Świat z wolna przyzwyczaja się do renesansu otwartej przemocy militarnej jako „kontynuacji polityki innymi środkami”. Gdy u progu XIX wieku tak pisał o niej pruski generał Carl von Clausewitz, nikogo to specjalnie nie dziwiło. Potem jednak, pod wpływem masakr dwóch wojen światowych i w obliczu pojawienia się broni masowej zagłady, ludzkość zaczęła modyfikować swoje podejście. Owszem, dopuszczano interwencje militarne w celu ukarania państwowych lub pozapaństwowych bandytów naruszających porządek (i interesy ekonomiczne kogoś ważnego) gdzieś w egzotycznych zakątkach tzw. globalnego Południa. Akceptowano także wojny pomiędzy krajami Trzeciego Świata. Ale otwarty konflikt zbrojny państw pierwszej ligi? Rzesza ekspertów i polityków, na chłodno i racjonalnie analizując potencjalne zyski i straty, jeszcze całkiem niedawno niemal jednogłośnie mówiła: „Nie, to bez sensu, to się nikomu nie opłaci”.

Rzecz jednak w tym, że ani polityka, ani wojna nie mieszczą się w tabelkach Excela. Do równań trzeba dodać emocje indywidualne (liderów) i zbiorowe (całych narodów), niekompetencję decydentów lub ich złą wolę, błędne raporty wywiadów prowokujące do przekroczenia granicy blefu i jeszcze parę czynników skrajnie trudnych do przewidzenia lub zmierzenia. Rezultat: uciekanie się do wojny, także w relacjach pomiędzy państwami wysoko rozwiniętymi, znowu może być uznawane za politycznie opłacalne. Od ponad trzech lat testuje to Władimir Putin w Ukrainie, z wynikiem wciąż mocno niejednoznacznym. W każdej chwili kolejny, pełnoskalowy test może nastąpić na Bliskim Wschodzie, z udziałem Izraela i USA z jednej strony oraz Iranu z sojusznikami z drugiej. To nie przypadek, że lądowe, morskie i powietrzne siły amerykańskie w regionie właśnie są intensywnie wzmacniane – do poziomu niespotykanego od czasów interwencji w Iraku. Co więcej, prezydent Stanów Zjednoczonych w kilku publicznych wypowiedziach nie wykluczył użycia sił zbrojnych w celu zagarnięcia Grenlandii, mimo że groziłoby to militarnym zwarciem z Danią, krajem członkowskim NATO.

Bez względu na to, czy dzisiaj uznamy taki scenariusz za skrajnie nieprawdopodobny czy wręcz przeciwnie, w sensie psychologicznym dotychczasowe bariery zostały potężnie nadwątlone. A jednym z rejonów, w którym najszybciej mogą runąć, bez wątpienia jest Morze Południowochińskie.

Istnienie dwóch państw chińskich to pokłosie krwawej wojny domowej, po której komuniści Mao Zedonga zdobyli panowanie nad kontynentalną częścią dawnej domeny cesarskiej, zaś pokonany rząd gen. Czang Kaj-szeka znalazł w 1949 r. schronienie na Tajwanie. Do ostatnich jak dotąd otwartych działań zbrojnych – w postaci walk morskich i powietrznych oraz bombardowania przez siły Pekinu wysepek Kinmen i Matsu – doszło 10 lat później. Potem napięcia stopniowo słabły, czy raczej przybierały bardziej cywilizowany charakter. Przez długie lata wydawało się zresztą, że zjednoczenie może dokonać się na drodze pokojowej – poprzez stopniową konwergencję i upodobnienie się obu systemów. Ale gdy pod rządami Xi Jinpinga Chińska Republika Ludowa coraz wyraźniej zaczęła skręcać ku brunatnemu autorytaryzmowi, a wyspiarska Republika Chińska wręcz przeciwnie, stała się jednym z najbardziej liberalnych krajów Azji, realne stały się tylko dwa skrajne scenariusze. Pierwszy to formalna proklamacja niepodległości Tajwanu i pogodzenie się przez Pekin z krachem jego sztandarowej polityki „jednych Chin”. Ten wariant byłby możliwy pod warunkiem silnego wsparcia dla Tajpej ze strony USA, reszty państw Zachodu i mocarstw indopacyficznych, czyli Japonii i Australii, a także Indii. Taka koalicja miałaby spore szanse wymusić przełknięcie przez Pekin gorzkiej pigułki. Scenariusz drugi to aneksja wyspy przez ChRL, albo siłowa i bezpośrednia, albo poprzedzona działaniami asymetrycznymi, służącymi przejęciu władzy w Tajpej przez faktycznych kolaborantów Pekinu. Wszystko pośrodku ma charakter tymczasowy i choć doświadczenie uczy, że prowizorki potrafią trwać bardzo długo, w tym przypadku potężne siły coraz mocniej pchają ku rozstrzygnięciom.

