Ofensywna polityka taryfowa prezydenta Trumpa już wywarła poważny wpływ na rynek ropy naftowej, choć to raczej skutek uboczny – po prostu szarża amerykańskiej administracji wzmocniła przekonanie, że wiele kluczowych gospodarek, z chińską na czele, wpadnie w recesję, a to z kolei przełożyło się na prognozy spadku zapotrzebowania na paliwa płynne. W środę przed południem, czyli w piątym dniu systematycznych spadków, przeciętne ceny ropy osiągnęły poziom najniższy od lutego 2021 r. Kontrakty terminowe na ropę Brent wyceniano na 60,72 dol. za baryłkę (spadek dzienny o 2,10 dol., czyli 3,34 proc.), a na amerykańską ropę West Texas Intermediate – na 57,54 dol. (spadek o 2,04 dol., czyli 3,42 proc.). Niektórzy analitycy sugerowali, że Biały Dom będzie skłonny iść za ciosem i aktywnie wesprzeć ten trend – doceniając związane z nim korzyści geostrategiczne – a przynajmniej mu nie przeciwdziałać. W tle są szacunki, że amerykański przemysł wydobywczy bez problemu będzie sobie radził nawet przy cenach w okolicy 50 dol. za baryłkę, zachowując wciąż zadowalającą rentowność (choć zapewne kosztem pewnych działań oszczędnościowych, w tym redukcji zatrudnienia i/lub płac, a także prawdopodobnej rezygnacji z nowych wierceń).

Scenariusz oparty na długoterminowym utrzymaniu niskich cen mogą przybliżyć agresywne, odwetowe działania Chin w obliczu amerykańskich ceł, bo sprzyjająca recesji wojna handlowa postawi pod znakiem zapytania wcześ niejsze prognozy mówiące o stałym, dziennym wzroście chińskiego zapotrzebowania na ropę o 50–100 tys. baryłek.

Spadek cen w dużym stopniu powodują także zapowiedzi zwiększania wydobycia przez OPEC. Jeszcze przed taryfowym atakiem Trumpa państwa członkowskie tej grupy postanowiły podnieść od maja dzienne limity łącznie o 411 tys. baryłek. W tej sytuacji np. Goldman Sachs prognozuje ustabilizowanie się do grudnia cen ropy Brent i WTI na poziomie (odpowiednio) ok. 62 i 58 dol., a następnie ich stopniowy spadek w roku 2026 do poziomu 55 i 51 dol. Ale uwaga, to szacunek przy spełnieniu warunków, które analitycy uważają za najbardziej prawdopodobne. Zaistnienie pewnych „mniej prawdopodobnych, ale nie całkiem wykluczonych” uwarunkowań może obniżyć prognozy cenowe nawet do poziomu 45 dol. na koniec roku 2026!

Rosja, Saudowie i OPEC

Co oczywiste, będzie to oznaczało z grubsza proporcjonalne spadki cen również ropy rosyjskiej. Pochodząca z tego kraju ESPO Blend w poniedziałek po raz pierwszy w historii kosztowała poniżej „sankcyjnego” pułapu 60 dol. za baryłkę. To zapowiedź nadchodzącego dramatu budżetu Federacji Rosyjskiej, który na ten rok był konstruowany przy założeniu średnich cen na poziomie 70 dol. Tym bardziej, że Chiny (główny obok Indii odbiorca ropy rosyjskiej) mogły do tej pory, z przyczyn politycznych i strategicznych, pomagać Moskwie w obchodzeniu reżimu sankcyjnego, a nawet lekko przepłacać za towar – bo miały na to pieniądze, a przy rosnącym popycie zależało im bardziej na wolumenie dostaw i ich stabilności niż na jak najniższej cenie.

Jeśli trendy się dramatycznie nie odwrócą, rosyjskie eldorado nieuchronnie dobiegnie więc końca, bo chińskiego sponsora przestanie być stać na dyskretne dofinansowywanie reżimu Putina. Przeciwnie, raczej podejmie działania, nawet brutalne, by kupować ropę jak najtaniej i w ten sposób łagodzić wewnętrzne skutki nowej sytuacji ekonomicznej. Przy spodziewanej nadprodukcji ropy na rynkach światowych nie będzie to zbyt trudne.

