„Trzeba by malarza, aby to odtworzyć. Ze wszystkich osad dookoła jechali osadnicy. Był to niesamowity widok. Wszyscy – i ludzie, i konie – wyglądali jak białe zjawy zasypane śniegiem. O zmierzchu robiło to jeszcze większe wrażenie”. Tak sobotę, 10 lutego 1940 r., zapamiętała Felicja Konarska, wówczas jeszcze dziecko.
Przed tym, jak ten przerażający zimowy pejzaż ogarnął wschodnie rubieże II Rzeczypospolitej – Polesie, Wołyń, województwa: wileńskie, lidzkie, grodzieńskie, białostockie, lwowskie, stanisławowskie i tarnopolskie – toczyło się na nich normalne życie. Dla Konarskiej niemal bajkowe. Mieszkała w Ostrowie na Wołyniu. „Rodzice byli zamożni, bogaci nawet, ale ciężko na to pracowali. Ja myślałam (…), że to wszystko, co mieliśmy, było «zawsze»”. Myślała nawet, że „na zawsze”. W pewien słoneczny dzień – Polska przedwojenna wydawała jej się nieustannie piękna i słoneczna – ojciec przyniósł horoskop, w którym wyczytał, że kto urodził się w maju, a Felicja przyszła na świat 2 maja, będzie piękny, szczęśliwy „i wyrośnie na pociechę światu”. A potem „Wybuchła wojna. Nastało przerażenie. Byłam głodna i opuszczona, samotna, niezrozumiana, bezsilna i poniżona. Byłam posądzana i zastraszana. Trapiły mnie choroby i smutek. Chciałam żyć – żebrałam i kradłam. Chciałam się uczyć – nie wróciłam do mamy. W tułaczce zgubił się mój cudowny miesiąc maj, z metryki wyleciała moja ojczyzna. Przestałam wierzyć w horoskop”.
Wszystko z Polski wywozili
Wejście Sowietów zmieniło rzeczywistość z dnia na dzień. Zniknęło poczucie bezpieczeństwa, stare układy społeczne przestały obowiązywać. Wcześnie rozpoczęła się wielka kradzież. Nie tylko drobnych przedmiotów, takich jak zegarki czy kosztowności. W pracy „Polska krwawi, Polska walczy” Andrzej Chwalba podaje, że wywożono na wschód „zasoby szpitali i laboratoriów medycznych, sklepów, szkół, archiwów, muzeów i bibliotek”. Rozbierano na części wyposażenie fabryk i również transportowano w głąb Rosji. „Wszystko z Polski wywozili, nawet i tramwaje” – wspominała Danuta G., rocznik 1928 (cytaty oznaczone imieniem i inicjałem nazwiska pochodzą z książki „W czterdziestym nas Matko na Sibir zesłali... Polska a Rosja 1939–1942” Jana Tomasza Grossa, pisownia oryginalna).
Do tego „znacjonalizowano fabryki i większe warsztaty pracy, wywłaszczono większą i mniejszą własność ziemską, przeprowadzono nowy podział inwentarza martwego i żywego po wsiach, zasekwestrowano nieruchomości w miastach” – czytamy w raporcie, który 9 stycznia 1940 r. kierujący tworzeniem podziemia w kraju gen. Michał Tokarzewski-Karaszewicz wysłał do swoich zwierzchników we Francji. I dalej: „Sytuacja gospodarcza ludności miejskiej bardzo ciężka. Niesłychana drożyzna i niezmierne trudności w zaopatrzeniu się w artykuły pierwszej potrzeby. Chłopi dowożą w niewielkiej ilości artykuły spożywcze, ale przeważnie żądają zapłaty w towarze, nie chcą przyjmować pieniędzy. Sytuację aprowizacyjną utrudnia fakt bardzo znacznego zwiększenia się ludności w miastach wskutek napływu uchodźców”.
Szybko uderzono w edukację i kulturę.
Po korytarzach chodzili żołnierze i zrywali ze ścian orły polskie i portrety. W kancelarii stała statua Marszałka Piłsudskiego. Jeden z żołnierzy strącił ją na ziemię i kopnął, oczywiście rozleciała się. Inni zaś żołnierze nosili książki z biblioteki szkolnej i wrzucali je na stojący przed bramą samochód, zupełnie jak śmiecie, a przecież to były bardzo cenne książki. Jak się później dowiedziałem od kolegów, książki zostały spalone na peryferiach miasta” – wspominał 13-letni wówczas Zygmunt B.