Rakiety w służbie propagandy

Chiny już nie raz posuwały się do szantaży militarnych w postaci ćwiczeń wojskowych symulujących atak na Tajwan oraz seryjnego naruszania jego przestrzeni morskiej i powietrznej. Czasami celem było zastraszanie Tajwańczyków przed wyborami, aby zapobiec zwycięstwu partii i kandydatów uznawanych przez Pekin za „zbyt niepodległościowych”. Ta taktyka przyniosła jednak serię klęsk, bo wyspiarscy wyborcy głosowali na przekór presji z kontynentu – tak było na przykład w 1996 r., gdy pierwszą bezpośrednią elekcję prezydencką zdecydowanie wygrał Lee Teng-hui, a także w zeszłym roku, gdy triumfował Lai Ching-te. W innych przypadkach demonstracje zbrojne służyły do zamanifestowania gniewu Biura Politycznego chińskiej partii komunistycznej – np. w sierpniu 2022 r., z okazji wizyty w Tajpej ówczesnej przewodniczącej Izby Reprezentantów USA Nancy Pelosi (rakiety balistyczne przeleciały wtedy nawet nad stolicą Republiki Chińskiej), w kwietniu 2023 r., w ramach protestu przeciw podróży ówczesnej prezydent Tsai Ing-wen do Stanów Zjednoczonych i jej spotkaniu z Kevinem McCarthym, który w tym czasie był przewodniczącym Izby Reprezentantów USA, a także cztery miesiące później, gdy do Ameryki udał się tajwański wiceprezydent. Odpowiednio „uczczono” również ważne wydarzenia polityczne na wyspie, takie jak inauguracja prezydencka Lai Ching-te (ćwiczenia „Joint Sword – 2024A” w maju 2024 r.) czy jego przemówienie z okazji święta narodowego Republiki Chińskiej („Joint Sword – 2024B” w październiku 2024 r., gdy wedle szacunków tajwańskich wykorzystano największą w historii liczbę samolotów bojowych). Przy okazji testowano konkretne zdolności wojskowe, ale kontekst oraz realizowane scenariusze wskazywały jasno, że głównym zadaniem tych operacji było wysyłanie sygnałów politycznych i propagandowych.

W grudniu 2024 r. tajwańskie służby informowały o znaczącym wzroście aktywności chińskich sił powietrznych i marynarki wojennej wokół wyspy i na wodach regionu, chociaż Chiny nigdy oficjalnie nie potwierdziły, że organizowały wtedy ćwiczenia. Część analityków uznała to za sygnał bardzo niepokojący, bo mogący wskazywać na realne przygotowania do inwazji.