Nie jest tajemnicą, że obecnego zamieszania na rynku ropy wcale nie chciała Arabia Saudyjska. Przeciwnie, w ostatnich latach starała się zachowywać ceny w przedziale 70–90 dol. za baryłkę mimo rosnącej globalnej produkcji, spowolnienia wzrostu konsumpcji i pogłębiającej się niepewności co do długoterminowych perspektyw popytu. Narzędziem było dość rygorystyczne ograniczanie podaży przez OPEC, w której Saudowie mają głos decydujący – nie tylko jako największy eksporter, lecz także z racji na swe wpływy polityczne. W serii porozumień zawartych od 2022 r. zgodzono się na redukcję wydobycia (łącznie) o 5,85 mln baryłek dziennie. Organizacja zmagała się jednak ostatnio z utrzymaniem wewnętrznej dyscypliny. Kazachstan, Irak i Zjednoczone Emiraty Arabskie seryjnie łamały ustalenia i „psuły rynek” (wedle danych za luty 2025 r. każde z tych państw przekroczyło przypadające mu limity o co najmniej 300 tys. baryłek dziennie). Podobnie zdarzało się zachowywać także Rosji.

Teraz, gdy ogłoszenie przez Trumpa taryf spowodowało gwałtowny spadek cen ropy o ok. 16 proc. od początku kwietnia, Saudowie najwyraźniej postanowili wykorzystać okazję i skokowo zwiększyć produkcję. Przy okazji już zapowiedzieli spore obniżki cen, zwłaszcza dla nabywców azjatyckich. To wskazuje, że są gotowi nawet przejściowo ponosić pewne straty finansowe, aby osłabić pozycję rynkową innych eksporterów oraz zdyscyplinować „krnąbrnych”. To skądinąd nieco przypomina manewr sprzed 11 lat, gdy Arabia Saudyjska zalała rynki tanią ropą, próbując zabić rentowność raczkujących jeszcze amerykańskich inwestycji łupkowych. Pod tą presją w drugim półroczu 2014 r. ceny ropy Brent spadły o ponad połowę, do 51 dol. za baryłkę. Rewolucji łupkowej to nie powstrzymało, ale przynajmniej znacząco ją spowolniło. Jak długo Rijad będzie w stanie stosować taką presję? Z jednej strony, ta polityka będzie Saudów kosztować więcej niż np. ZEA, bo drożej produkują i potrzebują o wiele wyższych cen, aby zrównoważyć swój budżet. Z drugiej – mało prawdopodobne, aby odważyli się skłócić z innymi członkami OPEC, bo w ten sposób podważyliby jeden z filarów swej polityki zagranicznej. Najprawdopodobniej mamy więc do czynienia ze względnie krótkotrwałym straszakiem.

Presja będzie rosła

Te kalkulacje może skomplikować polityka Amerykanów, zarówno w relacjach bilateralnych (patrz: saudyjska polityka bezpieczeństwa oparta na zakupach broni w USA i kooperacji wywiadowczej, a także kwestia ceł), jak i regionalnych. W uproszczeniu: Waszyngton ma narzędzia, by wywrzeć presję na Rijad albo zrekompensować mu przynajmniej część strat. To nie przypadek, że między obydwoma stolicami bardzo zintensyfikowały się właśnie kontakty dyplomatyczne. Książę Fajsal bin Farhan Al-Saud, minister spraw zagranicznych monarchii, we wtorek rozpoczął bardzo intensywną wizytę oficjalną w USA. Wśród tematów rozmów z czołowymi politykami amerykańskimi były oczywiście Strefa Gazy, relacje z Izraelem, Turcją i Iranem, ale także cła i ropa. Sekretarz energii USA Chris Wright w środę rozpoczął natomiast prawie dwutygodniową podróż na Bliski Wschód, w tym do Arabii Saudyjskiej. A już w maju z wizytą państwową ma przybyć do Rijadu sam prezydent Trump. Zapewne do tej pory wiele się musi wyjaśnić.