Od pierwszych dni mordowano ludzi uznawanych za wrogów rewolucji. 17-letni w momencie wybuchu wojny Walenty M. zapamiętał, jak Sowieci weszli do pewnej osady niedaleko Grodna, zgarnęli grupę mieszkańców, których poprowadzono do lasu i tam rozstrzelano. „I to natem jeszcze nie koniec. W mroźny dzień dziesiątego lutego o świcie zabrano nas na syberję”.
Ostoja sowieckiej władzy
„Polityka Sowietów na terenach przez nich okupowanych ulegała zmianom i wahaniom. Dotychczas zresztą nie jest ostatecznie skrystalizowana, a poza tym – co zrozumiałe – dostosowana jest do etnicznego charakteru dzielnic okupowanych” – pisał w raporcie gen. Tokarzewski-Karaszewicz.
I rzeczywiście początkowo polityka stosowana przez okupanta ze Wschodu była inna niż na ziemiach zajętych przez Niemców, gdzie od początku lokalna ludność była brutalnie podporządkowywana nowej – narzuconej z góry – administracji. Tutaj starano się wciągnąć do zarządzania okoliczne społeczności. Nie dlatego, że chciano dać komukolwiek realny wpływ na rzeczywistość. W ten sposób rodził się totalitaryzm, który – jak w „W czterdziestym nas Matko na Sibir zesłali...” pisze Jan Tomasz Gross – „spełnia się wtedy, kiedy ludzie żyjący i pracujący razem przestają widzieć w sobie nawzajem wspólnotę. Wzajemna nieufność albo, jeszcze lepiej, nienawiść to najpewniejsza ostoja władzy sowieckiej”. Wykorzystując istniejące już w okresie II Rzeczypospolitej napięcia narodowościowe – między Polakami, Żydami, Białorusinami i Ukraińcami – modelowano nową rzeczywistość.
Grupą, w którą najsilniej uderzano, byli Polacy. Hasła o wybijaniu „polskich burżujów” padały na ulicach miast, których mury pokrywały plakaty niepozostawiające miejsca na interpretację. Zygmunt B. zapamiętał, że „wszystkie (…) były prawie jednakowej treści. «Skończyły się rządy panów polskich, Czerwona Armia wyswobodziła od nich Polskę». Szczególnie zaś uderzył mnie jeden plakat, który mnie zabolał, widoczny był na nim orzeł polski w rogatywce, cały zbroczony we krwi, a nad nim stał sowiecki żołnierz, który kłuł go bagnetem”.
Kolejnym krokiem rewolucji realizowanej metodą faktów dokonanych było powołanie do istnienia Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy, a zaraz potem ogłoszenie wyborów do Zgromadzenia Ludowego obu tworów. Zapowiadano, że będzie to dla ludności szansa na wypowiedzenie się, jakiej władzy chcą. Oczywiście możliwości wyboru ograniczono do opcji akceptowanych przez nową władzę.
W ciągu kilku tygodni poprzedzających tę wyborczą farsę organizowano wiece, spotkania, na których obecność była obowiązkowa. Podobnie było podczas samego głosowania. Niekiedy doprowadzano ludzi do lokali wyborczych siłą. Do ciężko chorych przywożono urny. „O pierwszej w nocy przyszli przedstawiciele cywilni władz sowieckich na teren szpitala. Obudzili chorych i po wejściu na salę złożyli na każdym łóżku kartkę, złożoną we dwoje. Po chwili kartki zabrali, uważając głosowanie za skończone. Chorzy zachowali się biernie, nie biorąc kart do rąk” – wspominał pewien lwowski dentysta.
W tych zabiegach nie chodziło jedynie o frekwencję. Tę, tak jak wynik, i tak sfałszowano. Według oficjalnych danych zagłosowało 96,7 proc. uprawnionych na Zachodniej Białorusi oraz 92,83 proc. na Zachodniej Ukrainie. W obu przypadkach wskazani kandydaci otrzymali powyżej 90 proc. Dla organizatorów przyszłych wywózek ważne było coś jeszcze – lista ludzi, których należało się pozbyć w pierwszej kolejności. Spisywano więc, kto nie przyszedł głosować, kto skorzystał z wydzielonych miejsc zasłoniętych kotarą, kto w okresie „kampanii wyborczej” nie wykazywał się entuzjazmem. Nie bez powodu w lokalach wyborczych porządku pilnowali żołnierze i funkcjonariusze NKWD.
