Z Philippem Bagusem rozmawia Sebastian Stodolak
Zna pan osobiście Javiera Mileia?
ikona lupy />
Philipp Bagus profesor ekonomii na Uniwersytecie Króla Juana Carlosa w Madrycie, autor biografii „Era Mileia” / Materiały prasowe / Fot. mat. prasowe

Tak.

Napisał pan jego polityczno-ideową biografię. Większość książek tego typu piszą apologeci bądź zatwardziali krytycy. To nie służy obiektywizmowi.

Zmagałem się z tym, pisząc. Nazwałbym siebie przyjacielem, który starał się zachować obiektywizm. Znam Mileia osobiście, co daje mi wgląd w to, kim jest, ale nie jestem tu, by go wybielać. Książka przedstawia jego osiągnięcia i potknięcia. Zgadzam się z wieloma jego ideami, jak wolność, rynek, zmniejszanie państwa, ale nie ze wszystkim.

Milei mówi o sobie jako o pierwszym na świecie libertariańskim prezydencie. Opisuje się jako filozoficzny anarchokapitalista, a w praktyce anarchista. Co to ma oznaczać?

Jego twierdzenie, że jest pierwszym na świecie liberalno-libertariańskim prezydentem, opiera się na ideologicznej fuzji filozoficznego anarchokapitalizmu z tym, co nazywa praktycznym anarchizmem w rządzeniu. Filozoficznie jest anarchokapitalistą, co oznacza, że wyobraża sobie społeczeństwo, w którym państwo nie istnieje lub przynajmniej nie odgrywa żadnej znaczącej roli. W tej wizji wszystko regulują dobrowolne interakcje, prawa własności prywatnej i wolny rynek. Tu Milei czerpie w dużej mierze z takich ekonomistów jak Ludwig von Mises, Friedrich Hayek i Murray Rothbard. Uważa, że państwo jest z natury przymusowe i nieefektywne, pasożytuje na produktywnych jednostkach. To jest ta „liberalna” część (maksymalna wolność jednostki) i „libertariańska” (minimalna ingerencja rządu). W praktyce jednak Milei nie obala państwa z dnia na dzień. Działa w jego ramach jako prezydent, co określa jako wyraz anarchistycznego pragmatyzmu. Chce rozmontować rząd od środka, krok po kroku, nie wywołując chaosu.

Albo po prostu idzie na kompromis. Miał np. zlikwidować bank centralny, a ten stoi, jak stał.

Sam w tej kwestii odczuwam lekkie ukłucie – też chciałbym, żeby bank centralny już zniknął. Mam jednak wrażenie, że Milei nie porzucił tego celu. Podkreśla, że musi to zrobić w uporządkowany sposób, a nie lekkomyślnie. Bank centralny, który odziedziczył po poprzednikach, miał bilans w ruinie i ujemne rezerwy! To oznacza, że jego długi w dolarach przewyższały aktywa w dolarach, a do tego miał krótkoterminowe zobowiązania powiązane z oszałamiającą, 135-proc. stopą procentową. Żeby nadążyć z płatnościami, jego szefowie drukowali pesos jak szaleni, w zasadzie zalepiając deficyt sięgający 10 proc. PKB Argentyny. Kolejne 10 proc. pochłaniały same odsetki od długu banku centralnego. To był finansowy domek z kart, który chwiał się na skraju upadku. Plan był – i nadal jest – taki, by naprawić ten bałagan, zanim się zamknie bank centralny. Milei pracuje nad naprawą bilansu, co oznacza stabilizację finansów banku i budowanie rezerw dolarowych. Dopiero gdy to osiągnie, jak twierdzi, będzie mógł bezpiecznie go zlikwidować, nie wywołując hiperinflacji ani totalnego załamania gospodarczego.

I kiedy to ma się wydarzyć?

Sam Milei szacuje, że zajmie to jeszcze dwa lub trzy lata. Początkowo proponował dolaryzację jako narzędzie pomostowe – wziąć aktywa banku centralnego, głównie obligacje rządu argentyńskiego, wymienić je na dolary i użyć ich do zastąpienia bazy monetarnej peso. Potem, teoretycznie, można by zamknąć bank. Ale kiedy spojrzał na księgi bilansowe, okazało się, że aktywa nie tylko były niewystarczające – były ujemne. Plan się załamał. W efekcie teraz przeszedł na to, co nazywa „wewnętrzną dolaryzacją” przez konkurencję walutową. To wolniejszy proces i rozumiem, dlaczego frustruje to ludzi, którzy chcieli natychmiastowej, radykalnej zmiany.