Saudowie mają też interesy – i to duże – z Chinami. W tym tygodniu doszedł nowy: Saudi Aramco podpisało umowę z chińskim Sinopec w sprawie rozbudowy wspólnego kompleksu petrochemicznego Yasref na zachodnim wybrzeżu królestwa. Chińczycy raczej nie będą biernie obserwować, jak Stany zyskują geostrategiczną przewagę. Tyle, że tania ropa w coraz większych ilościach będzie coraz bardziej potrzebna ich gospodarce – i tu będą mieć z Trumpem zbieżny interes. Cóż, nie ma co zazdrościć tego dylematu decydentom w Pekinie…

A tymczasem w Houston właśnie ogłoszono, że amerykański gigant naftowy Chevron zakończył pozytywnie testy nowej technologii, udoskonalającej wprowadzone w marcu 2024 r. szczelinowanie potrójne, która znacząco skróci czas dotarcia do nowych złóż łupkowych i obniży koszty wydobycia. Niebawem zwiększy zatem podaż (tylko ze złoża Permian, na którym prowadzono testy, będzie to do końca bieżącego roku około 100 tys. dodatkowych baryłek dziennie) i obniży progi cenowe gwarantujące rentowność (nieoficjalnie: przynajmniej o 10–15 proc.). Szczelinowanie trzech odwiertów jednocześnie rozpoczęto zaś także na innym złożu łupkowym, w basenie Denver-Julesberg w Kolorado.

To nie koniec złych wiadomości dla „konserwatywnej” frakcji w OPEC+, zainteresowanej powrotem do polityki ograniczonej podaży i względnie wysokich cen. Oto Amerykanie wyraźnie zwiększają presję polityczną, ekonomiczną (i być może także wywiadowczą) na Wenezuelę – dysponenta największych złóż ropy na świecie, przez ostatnie lata wykorzystywanych jedynie maleńkim strumyczkiem z uwagi na sankcje nakładane na reżim Nicolasa Maduro. Ten zaś, w obliczu nowych ceł i nieco wcześniejszego wycofania przez USA licencji dla amerykańskich koncernów na nawet ograniczone wydobycie z wenezuelskich złóż, staje właśnie w obliczu ostatecznego bankructwa (prezydent ogłosił we wtorek dekret o stanie wyjątkowym w gospodarce). Jeśli Waszyngton pójdzie za ciosem, wesprze demokratyczną opozycję (przed czym przez lata się wzdragał, m.in. z uwagi na kalkulacje dotyczące konieczności utrzymania pod kontrolą podaży ropy na rynkach światowych), to reżim może upaść. A wtedy pierwszymi w kolejce do gigantycznego morza ropy pod cienką warstwą skał i dżungli będą zapewne Chevron i inni amerykańscy potentaci.

Melodie przyszłości

Dla międzynarodowego układu sił (i bogactwa) ropa jest i będzie jeszcze co najmniej przez kilkanaście lat ważna, ale specjaliści są zasadniczo zgodni, że to i tak jej łabędzi śpiew. Na rynek wkraczają bowiem nowe technologie, a wraz z nimi kluczowe okazują się nowe zasoby surowcowe. Wiedzą o tym dobrze europejscy i amerykańscy producenci energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych. Szczególnie w zakresie wytwarzania akumulatorów, ale również licznych innych podzespołów, są obecnie w dużym stopniu uzależnieni od importu tzw. minerałów krytycznych z Chin. Czyni ich to szczególnie podatnymi na ewentualną eskalację globalnej wojny taryfowej. W pewnych scenariuszach może też dojść do zablokowania dostaw. Poza branżą energii odnawialnej ryzyko to dotyczy także przemysłu obronnego, elektronicznego i innych.