„Poważne ostrzeżenia” dla Tajwanu

Także ostatni tydzień przyniósł nam pewne novum w paradygmacie działań wobec Tajwanu. Przynajmniej na pozór na wyspie i w jej polityce nie wydarzyło się akurat nic szczególnego, co mogłoby prowokować ostre reakcje Pekinu. To Amerykanie wykonali gesty, które chińscy komuniści mogli zinterpretować jako wrogie (od kolejnych wypowiedzi samego Donalda Trumpa po azjatycką wizytę sekretarza obrony Pete’a Hegsetha, podczas której mocno krytykował Chiny), a jednak to Tajwańczycy zostali wzięci na celownik przez kontynentalne imperium. Najpierw nastąpiła seria propagandowych ataków państwowych mediów na prezydenta Lai Ching-te („pasożyt” to jedno z łagodniejszych powtarzanych określeń). We wtorek wieczorem ruszyły natomiast zakrojone na szeroką skalę ćwiczenia pod kryptonimem „Strait Thunder – 2025”. To „poważne i surowe ostrzeżenie oraz skuteczny środek odstraszający przed niepodległością Tajwanu” – ogłosiły niezwłocznie chińskie media.

Chiński urząd odpowiedzialny za administrację morską zapowiedział jednocześnie, że do czwartkowego wieczora zamknięta dla cywilnej żeglugi pozostanie strefa u wybrzeży prowincji Zhejiang, ponad 500 km od Tajwanu. Resort obrony Republiki Chińskiej potwierdził wkrótce, że obszar ten leży poza tajwańską „strefą reagowania”, jednocześnie informując, że nie wykryło żadnych ćwiczeń z użyciem ostrej amunicji w pobliżu wyspy. Tymczasem służby propagandowe Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej publikowały już film przedstawiający realistyczne ćwiczenia artyleryjskie i rakietowe, a także wizualizacje wybuchów nad wieloma miastami Tajwanu, w tym Tainan, Hualien i Taichung, gdzie znajdują się bazy wojskowe i porty. W pewnym momencie na ekranie pojawiły się słowa: „Kontroluj korytarze energetyczne, zakłócaj szlaki dostaw, blokuj tajne drogi do doków”. Materiał trafił do internetu, był też wyświetlany na telebimach, m.in. przed jednym z wielkich centrów handlowych w Pekinie. Z kolei na podstawie materiałów i zdjęć publikowanych w chińskiej prasie można wnioskować, że użyto między innymi samolotów H-6 (to maszyna uderzeniowa o dużym zasięgu, zdolna m. in. do przenoszenia broni jądrowej), z których przynajmniej część była wyposażona w nowoczesne pociski przeciwokrętowe YJ-21.

Dopiero w środę ujawniono kryptonim ćwiczeń, a także fakt operowania na wschód od Tajwanu lotniskowca Shandong, z zadaniami określonymi jako „wielowymiarowa blokada i kontrola”. Oznaczało to zapewne działania radioelektroniczne, powietrzne (przy wykorzystaniu myśliwców wielozadaniowych Shenyang J-15), a być może także desantowe lub abordażowe (z użyciem śmigłowców Changhe Z-18). Działania ewidentnie przenoszono coraz bliżej newralgicznych akwenów, bo Tajwańczycy w końcu przyznali, że przez dwa dni odnotowali obecność w swojej strefie reagowania łącznie ponad 100 chińskich wojskowych aparatów powietrznych oraz co najmniej 15 okrętów wojennych różnych klas. Uruchomili także własne „ćwiczenia szybkiego reagowania”, uznając, że było to potrzebne, „aby podnieść poziom gotowości na wypadek nagłego chińskiego ruchu” bezpośrednio zagrażającego wyspie. O tym, że władze w Tajpej potraktowały sytuację bardzo poważnie, świadczy m.in. apel ministra Chiu Chui-chenga, szefa Rady ds. Kontynentalnych, który „w związku z nagłym wzrostem napięć strategicznych” wskazał na rosnące ryzyko podejmowania podróży do Chin (w tym do Hongkongu i Makau, gdzie obywatele Republiki Chińskiej jeżdżą bardzo często zarówno w interesach, jak i jako turyści). „Ludzie powinni dokładnie rozważyć, czy rzeczywiście chcą tam jechać” – stwierdził w środę. „Nie da się ukryć jawnie prowokacyjnej natury tych ćwiczeń ani intencji grożenia narodowi Tajwanu” – oświadczył natomiast rzecznik tajwańskiego ministerstwa obrony, pułkownik Sun Li-fang.

