, która technicznie nie może podlegać bezpośredniej karze jako zbrodniarze wojenni”.

„Denazyfikowany kraj nie może być suwerenny"

Siergiejcew rozumie przy tym przez nazizm „dążenie do «niepodległości» i «europejskiej ścieżki rozwoju»”, czyli to, co każdy rozumie jako bazowy zestaw poglądów każdego patrioty przywiązanego do zachodniej cywilizacji. „Naziści, którzy wzięli broń do ręki, muszą zostać w jak największej liczbie zlikwidowani na polu bitwy” – wyjaśnia, rozumiejąc pod tym hasłem wszystkich żołnierzy, a politycy i „bierni naziści”, czyli „znacząca część mas ludowych wspierających nazistowską władzę i potakujących jej”, zostaną ukarani poprzez „reedukację” w drodze „represji ideologicznych i ostrej cenzury nie tylko w sferze politycznej, ale także kulturalnej i edukacyjnej”. „Denazyfikowany kraj nie może być suwerenny”, więc Rosja przejmie nad nim kontrolę na okres „nie krótszy niż jedno pokolenie, które powinno się narodzić, dorosnąć i dojrzeć w warunkach denazyfikacji”.

Ukronazizm niesie światu i Rosji większe zagrożenie niż niemiecki nazizm hitlerowskiego typu”, więc sam termin „Ukraina” będzie wymazany z mapy Europy. „Banderowscy przywódcy powinni zostać zlikwidowani, a społeczne «błoto», które aktywnie i biernie ich wspierało, powinno przeżyć trudności wojny i zinternalizować przeżyte doświadczenia jako lekcję historyczną i odkupienie win”, wreszcie „zostać poddane pracy przymusowej przy odbudowie infrastruktury w ramach kary za działalność nazistowską (dotyczy tych, wobec kogo nie zostanie zastosowana kara śmierci lub pozbawienia wolności)”. Przy czym tak daleko posunięte cele zbrodni postulowanych przez publicystę podlegającego Putinowi portalu nie będą mogły przecież zostać zrealizowane po zajęciu Kramatorska. Żeby wynarodowić większość Ukraińców, Rosjanie musieliby zdobyć Charków, Dniepr, Kijów i Odessę.

Białoruś stanie się częścią Rosji?

Rosyjscy politycy przyjmują najczęściej, że Moskwa pozostawiłaby na razie poza własną kontrolą Galicję. Najpewniej z czysto taktycznych powodów; w rosyjskiej publicystyce znana jest teza, że jedną z praprzyczyn rozpadu Związku Radzieckiego była decyzja Stalina o tym, by włączyć do państwa nacjonalistyczny, skrajnie antysowiecki, a przy tym posiadający własne elity Lwów. Nie miejsce, by ją weryfikować; wystarczy zauważyć, że nawiązuje do niej pośrednio także Surkow. – Ukraina to sztuczny twór polityczny, w który nienaturalnie wciśnięto co najmniej trzy bardzo różniące się regiony: rosyjskie południe i wschód, rosyjsko-nierosyjski środek i antyrosyjski zachód. One się nie zrosły ze sobą, bo i z założenia nie mogły. Wojenne oddziaływanie na Ukrainę pozwoli oddzielić rosyjskie od antyrosyjskiego albo, mówiąc Ewangelią, owce od kozłów – dowodził.

To jednak nie oznacza końca rosyjskich apetytów. Rosjanie za własne ziemie uważają też Białoruś (Białorusinów przy tym uznają, niczym Ukraińców-„Małorusinów”, za część trójjedynego narodu rosyjskiego) oraz północny Kazachstan, który Rosjanie zamieszkują w sposób zwarty. Były prezydent Dmitrij Miedwiediew pisał w pijackim zwidzie (potem skasował), że „Osetia Północna i Południowa, Abchazja i reszta terytorium Gruzji mogą być zjednoczone tylko w składzie jednego państwa z Rosją”, a „Kazachstan to sztuczne państwo, byłe rosyjskie terytoria”. Alaksandr Łukaszenka może i stara się zachować autonomię, ale po odcięciu więzów z Zachodem w wyniku brutalnego stłumienia protestów w 2020 r. nie zdoła się obronić, jeśli Kreml da rozkaz „cała naprzód!”. Po śmierci starzejącego się dyktatora, jeśli do tego czasu nic się w Rosji nie zmieni, formalna aneksja Białorusi może stać się scenariuszem bazowym.