US Geological Survey klasyfikuje obecnie jako „krytyczne” aż 50 minerałów. To m.in. rudy: kobaltu, litu, manganu, niklu, miedzi. Do tego dochodzą: krzem, grafit, arsen, gal, tellur i inne. Chiny kontrolują dziś ok. 60 proc. globalnego rynku pozyskiwania tych surowców oraz aż 85 proc. istniejących mocy przetwórczych. W kolejnych krajach na liście, w tym w Demokratycznej Republice Konga czy Indonezji, prowadzą aktywną politykę obejmującą zarówno inwestycje, jak i rozbudowę wpływów politycznych oraz – w razie potrzeby – możliwość prowadzenia działań dywersyjnych za pośrednictwem wspieranych dyskretnie warlordów (de facto gangsterów działających poza strukturami państwowymi, elastycznie łączących w razie potrzeby role dowódców partyzanckich, biznesmenów i aktywistów politycznych). Oczywiście Chińczycy nie wynaleźli tego narzędzia, przejęli tylko i nieco udoskonalili to, co wcześniej stosowały w Afryce czy Azji mocarstwa zachodnie.

Międzynarodowa Agencja Energetyczna (organizacja afiliowana przy OECD) prognozowała w 2022 r., że do roku 2050 r. światowy popyt na lit wzrośnie 10-krotnie, a na pozostałe wymienione surowce – kilkakrotnie. Większość rządów zachodnich nie zrobiła z tą wiedzą praktycznie nic, zazwyczaj biernie obserwując szybko powiększającą się przepaść między ChRL a resztą świata. Czy to skutek zwyczajnej niekompetencji czy też dyskretnie wzmacnianego przez emisariuszy Państwa Środka oportunizmu, trudno dziś jednoznacznie ocenić. Przy wszystkich wadach aktualnej administracji amerykańskiej, trzeba jej natomiast oddać, że na serio zabrała się do roboty także w tej dziedzinie.

20 marca prezydent Trump, powołując się na Defense Production Act (prawo uchwalone w obliczu wojny koreańskiej i potem kilkakrotnie rozszerzane), wprowadził wiele ułatwień dla podmiotów działających na rzecz konkurowania z Chinami w pozyskiwaniu surowców krytycznych. Przy okazji pozwolił też agencjom federalnym finansować nowe inicjatywy wydobywcze i zintensyfikować eksploatację na gruntach federalnych. Warto przypomnieć, że administracja Joe Bidena dążyła do wzmocnienia krajowych łańcuchów dostaw raczej poprzez ulgi podatkowe i zapewnienie finansowania dla zakładów górniczych i przetwórczych m.in. na mocy ustawy o redukcji inflacji (co okazało się dalece niewystarczające), a także stawiając na zacieśnianie partnerstw surowcowych z takimi krajami jak Australia i Argentyna. Trump chyba zamierza pójść znacznie dalej, nie tylko w polityce wewnętrznej, ale też zagranicznej.

Wyraźne sygnały jego rosnącego apetytu na minerały krytyczne mieliśmy już przy okazji stosunku nowej administracji do Grenlandii i Ukrainy. Ale jeszcze ciekawiej zaczyna się dziać w odniesieniu do Demokratycznej Republiki Konga. Jest tam o wiele więcej już udokumentowanych złóż, m.in. gigantyczne zapasy kobaltu, litu i uranu, a z uwagi na zaangażowanie Chin jest to klasyczna gra o sumie zerowej. Czas nagli, bo w odpowiedzi na amerykańskie cła Pekin wprowadził m.in. kontrolę wywozu bizmutu, indu, molibdenu, wolframu i telluru, a zaostrzające się relacje handlowe i polityczne z Kanadą i Meksykiem (akurat też istotnymi dostawcami surowców do USA) grożą praktycznym, przynajmniej przejściowym, brakiem zamienników w Stanach.

Poszukiwanie przewag

W tej sytuacji warto obserwować rozwój wypadków w Kongu. Na razie tamtejszy prezydent Félix Tshisekedi Tshilombo, mający na karku rebeliantów ze wspieranego przez ościenną Rwandę ugrupowania M23, wprost zaproponował Trumpowi umowę „minerały za bezpieczeństwo”. Na zachętę najpierw zamienił na więzienie karę śmierci orzeczoną wobec trzech amerykańskich obywateli zamieszanych w nieudany zamach stanu w maju zeszłego roku, a zaraz potem oddał ich Stanom Zjednoczonym.