Złodziei powypuszczali
Po wyborach setki ludzi trafiały do więzień. Przede wszystkim ci, którzy stanowili bezpośrednie zagrożenie dla nowych rządów. Zamykano wojskowych, inteligencję, działaczy społecznych i politycznych, policjantów. I choć przez cały czas to w Polaków uderzano najmocniej, z uwięzieniem musieli się liczyć przedstawiciele każdej narodowości. „Zaczęły się aresztowania, aresztowali mego stryja. Chodziliśmy, prosili i płakali, ale nic nie pomogło i po dziś dzień nie wiemy, gdzie on” – opowiadała Kazimiera P., rocznik 1933. Z kolei Jan A., urodzony w 1929, relacjonował: „Więzienia zostały pootwierane, złodzieje i inni zbrodniarze powypuszczani. Na ich miejsce wsadzano polskich oficerów i podoficerów. Tatuś mój zdążył uciec do lasu”.
Wielu się to nie udało. NKWD było doskonale przygotowane, m.in. dzięki dokumentom pozostawionym przez polską administrację. Całe wykazy ludzi różnych profesji, wraz z adresami i innymi danymi, pozwalały zatrzymywać jedną osobę po drugiej. Do tego Sowieci wykazywali się pomysłowością i przebiegłością. Wielokrotnie aranżowali prowokacje, w wyniku których „wrogowie ludu” w zasadzie sami do nich przychodzili. Wynajmowani przez bezpiekę agenci udawali, że przeprowadzą chętnych przez granicę na teren okupowany przez Niemców (wtedy jeszcze myślano, że tam będzie lepiej), a w rzeczywistości prowadzali ludzi w ręce NKWD. I potrafili to robić hurtowo. Pewnej grupie studentów obiecali, że będą ich dwójkami zawozić samochodem na granicę. I rzeczywiście we wskazanym miejscu samochód stał. A w nim kierowca, który wiózł niczego nieświadomych prosto do więzienia.
Przychodzili nad ranem
Najłatwiej aresztować człowieka nad ranem. Zaraz po obudzeniu wolniej się myśli, spadają więc szanse na ucieczkę czy skuteczną obronę. A jeśli nawet ktoś nie zasypia, bo obawia się zatrzymania, to jest zmęczony. Robili tak obaj okupanci, wpadając bladym świtem do mieszkań i domów. Tak też rozpoczęła się pierwsza z czterech wielkich wywózek na Syberię.
Był dzień pamiętny wszystkim, 10 luty 1940 rok. Rano, o godzinie czwartej ktoś zastukał do frontowych drzwi. Mamusia zerwała się z łóżka i odryglowała, a z zewnątrz wysunęły się dwa sztyki krasnoarmiejców” – opowiadał Kazimierz S., wówczas 12-letni.
Starszy o rok Tadeusz M. wspominał: „Dnia 10-tego lutego 1940 wywieźli mnie z całą rodziną do Z.S.R.R. Przyszli do nas o 3 godz. rano”. Władysław P., rocznik 1928, mówił zaś: „10.II.1940 r. rano o świcie zajechała do nas furmanka i dwóch żołnierzy bolszewickich oraz dwóch Białorusinów. Wszyscy jeszcze spaliśmy oprócz mamusi”. Również w domu Felicji Konarskiej wszyscy spali, gdy żołnierze zaczęli walić w drzwi.
Ten ranek, zazwyczaj godz. 3 albo 4, przewija się w wielu relacjach. I bywa, że jest to jedyny szczegół. Potem pojawia się już tylko informacja o wsadzeniu do wagonów i wywiezieniu „na białe niedźwiedzie”.
Czy w domu jest broń?
Pierwsze pytania, które żołnierze i funkcjonariusze NKWD zadawali po pojawieniu się u wytypowanych do aresztowania, dotyczyły tego, czy w domu jest broń. Niezależnie od odpowiedzi, zapewne zawsze przeczącej, rozpoczynali przeszukanie. Szukali nie tylko broni. Cytowany już Władysław P. mówił, że Rosjanie „stale pytali się, gdzie jest tatuś. Odgrażali się, że jeśli nie powiemy, to nas rozstrzelają. My odpowiadaliśmy, że nie wiemy nic o tatusiu od czasu wojny polsko-niemieckiej”. Wielu mężczyzn było nieobecnych w domu tamtego dnia, gdyż – jeśli pominąć tych już siedzących w więzieniach – albo zaginęli, albo ukrywali się przed aresztowaniem.