Łukaszenka nie zrobił nic, by temu zapobiec, czego nie można powiedzieć o obu prezydentach Kazachstanu. Obawa przed takim wariantem kazała Nursułtanowi Nazarbajewowi przenieść stolicę na północ, a Kasym-Żomartowi Tokajewowi dobitnie reagować na wrogie pomruki z Moskwy i odcinać się od agresji formalnego sojusznika na Ukrainę.

Dalszą ekspansję wprost zapowiada przy tym Surkow. – Rosyjski świat (russkij mir) nie ma granic. Rosyjski świat jest wszędzie tam, dokąd w ten czy inny sposób dociera kulturalny, informacyjny, wojskowy, gospodarczy, ideologiczny, humanitarny wpływ Rosji. Czyli na wszystkich kontynentach. Koncentracja naszego wpływu różni się w zależności od regionu, ale nigdzie nie jest zerowa. Będziemy więc się rozszerzać we wszystkie strony, jak Bóg da i na ile starczy zasobów. Najważniejsze to nie przesadzić. Nie chwycić zbyt ciężkiego trofeum, którego nie damy rady unieść – mówił francuskim dziennikarzom. To zresztą najlepszy dowód, dlaczego jakakolwiek współpraca gospodarcza czy kulturalna z dzisiejszą Rosją jest szkodliwa. Potem wychodzi Surkow i uzasadnia nią ekspansję „russkiego miru”.

Jego tezy niebezpiecznie przypominają te znane z rosyjskiej myśli imperialnej. Aleksandr Prochanow, szef nacjonalistycznej gazety „Zawtra”, od lat porównuje państwa do żywych organizmów, niczym klasycy niemieckiej geopolityki sprzed stulecia. W 2009 r., pięć lat przed agresją Rosji na Ukrainę i aneksją Krymu, mówił „Nowej Europie Wschodniej”, że „imperia pulsują, ich granice mogą się przesuwać, zarówno wgłąb imperium, jak i daleko poza jego granice”. – Nadchodzi czas zmian politycznych, geostrategicznych, a rewizja granic to nasza bliska przyszłość. Bo jak mogą ewoluować rynki, systemy finansowe, reżimy polityczne i formy istnienia ludzkości, pozostając w poprzednich granicach? Wiele granic wytyczonych po 1991 r. jest po prostu bezsensownych – dowodził w rozmowie z Aleksandrem Wawrzyńczakiem i Grzegorzem Przebindą. Zastrzegał przy tym, że choć w skład „rosyjskiego areału” wchodzą Ukraina i państwa nadbałtyckie, nie oznacza to, że „imperium powinno się odbudować w poprzednich”, radzieckich czy carskich granicach. – Ono powinno odrodzić się w swej jakości, powinno poczuć się jak imperium – mówił.

Jeśli Zachód pozwoli Rosji na pulsowanie bez granic, wcześniej czy później dopulsuje ona i do Polski. W ultimatum postawionym Amerykanom w grudniu 2021 r. Moskwa zażądała usunięcia z państw przyjętych do NATO po 1997 r. zachodnich żołnierzy i instalacji wojskowych. Kwietniowa decyzja Trumpa o wycofaniu amerykańskich żołnierzy z podrzeszowskiej Jasionki idzie właśnie w tę stronę.

Surkow wskazał, że obecność „russkiego miru” nie jest zero-jedynkowa, bo jest liczona stopniem „koncentracji wpływu”. Przy czym jeśli trofeum nie okaże się zbyt ciężkie, koncentracja będzie się płynnie zwiększać. Rosja już za prezydentury Miedwiediewa, wówczas udającego liberała, uznała część terytorium Polski za trochę mniej obce niż reszta, upraszczając potomkom carskich poddanych z Kongresówki procedury legalizacji i naturalizacji. Po 2022 r. Moskwa poszła o krok dalej, ułatwiając osiedlanie się osobom z Zachodu niegodzącym się z ideologicznymi podstawami zachodniej cywilizacji. „Rosyjski świat” istnieje nie tylko na mapie. Ma też zaistnieć w głowach. ©Ⓟ