Słowa potępienia wobec ChRL wystosował niezwłocznie po manewrach Departament Stanu USA („Po raz kolejny agresywne działania militarne Chin i ich retoryka wobec Tajwanu jedynie zaostrzają napięcia i narażają na ryzyko bezpieczeństwo regionu i dobrobyt świata”), a także Japonia, Wielka Brytania i Unia Europejska. W odpowiedzi rzecznik chińskiego MSZ Guo Jiakun oświadczył, że Chiny są „zdecydowanie przeciwne” tego typu komentarzom, a „Tajwan jest ich czysto wewnętrzną sprawą”.

Integracja i koordynacja

Dostępne w obiegu publicznym prace teoretyczne chińskich wojskowych od dawna podkreślają znaczenie zintegrowanych działań w różnych środowiskach walki: lądowym, morskim, powietrznym oraz w cyberprzestrzeni i w szerzej rozumianej przestrzeni informacyjnej. Przebieg ostatnich ćwiczeń bardzo wyraźnie wskazuje, że w tym kierunku zmierza także praktyka. Przy okazji potwierdza ona komunikat wystosowany przez Dowództwo Wschodniego Teatru Działań w nocy z wtorku na środę („Ćwiczenia polegają na precyzyjnych atakach na symulowane cele w kluczowych portach i obiektach energetycznych i przyniosły oczekiwane efekty”), ale z rozszerzeniem polegającym na włączeniu zaawansowanych operacji w slangu wojskowym zwanych antydostępowymi (w pewnym uproszczeniu: zabezpieczających własne siły przed ingerencją zewnętrzną, tak poprzez działania cyber- i radioelektroniczne, jak i fizyczne). Warto ponadto zwrócić uwagę na integrację płaszczyzny militarnej z polityczną, bo ostatnie operacje wojskowe Pekin starannie i raczej nieprzypadkowo skoordynował z ofensywą dyplomatyczną w kilku kierunkach.

Minister spraw zagranicznych ChRL Wang Yi przebywał bowiem właśnie w Moskwie, gdzie najpierw spotkał się z Władimirem Putinem, a potem długo konferował ze swym odpowiednikiem Siergiejem Ławrowem. Podana oficjalnie tematyka była szeroka – m.in. wojna w Ukrainie, współpraca ekonomiczna i w dziedzinie bezpieczeństwa w Azji Środkowej, irański program nuklearny i sytuacja na Półwyspie Koreańskim – ale głównym celem bez wątpienia było zamanifestowanie pełnej strategicznej solidarności ludowych Chin oraz Rosji. Jeśli Amerykanie rzeczywiście liczyli na jakiegoś „odwróconego Kissingera”, czyli szansę stopniowego odciągania Moskwy od Pekinu lub choćby jej neutralizacji, to Wang podczas swej wizyty zadbał o jasny sygnał, że to mrzonki.

Równocześnie podjęto znaczącą próbę dalszej normalizacji stosunków z Indiami. Xi Jinping w wystosowanej do prezydent Indii Droupadi Murmu depeszy z okazji 75. rocznicy nawiązania stosunków dyplomatycznych położył nacisk na zacieśnianie współpracy między oboma mocarstwami, dodając, że ich stosunki powinny przybrać formę „tanga smoka i słonia”. Ambasador Pekinu w New Delhi oficjalnie oświadczył, że „w obliczu amerykańskich ceł” Chiny są gotowe importować więcej indyjskich produktów i zwiększać „obustronnie korzystną współpracę handlową” oraz „z radością powitają większą liczbę indyjskich przedsiębiorstw przekraczających Himalaje”, licząc oczywiście na wzajemność. Szeroko rozwinął tę myśl w wywiadzie opublikowanym przez „Global Times”, apelując m.in. o rezygnację Indii z ograniczeń nałożonych na chińskie inwestycje po ostatnim konflikcie granicznym z 2020 r. Inne kontrolowane przez partię komunistyczną media trąbiły równocześnie o konieczności ostatecznego wygaszenia sporów terytorialnych.