Co w praktyce oznacza konkurencja walutowa? W Argentynie można płacić dowolną walutą?

To fascynujący koncept i sposób na obejście ograniczeń banku centralnego. W zasadzie oznacza to dopuszczenie do obiegu wielu walut – pesos, dolarów, czegokolwiek – i pozwolenie im na konkurencję o użytkowników. Taka konkurencja w Argentynie już częściowo działa. Używanie obcej waluty w prywatnych transakcjach nie jest już nielegalne. Ale jest haczyk, i to duży: podatki. Na razie można je płacić tylko w pesos, co sztucznie podtrzymuje znaczenie krajowej waluty. Wizja Mileia polega na zamrożeniu podaży pesos, czyli zaprzestaniu dalszego ich drukowania, i na pozwoleniu gospodarce na organiczny wzrost w oparciu o napływające na rynek dolary. Z czasem rola peso zmalałaby, a dolary lub inne waluty zdominowałyby rynek całkowicie. Następnym logicznym krokiem, jak sądzę, byłoby zezwolenie na płacenie w dolarach podatków. Na razie to półśrodek – libertariański w duchu, ale wciąż ograniczony.

Eliminacji banku centralnego miałoby towarzyszyć wprowadzenie wymogu utrzymywania 100-proc. rezerwy w systemie bankowym. To brzmi radykalnie nawet jak na standardy libertariańskie. Milei zrezygnuje z tego pomysłu?

Nie. Jestem przekonany, że wciąż chce go zrealizować. System 100-proc. rezerw oznacza, że banki musiałyby trzymać wszystkie depozyty w rezerwie, czyli nie mogłyby pożyczać pańskich pieniędzy stronom trzecim. To bezpośredni atak na to, co w libertarianizmie uważa za źródło inflacji i niestabilności gospodarczej – ekspansję kredytową banków. Oczywiście zwolennicy obecnego systemu bankowego są temu przeciwni. To zagraża ich modelowi biznesowemu. Opór z ich strony to jedno, drugie to społeczeństwo, które trzeba przekonać do tego pomysłu, a które może nie rozumieć stojącej za nim logiki. W praktyce to zadanie wręcz herkulesowe. W efekcie ta kwestia pozostaje na drugim planie, a Milei gasi większe pożary.

Może to dobrze? Krytycy wskazują, że 100-proc. rezerwa grozi załamaniem się akcji kredytowej, a więc recesją.

Nie jest to bezpodstawna krytyka – ograniczenie kredytu to realny problem. W systemie rezerw cząstkowych banki zwielokrotniają podaż pieniądza, pożyczając depozyty, co napędza aktywność gospodarczą, zwłaszcza gdy popyt na kredyt rośnie. Przy 100-proc. rezerwach ten mechanizm znika; banki mogą pożyczać tylko to, co mają w nadwyżkowych rezerwach, a nie fundusze depozytariuszy. Krytycy twierdzą, że to mogłoby bardzo zaszkodzić zwłaszcza odradzającej się gospodarce takiej jak Argentyna. Ekspansja kredytowa to jednak miecz obosieczny. Obecna inflacja w Argentynie – ok. 2,4–2,6 proc. miesięcznie – nadal jest częściowo napędzana przez banki tworzące pieniądze poprzez pożyczki. Bank centralny zamroził bazę monetarną, ale banki prywatne wciąż tworzą pesos. To w tym Milei upatruje prawdziwego złoczyńcy – sztuczny kredyt obniża stopy procentowe, wywołuje boom, a potem krach. System 100-proc. rezerw zlikwidowałby ten cykl. Wzrost brałby się z prawdziwych oszczędności i inwestycji, a nie monetarnych sztuczek. Większym ryzykiem niż krótkoterminowa depresja jest trzymanie się systemu, który okazał się inflacyjny i niestabilny. To byłby kompromis: stabilność zamiast sztucznego wzrostu.

Jeśli cały świat działa na rezerwach cząstkowych, a Argentyna jako jedyna wprowadzi 100-proc. rezerwy, to czy nie znajdzie się na niekorzystnej pozycji?