Niemal równocześnie do Kinszasy wyruszyła oficjalna misja USA kierowana przez Massada Boulosa, biznesmena pochodzenia libańskiego, prywatnie teścia córki Donalda Trumpa, a służbowo od niedawna doradcy Białego Domu ds. Afryki (przez lata robił on spore interesy m.in. w Nigerii). I chyba odniosła wstępny sukces, bo Joseph Bangakya, kongijski deputowany i przewodniczący parlamentarnej grupy ds. współpracy z USA, powiedział w środę Agencji Reutera, że niemal gotowy jest projekt ustawy mającej na celu poprawę klimatu biznesowego i wprowadzenie ułatwień dla amerykańskich inwestorów. Z Waszyngtonu pojawiły się zaś sygnały, że rozpatrywane są różne warianty wsparcia dla Tshisekediego (i zabezpieczenia własnych inwestycji, rzecz jasna) – od wysłania regularnych wojsk USA po wykorzystanie prywatnych firm kontraktorskich do bezpośredniego udziału w walce i szkolenia sił kongijskich.

W środowiskach związanych z PMC („private military contractors”) pojawiły się pogłoski, że amerykańska administracja sonduje możliwość wykorzystania niektórych firm z tej branży, także zagranicznych, do operacji wywiadowczych oraz polegających na wojskowej ochronie obiektów w… Kazachstanie. Trudno się dziwić, całkiem niedawno gruchnęła wszak wieść, że geolodzy odkryli tam złoża metali ziem rzadkich (m.in. neodym, cer, lantan i itr), stosunkowo łatwe do eksploatacji i wyjątkowo obfite (wedle wstępnych danych Kazachowie – dotychczas nieobecni na wspominanej liście US Geological Survey – wskoczyliby nagle do jej pierwszej piątki, zaraz za Chinami i Brazylią). Przejęcie kontroli także nad tymi złożami prawdopodobnie uzupełniłoby aktywa USA na tyle skutecznie, że w krótkim czasie zniwelowałoby dotychczasową przewagę Chin w dziedzinie surowców istotnych dla energetyki odnawialnej. W tej chwili może się to wydawać mało realne, ale prezydent Kazachstanu Kasym-Żomart Tokajew już nie raz udowodniał, że jest przywódcą elastycznym. Mimo czysto geograficznych utrudnień pytanie zadawane dziś w ważnych gabinetach w Astanie może więc brzmieć „kto da więcej?”.

„Kiedy rozmawiam z europejskimi liderami, jedną rzeczą, którą wszyscy dzielą, jest żal, że postawili w swej polityce energetycznej na Rosję i z nią związali swoją przyszłość energetyczną” – powiedział niedawno odpowiedzialny w gabinecie Trumpa za ten sektor Chris Wright. „Nie sądzę więc, że istnieje teraz w Europie wielkie pragnienie, aby po zakończeniu wojny nadal polegać na Rosji” – dodał, sugerując, że Stany Zjednoczone bardzo chętnie przejmą jej rolę.

To ostatni, istotny element rysującej się układanki. Szczególnie z polskiego punktu widzenia, bo mimo wszystko dający cień nadziei, że waszyngtońskie wizje przyszłych strategii energetycznych nie zawierają sprzedawania nam rosyjskiego gazu za pośrednictwem Nord Streamu. Chyba że kontrolę nad nim przejmą amerykańskie spółki. ©Ⓟ

US Geological Survey klasyfikuje obecnie jako krytyczne aż 50 minerałów. To m.in. rudy: kobaltu, litu, manganu, niklu, miedzi. Do tego dochodzą: krzem, grafit, arsen, gal, tellur i inne. Chiny kontrolują dziś ok. 60 proc. globalnego rynku pozyskiwania tych surowców oraz aż 85 proc. istniejących mocy przetwórczych