Wyjątkowa koniunktura dla Chin

Próby łagodzenia wcześniejszych sporów Chińczycy podjęli ostatnio także w relacjach z krajami Unii Europejskiej oraz np. Wietnamem (nieoficjalnie: wizyta Xi w Hanoi jest zaplanowana na 14 kwietnia), Kambodżą i Malezją. Nawet tragedia Mjanmy, dotkniętej niedawno trzęsieniem ziemi, została ewidentnie wykorzystana przez Chiny politycznie. Wraz z ratownikami z Państwa Środka oraz członkami zespołów dystrybuujących chińską pomoc humanitarną, którzy przybyli tam jako jedni z pierwszych i wykonują rzeczywiście świetną robotę, popłynął też strumień pomocy finansowej. Ruszył też ogromny aparat propagandowy, który bardzo dba o nagłośnienie tych działań i o zalew przychylnych komentarzy w azjatyckich sieciach społecznościowych. Zazwyczaj podkreślana jest przy tym także pozytywna rola pomocy z Rosji i Indii oraz, dla kontrastu, faktyczna nieobecność Amerykanów.

To wszystko oznacza zaś, że Pekin świadomie podjął grę o utrzymanie dobrych relacji z rządzącą strategicznie położonym krajem juntą i o zbudowanie sobie poparcia społecznego i w kręgach opozycyjnych Mjanmy. Także tutaj ChRL skutecznie wykorzystuje próżnię powstałą po skasowaniu własnych narzędzi wpływu przez USA (co najmniej 28 programów USAID i Departamentu Stanu wspierających Mjanmę zostało właśnie zakończonych w ramach oszczędności narzuconych przez duet Trump-Musk). A bonusem jest znaczący wzrost autorytetu Chińczyków oraz popularności „dobrego wujka” Xi w całym regionie.

Ta ofensywa polityczno-medialna ChRL jest oczywiście interpretowana jako naturalna reakcja na ryzyka związane z polityką taryfową USA, ale warto brać pod uwagę także jej potencjalny, szerszy sens strategiczny. Niewykluczone , że Pekin w ten sposób zamierza zapewnić sobie przynajmniej życzliwą neutralność ważnych graczy na wypadek przejścia do siłowych rozwiązań na Morzu Południowochińskim.

„Jeśli nie teraz, to kiedy?” – mogą się zastanawiać chińscy politycy i wojskowi. Owszem, pod względem liczby głowic Chiny pozostają wciąż w tyle za Amerykanami, ale wciąż mają po swej stronie Rosję z jej gigantycznym zasobem, co niweluje amerykańską przewagę w tej kategorii. Na dłuższą metę USA mają spore szanse znów uciec Chińczykom ekonomicznie i w konsekwencji technologicznie. No i koniunktura polityczna jest aktualnie naprawdę wyjątkowa wskutek rozchwiania państw Zachodu nie z własnej winy skonfliktowanych z USA. Chińczycy mogą zaś kalkulować, że ta korzystna dla nich konstelacja gwiazd nie potrwa wiecznie…

W maju przypada rocznica inauguracji Lai Ching-te w roli prezydenta Republiki Chińskiej. W październiku Tajwańczycy będą obchodzić święto narodowe. Zagadka polega teraz na tym, czy ChRL „tradycyjnie” zafunduje im przy tych okazjach jakieś militarne fajerwerki, czy raczej poszuka efektu zaskoczenia i uderzy niezależnie od kalendarza politycznego. Bowiem wojskowe elity Pekinu – jak wynika z wielu przecieków i analiz wywiadowczych – bardzo palą się do czynu, a cywilni politycy mają coraz więcej powodów, by dać im zielone światło. ©Ⓟ