System 100-proc. rezerw mógłby uczynić Argentynę magnesem dla zagranicznych inwestycji. Dlaczego? Właśnie przez stabilność. Nie byłoby naprzemiennych okresy prosperity i depresji, runów na banki, dewaluacji waluty w wyniku nadmiernego dodruku. Inwestorzy pragną tej przewidywalności, zwłaszcza w tak niestabilnym regionie jak Ameryka Łacińska. Model, który chce zaszczepić Milei, to szwajcarski styl bankowości naładowany libertariańskim polotem. Argentyna byłaby magnesem na inwestycje, nie odszczepieńcem.

Walka z inflacją była dla Argentyńczyków bolesna. Zapłacili za nią recesją, większym obciążeniem długiem gospodarstw domowych i firm oraz skokiem bezrobocia, zwłaszcza po cięciach w sektorze publicznym. Jak trwałe jest obniżenie inflacji?

Obniżenie inflacji z trzycyfrowej do czegoś zarządzalnego w nieco ponad rok to ogromny sukces, ale miało swoje koszty. Rozłóżmy tę kwestię na części pierwsze. Wspomniana przez pana recesja zaczęła się przed obecną prezydenturą. Gdy Milei objął urząd w grudniu 2023 r., gospodarka kraju już się kurczyła. Cięcie wydatków rządowych o niemal 30 proc. w ujęciu realnym wzmocniło tę recesję. Obciążenie długiem wzrosło, bo choć inflacja zwolniła, ceny się nie załamały. Bezrobocie wzrosło, gdy Milei równoważył budżet, tnąc administracyjny balast, ale do maja 2024 r. fala się odwróciła. Produkcja przemysłowa zaczęła rosnąć, a zatrudnienie w gospodarce jest wyższe niż na starcie kadencji. Realne płace też poszły w górę.

Recesja była ostra, ale krótka. Wydaje mi się, że inflacja spadła na trwałe, gdyż zaatakowano jej główną przyczynę: niekontrolowane wydatki rządowe. Milei odziedziczył 5-proc. deficyt w budżecie i 10-proc. deficyt banku centralnego i zlikwidował oba. W 2024 r. Argentyna zanotowała pierwszą nadwyżkę od 123 lat. Nie ma deficytu, nie ma drukowania – proste.

Ale to oznacza też zamrożenie wydatków na emerytury czy edukację.

To prawda. Milei zawetował próby opozycji, by zwiększyć wydatki na te cele. Oczywiście, istnieją pewne ryzyka dla trwałości jego reform. Pierwszym jest polityczny opór, drugim – jakiś globalny kryzys. Niemniej obecne dane wskazują, że na razie Argentyna stoi na solidnym gruncie.

A bieda? Stopa ubóstwa na początku 2024 r. sięgnęła 53 proc.

A teraz spadła do 38 proc., co jest stanem niższym, niż gdy Milei obejmował urząd. Z początku wskaźnik ubóstwa wzrósł po uwolnieniu cen. Wcześniej ceny na wiele towarów były zamrożone, co powodowało braki na rynku, no ale oficjalnie ubóstwo było niższe. Zastanówmy się, co by się stało, gdyby Milei nie podjął tych kroków i nie urealnił cen. Mielibyśmy dalszy dodruk pieniędzy i hiperinflację, co oznacza już po prostu nędzę. Krytycy – keynesiści, etatyści, socjaliści – chcieli, by Milei poległ pierwszego dnia. Nie interesuje ich kontekst. Skok ubóstwa był ich złotym biletem – jedyną dużą negatywną statystyką, którą mogli machać światu przed oczami. Tymczasem przecież odziedziczone puste półki oznaczały w praktyce gorsze warunki życia niż na papierze, a hiperinflacja zmiażdżyłaby biednych prędzej niż bogatych.

Niektórzy libertarianie uważają, że Milei – idąc na kompromisy i spowalniając reformy – zdradza swoje idee. Pan, jak rozumiem, nie jest w tym obozie?