Jeśli Sowieci znajdowali rodzinę w komplecie, to często kazali mężczyźnie klękać albo siadać przy stole i trzymali go pod bronią. W tym czasie przetrząsali mieszkanie w poszukiwaniu broni, a także kosztowności, które można było zabrać. Kazimierz S. zapamiętał, że gdy skończyła się rewizja, „dali nam 20 minut do spakowania i oznajmili, że przeniosą nas do drugiego województwa. Na te słowa mamusia od razu zemdlała. Wszystko, co brałem do rąk, musiał wpierw żołnierz ruski przejrzeć i obmacać ze wszystkich stron”.
Nie było ustalonej normy czasu na spakowanie się. U Konarskich oficer dowodzący akcją dał im dwie godziny i sam namawiał, żeby wzięli ze sobą dużo ciepłych rzeczy, narzędzia, w tym piły i topory, bo mogą się przydać. W innych miejscach żołnierze albo przekonywali, że nie ma sensu brać takich przedmiotów, albo wręcz tego zakazywali. I tak jak Konarskim pozwolili zabrać słoje miodu, tak w innych miejscach ze wściekłością zakazywali kobietom podawania dzieciom ostatniego ciepłego posiłku przed podróżą. W końcu następował moment opuszczenia domu na zawsze.
Gdy otworzyliśmy drzwi, by usiąść w saniach, wiatr omal nas nie wepchnął do środka z powrotem. Szalała straszliwa zamieć. Śniegiem kręciło, że świata nie było widać, olbrzymi mróz zapierał dech w piersiach. Oczy mi się załzawiły i od razu zrobiło mi się zimno i smutno” – opowiadała Felicja Konarska.
Deportacjom podlegały całe rodziny, a nawet wsie. To, kogo wywieźć, ustalano w poprzedzających miesiącach, m.in. na podstawie stworzonej podczas wyborów 22 października „geografii oporu”. W czasie tej pierwszej deportacji wzięto na cel rodziny osadników, którzy pojawili się na tych terenach po wojnie polsko-bolszewickiej, strażników leśnych, gajowych i leśniczych, którzy znając leśne ostępy, mogli stanowić wsparcie dla oddziałów partyzanckich, oraz pracowników kolei. Symboliczne było to, że wywożące ich pociągi ciągnęły polskie lokomotywy, na których białego orła zastąpiono czerwoną gwiazdą.
Deportacja w nieznane
Wyrzucono wówczas z domów i zesłano na wschód 140 tys. ludzi. Blisko 70 proc. w tej liczbie stanowili Polacy. Konarska pisała: „Na poboczach drogi stali Ukraińcy i patrzyli na nas wrogo i z przerażeniem. Może niejeden z nich myślał, że ich czeka to samo… (…) Usłyszeliśmy szum i wrzawę, to kilku Ukraińców przeklinało nas, a inni ich uciszali”. Ich obawy były słuszne. Już podczas tej pierwszej deportacji około 30 proc. ofiar stanowili właśnie Ukraińcy oraz Białorusini.
I tak wśród sąsiadów, przyjaciół i wrogów, jechali pierwsi zesłańcy w stronę stacji kolejowych. 29-letnia Maria Sz. opowiadała:
Wieczorem odesłali nas do stacji Łosośna i zapakowali gorzej niż bydło do wagonów, do których sadzali razem z rzeczami do 60 osób, wagony obstawione naokoło milicją. Rano z trudem uprosiłam o pozwolenie na kupienie mleka dla 2-letniej córeczki”.
Przed nimi były setki kilometrów podróży w zimnie, głodzie, w nieludzkich warunkach. Paradoksalnie wśród tych, którzy przeżyli cztery deportacje – trzy kolejne następowały w kwietniu oraz od maja do lipca 1940 r., a także od maja do czerwca 1941 – najwięcej ocalonych pochodziło z tej pierwszej. Wynikało to m.in. z tego, że ofiary kolejnych, odbywających się w ciepłych miesiącach, często nie zabierały ze sobą ciepłych ubrań i niezbędnych narzędzi.
Dla wszystkich wspólne było doświadczenie niepewności wymieszane z poczuciem, że coś w życiu skończyło się na zawsze. Felicja Konarska tak zapamiętała moment wejścia do wagonu: „Jakaż groza ogarnęła mnie, gdy zobaczyłam nagie prycze i oblodzony, obsypany śniegiem otwór pełniący rolę ubikacji. Coś się we mnie załamywało, coś mi mówiło, że to już koniec z moim cudownym dzieciństwem. Wydawało mi się, że nad nami zawisł koszmar. Byłam zbyt mała, żeby uzmysłowić sobie to, co nas spotkało. Stałam i prawie zamarzłam”. ©Ⓟ