Nie, nie jestem jednym z tych purystów z widłami. Rozumiem ich żal – Milei nie trzyma się co do joty podręcznika, a bank centralny wciąż oddycha. Ja widzę to tak: celem końcowym jest społeczeństwo bez państwa, bez przymusu, czysta wolność. Milei wprost nazywa państwo wrogiem i chce je rozbroić od środka, ale musi być pragmatykiem. Nie ma większości w parlamencie – jego partia jest malutka – i pływa w morzu biurokratów. Potrzebuje ich zgody, by wprowadzić swoje reformy. Purystom marzy się natychmiastowa rewolucja; ja mówię, że powolny postęp też może być skuteczny i wynika z realizmu.

Bycie pragmatykiem jest w porządku, o ile umiesz powiedzieć „stop”. Jeśli nie, wielkie idee umrą w starciu z polityczną codziennością i kompromisem.

To lina, po której Milei chodzi codziennie. To sztuka, nie nauka – pchniesz za mocno, masz zamieszki lub tracisz władzę; za miękko i jesteś kolejnym politykiem w machinie. Pytałem go o to jakiś rok przed wyborami. Był świadomy, że może pójść o jeden kompromis za daleko, ale Argentyna była tak blisko przepaści, że warto było zaryzykować. Zaś po wyborach powiedział mi, że wewnętrzne blokady – biurokracja, opozycja – są o wiele mocniejsze, niż przypuszczał.

Mówi pan, że nie we wszystkim się z nim zgadza. W czym na przykład?

Po pierwsze, naciskałbym, by szybciej zajął się bankiem centralnym i dolaryzacją – określił harmonogram, jasno to wyłożył. Teraz plan jest zbyt niejasny, co podsyca wątpliwości. Po drugie, polityka zagraniczna. Powinien być bardziej neutralny, a on często opowiada się po konkretnych stronach międzynarodowych sporów.

A co z cłami? Kiedyś był zdecydowanie przeciwko nim, a niedawno chwalił Trumpa za jego agresywną politykę w tej materii. To odwrót od libertariańskiej ortodoksji, prawda?

Nie złapałem tej zmiany, dla mnie nowość.

Proszę mi wierzyć na słowo.

W porządku, ale pamiętajmy, że Milei obniżył u siebie podatki importowe, otwierając Argentynę na zewnętrznych graczy. A jeśli rzeczywiście chwalił Trumpa za cła, to nazwałbym to polityczną zagrywką, a nie zmianą podstawowych przekonań.

Samo zbliżenie do Trumpa i Muska – których trudno nazwać ideowymi libertarianami – budzi obawy. Czy nie sugeruje ono, że Milei zbacza z drogi?

Spójrzmy na to przez geopolityczny pryzmat. W Ameryce Południowej są dwa obozy: socjalistyczna oś Kuba – Wenezuela – blok BRICS, z którym Argentyna kiedyś flirtowała, albo orbita USA. Milei wybrał to drugie nie ze ślepej miłości, ale strategicznie. Poza tym ma nadzieję, że przykład Argentyny może pchnąć USA ku wolności. Weźmy jego wystąpienie na konserwatywnym zlocie CPAC 2024, gdzie otwarcie promował wolny handel w sali pełnej trumpowskich protekcjonistów, a ci… bili mu brawo. Zresztą trudno dzisiaj zaprzeczyć, że Trump i Musk korzystają z doświadczeń Argentyny. Milei nie dołącza do ich klubu. Używa antysocjalistycznych sojuszników, by szerzyć swoją ewangelię.

A dlaczego teraz obsesyjnie zajmuje się wojną kulturową? Dlaczego nie skupi się na gospodarce?

Sama teoria ekonomii przegrywa z emocjami – socjaliści żyją z zazdrości, urazy, „sprawiedliwości społecznej”. Milei nazywa ich propozycje kradzieżą i kontruje wartościami: własność, odpowiedzialność, rodzina, prawda. Chile to jego przestroga – była to przez dekady kwitnąca gospodarka, ale w końcu lewica wygrała kulturę, malując kapitalistów jako wyzyskiwaczy, i teraz kraj zmierza w stronę socjalizmu.

W Polsce mieliśmy u sterów prawicę, która wspierała rodzinę czy Kościół, także finansowo.

Libertariański prezydent broni tych instytucji, zostawiając je w spokoju, nie subsydiując.

Milei zdobędzie reelekcję za trzy lata?

Jeśli uda mu się utrzymać dobrą sytuację gospodarczą i kontynuować reformy, to jest na to duża szansa. ©Ⓟ

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute