W historii Armii Krajowej wielka polityka miesza się z ofiarnością tysięcy ludzi, którzy podejmowali decyzje często wbrew rozsądkowi. Jak wtedy, kiedy ukrywali w okupowanej Polsce alianckich żołnierzy
Po upadku powstania warszawskiego Stanisław Jankowski „Agaton”, pełniący wówczas funkcję adiutanta Tadeusza Bora-Komorowskiego, trafił wraz z wieloma wyższymi oficerami Armii Krajowej do Langwasser pod Norymbergą. W 1945 r. przewieziono ich stamtąd do Oflagu IV C Colditz, niedaleko Lipska. Na mapie niemieckich obozów jenieckich ten był nietypowy. Nie tylko dlatego, że funkcjonował w renesansowym zamku. Założono go jesienią 1939 r. dla polskich generałów. Ich miejsce po czterech latach zajęli szczególnie ważni jeńcy, jak bratanek żony Winstona Churchilla, albo tacy, którzy wcześniej uciekali z innych obozów. Do tego elitarnego grona zaliczono również oficerów AK.
„Nasz pierwszy dzień pobytu w obozie, pierwszy apel. Niemieccy podoficerowie obliczają obecnych na zbiórce. Potem raport przed najstarszym rangą oficerem angielskim, który z kolei przekazuje meldunek niemieckiemu komendantowi obozu” – opisywał Jankowski. W trakcie tej obozowej formalności dostrzegł dwie znajome twarze brytyjskich lotników. Pierwszym z nich był ppor. Christopher Silverwood Cope, a drugim ppor. John Anton Crawford. Obu poznał dwa lata wcześniej w Warszawie.
„Chodziliśmy w trójkę dookoła zamkowego dziedzińca, wśród wielojęzycznego tłumu jeńców, którzy ustawiali się w kolejce po dodatkowe porcje brukwi, wymieniali na obozowej giełdzie zawartość paczek i usłyszane komunikaty. Opowiadałem – słuchali. Trudno im było cokolwiek powiedzieć” – wspominał „Agaton”. Opowiadał o konsekwencjach wydarzeń, w których lotnicy uczestniczyli, ale które były też elementem wielkiej polityki.
Lotnicy górą
Ucieczki z obozów jenieckich są jednym z najpopularniejszych motywów filmów wojennych, sensacyjnych. Doskonale widać to w amerykańskiej „Wielkiej ucieczce” ze Steve'em McQueenem, Richardem Attenborough i Charlesem Bronsonem, opowiadającej o wydarzeniach, do których doszło w Stalagu Luft III w Żaganiu.
W marcu 1944 r. do ucieczki z niego szykowało się 500 żołnierzy sił powietrznych. Ostatecznie udało się to 81 z nich. Dla większości skończyło się to tragicznie. Umknąć zdołało dwóch Norwegów oraz Holender. Pozostałych 78 miało zostać rozstrzelanych zgodnie z roz kazem Adolfa Hitlera, ale po interwencji Hermanna Göringa 28 darowano życie. Wśród rozstrzelanych 50 osób znalazło się sześciu Polaków, w tym Stanisław Król, który trzykrotnie podejmował próbę ucieczki.
Nie przez przypadek to lotnicy są głównymi bohaterami tych opowieści. Gdy ważyły się losy wojny, to oni stanowili największą wartość dla wojsk alianckich. O wiele łatwiej jest wyszkolić bowiem żołnierza piechoty, artylerzy stę czy nawet członka załogi czołgu niż pilota myśliwca lub bombowca. A to oni decydowali o tym, kto był górą w konflikcie.
W grudniu 1941 r. w okupowanej Polsce powstało Towarzystwo Polsko-Angielskie, które miało się zajmować ratowaniem brytyjskich żołnierzy z niewoli, opieką nad nimi, a w końcu przerzucaniem ich z powrotem na Wyspy. Sami Brytyjczycy przedstawili wówczas listę, na kim im najbardziej zależy. Lotnicy zajmowali na niej pierwsze miejsce. Dalej znajdowali się marynarze, specjaliści broni pancernej, łączności i artylerii, a na końcu piechota. W każdej z tych kategorii obowiązywała ważność stopni – oficerowie, podoficerowie, szeregowcy. Wojenna rzeczywistość była nieubłagana. Ważniejsze niż człowiek było to, co mógł wnieść do walki.
Opieka nad Brytyjczykami nie od razu została ujęta w ramy organizacyjne. Pierwsze ucieczki żołnierze organizowali na własną rękę, bez świadomości, czy mogą liczyć na wsparcie. Większość prób kończyła się niepowodzeniem. W 1940 r. ze Stalagu VIII B Lamsdorf (Łambinowice) niedaleko Opola próbowało się wydostać 180 brytyjskich jeńców. Udało się jednemu. Dwa lata później na 1260 ucieczek skutecznych było 89.
Ale przedarcie się przez druty było tylko jednym z etapów. Z czym żołnierze musieli poradzić sobie po drugiej stronie, pokazuje zestawienie udanych ucieczek ze Stalagu XX A Thorn (Toruń) opublikowane przez Annę Zapalec w pracy „Druga strona sojuszu. Żołnierze brytyjscy w Polsce w czasie II wojny światowej”. Na liście znajduje się m.in. brak pożywienia i odpowiednich ubrań. Oczywistymi trudnościami były nieznajomość języka polskiego, brak orientacji w terenie, ale też niepewność, czy i kogo można poprosić o wsparcie. Początkowo otrzymywali je głównie od przypadkowych ludzi. Ktoś ich nakarmił, dał płaszcz, kompas, wskazał kierunek marszu.
W meldunku z 7 maja 1942 r. gen. Stefan Rowecki „Grot”, dowódca AK, informował zwierzchników w Londynie, że „napływ pojedynczych Anglików do tzw. Gen.[eralnego] Gub.[ernatorstwa], głównie do rejonu Krakowa i Warszawy, rozpoczął się od sierpnia 40 r. Trafili oni bądź do naszych komórek wojskowych i cywilnych, bądź do innych organizacji lub osób prywatnych i wszędzie spotykali się z bezzwłoczną opieką i pomocą”.
Oczywiście ich celem nie było pozostanie w Polsce, ale powrót do domu. Dwoma najczęstszymi kierunkami ucieczki były ZSRR i Szwecja. W jednym tylko przypadku niejaki kpr. McGrath dzięki pomocy niesprecyzowanej organizacji konspiracyjnej dotarł przez Belgię i Francję do Hiszpanii. W zestawieniu uwagę zwracają dwa fakty. Pierwszy – niewielka liczba udanych ewakuacji do początku 1942 r. I drugi – różnica w poziomie przygotowania ucieczek w 1940 r. i później.
Wynikało to nie tylko z rozwoju struktur Związku Walki Zbrojnej/Armii Krajowej, lecz także z tego, że zagadnienie to było dyskutowane od 1940 r. na szczeblu rządów. Brytyjczycy potrzebowali swoich żołnierzy z powrotem na froncie, a przy okazji dzięki nim zdobywali cenne dane wywiadowcze. Polacy chcieli z kolei podkreślić udanymi akcjami swoje znaczenie. Liczono, że pomagając brytyjskim żołnierzom, uda się pozyskać dodatkowe wsparcie dla całego Polskiego Państwa Podziemnego.
Wprost mówił o tym płk Leon Mitkiewicz, zastępca szefa Sztabu Wodza Naczelnego, w skierowanym do Roweckiego piśmie z 15 grudnia 1941 r. Zaczął od podkreślenia, że polskie władze w Londynie popierają pomysł utworzenia Towarzystwa Polsko-Angielskiego jako komórki odpowiedzialnej za opiekę nad Brytyjczykami w okupowanej Polsce. Zauważył jednak, że bardzo „po żądane jest, aby ZWZ sprawował ogólne kierownictwo nad tą akcją poprzez Towarzystwo i nadsyłał meldunki o wynikach akcji. W ten sposób Centrala posiadać będzie poważny atut wobec Anglików przy załatwianiu różnych spraw dla Kraju, co jest mimo wszystko potrzebne i da korzyści dla Organizacji Wojskowej”.
Wzmianka o oczekiwaniu, że ZWZ będzie nadzorować akcję, wiązała się z niechęcią „Grota” do angażowania w to wojska. Bał się, że opieka nad nieznającymi polskiego ludźmi może ściągnąć na jego podwładnych groźbę aresztowania, a w dalszej kolejności doprowadzić do rozbicia mozolnie budowanych struktur podziemnych. Ale nawet on musiał uznać prymat wielkiej polityki.
Cena człowieka
Finansowaniem całej działalności mieli się zająć Brytyjczycy. Oszacowano koszty miesięcznego utrzymania ukrywającego się żołnierza i przeprowadzenia operacji jego ewakuacji (dwoma najpopularniejszymi kierunkami stały się neutralne Szwecja i Szwajcaria). Przeżycie uciekiniera przez miesiąc miało kosztować 700 zł, w tym 100 zł „kieszonkowego” na drobne wydatki. Do tego dochodziły jednorazowe wydatki, takie jak komplet ubrań (2,5 tys. zł), przygotowanie tras przerzutowych (3,5 tys. zł), przerzut przez granicę Generalnego Gubernatorstwa (100 zł), podróż Anglika oraz konwojenta (1,3 tys. zł). Uwzględniono również koszty administracyjne ludzi i lokali – 1,6 tys. zł – a także zapomogi dla rodzin, które straciły kogoś przez pomoc uciekinierom, w wysokości 1 tys. zł miesięcznie.
Wsparcie dla rodzin aresztowanych i zabitych było stałym elementem wydatków w AK. Budowanie świadomości, że ludzie mogą liczyć na pomoc w razie problemów, było istotnym elementem tożsamości konspiratorów. W tym konkretnym przypadku elementem, który w dramatyczny sposób znalazł zastosowanie w rzeczywistości. W meldunku z 7 maja 1942 r., a więc zaledwie kilka miesięcy po powołaniu do życia Towarzystwa, Rowecki pisał o dwóch Anglikach, którzy dostali się w ręce Niemców na Bałkanach, i ujawnili wiele adresów: „Agent Gestapo S., udając członka Intelligence Service, dotarł według tych adresów przez p. M. (Angielka z pochodzenia) do Towarzystwa Polsko-Angielskiego, powodując schwytanie 27 lutego 1942 r. dwóch Anglików, przerzucanych przez Szwajcarię oraz aresztowanie 12 członków i rozbicie samego Towarzystwa”.
Nie chcąc ryzykować kolejnych wpadek, „Grot” zarządził stworzenie niewielkiej, trzyosobowej komórki, która miała koordynować dalsze prace. O ich dynamicznym rozwoju może świadczyć to, że AK nie chciała z góry dostawać pieniędzy na opiekę nad uciekinierami, wolała otrzymywać kwartalnie albo półrocznie zwrot rzeczywiście wydanych sum. Wynikało to z tego, że nie można było przewidzieć realnych potrzeb z wyprzedzeniem.
Dwie Zofie
W operacji „Dorsze”, jak nazywano opiekę nad alianckimi jeńcami zbiegłymi z niemieckich obozów, bez porównania większe niż finansowe były koszty ludzkie.
„Wysoki, przystojny Kit w cywilnym ubraniu wyglądał od biedy po warszawsku, ale szkocka fizjonomia rudego Johna trudna była do zamaskowania” – wspominał pierwsze spotkanie z Silverwoodem Cope’em i Crawfordem „Agaton”. Poznali się w mieszkaniu jego żony Zofii i jej matki, Zofii Garlickiej, znanej lekarki. Stanisław niewiele wcześniej sam przyleciał z Wielkiej Brytanii jako cichociemny. Teraz znaleźli się w domu przy ul. Topolowej w Warszawie. „Opowiadałem im o Szkocji, o Londynie – oni mnie o Warszawie. Piliśmy angielską herbatę z paczki przysłanej via Lizbona, wymienialiśmy konwencjonalne angielskie uprzejmości. Raz tylko opuściła Kita angielska flegma, gdy mi opowiadał o tym, jak żandarmi bili ludzi na ulicy”.
Te dyskusje budziły u Jankowskiego niepokój. Jego rozmówcy słabo mówili po polsku, zaledwie minimalnie lepiej po niemiecku. Swobodnie krążąc po ulicach miasta, w każdej chwili mogli zostać zatrzymani albo zwrócić na siebie uwagę agenta policji. Ryzykowali życie – nie tylko swoje, lecz także tych, którzy się nimi opiekowali. W tym żony i teściowej „Agatona”.
Słabym punktem było też żywone przez lotników przekonanie, że jako żołnierzom brytyjskim nic im nie grozi z rąk Niemców. „Agaton” zastanawiał się wręcz, czy swojego polskiego epizodu nie traktują jako przygody, szansy na zabawę w konspirację, o której będą mogli później opowiadać. Zaczął przekonywać żonę, żeby nie angażowała się w opiekę nad nimi. Być może uważał, że nawet w skali ryzyka podejmowanego przez każdego konspiratora jest to zadanie szczególnie niebezpieczne. Obie – córka i matka – rozumiały, co może je spotkać w razie wpadki. W ich postawie uwypukla się wspólna przypadłość wielu członków podziemia – poczucie, że w świecie, gdzie kara śmierci obowiązywała niemal za wszystko, można było – jak pisał Jankowski – „albo bać się wszystkiego i załamać, albo nie bać się niczego i żyć pełnią życia, znając cenę tego wyboru”.
Trochę więc wbrew rozsądkowi, ale zgodnie z przekonaniami, dalej się nimi opiekowały. Opisała to Maria Dąbrowska, przyjaciółka domu, w „Przygodach człowieka myślącego”. Jest tam scena zajmowania się lotnikiem chorym na tyfus. Przez kilka tygodni leżał w głębi mieszkania, schowany przed spojrzeniami przypadkowych gości. Zgodnie z jej relacją miał powiedzieć jednej z Zofii, że „w Anglii nie ma ani jednego człowieka, który by zrobił dla kogokolwiek bądź to, co myśmy zrobiły dla niego”.
Rankiem 11 sierpnia 1942 r. do mieszkania przy ul. Topolowej wpadło Gestapo. Aresztowali Garlicką, Jankowską oraz doktor Natalię Zandową, Żydówkę, która się u nich ukrywała. W ręce okupanta dostali się także obaj lotnicy. Niecałe trzy tygodnie później Rowecki powiadomił o sprawie Londyn. „W sierpniu razem z dwoma oficerami angielskimi, naszymi podopiecznymi, została wzięta cała rodzina, która ich przechowywała. Polakom grozi kara śmierci. Uzyskajcie u przyjaciół, by zapowiedzieli oficjalnie odwet w razie stosowania kary śmierci lub tortur w stosunku do Polaków udzielających pomocy angielskim jeńcom”.
Nie wiadomo, czy doszło do jakiejkolwiek interwencji na szczeblach rządowych. Jeśli tak, to nic nie dała. Zandowa wówczas już nie żyła. Rozstrzelano ją prawdopodobnie krótko po zatrzymaniu. Zofia Garlicka i Zofia Jankowska trafiły najpierw do więzienia na Pawiaku, skąd 14 października przewieziono je do Auschwitz. Matka zmarła 18 listopada, a córka 13 grudnia 1942 r.
Dorównać sojusznikowi
W 1972 r. Silverwood Cope przyjechał służbowo do Polski. Postanowił wykorzystać okazję i odszukał córkę Zofii i Stanisława, Magdalenę, która 11 sierpnia 1942 r. przebywała poza Warszawą. Spotkał się jednak z siostrą Zofii. Ich rozmowa nie była łatwa. Kobieta na zakończenie rzuciła mu: „Nie wyobrażaj sobie, że moja siostra zginęła dla Kita czy Johna, którzy uciekli z obozu. To był jej odcinek walki z Niemcami. Zginęła jak żołnierz Walczącej Polski i jak człowiek broniący człowieka. Nieważne, jak miał na imię i w jakim języku najprawidłowiej się je wymawia”.
Jeszcze brutalniejsza była Maria Dąbrowska, która jasno widziała ukryty sens tej walki. „Chcemy jakoś dorównać tak wielkiemu sojusznikowi, a nawet go przewyższyć. Czymże go przewyższymy jak nie szaleństwem ofiary? Jak nie jakimś bezinteresownym dobrodziejstwem?”.
Nie wszystkie historie kończyły się tak dramatycznie. Francuski arystokrata Bernard de Roquefeuil dostał się do niemieckiej niewoli w 1940 r. Podjął cztery próby ucieczki z obozu. Ostatnia była udana. Ze Stalagu I A Stablag (Stabławki w województwie warmińsko-mazurskim) przedostał się na południe, do Wilanowa. Tam zaopiekowała się nim rodzina Branickich, ostatnich właścicieli pałacu. Młody francuski hrabia towarzystwo znalazł wśród regularnie pojawiającej się tam młodzieży, kolegów i koleżanek córek Branickich, w większości członków konspiracji.
Wiele lat później, odwiedzając Polskę, powiedział coś, co czuło być może wielu alianckich jeńców, którzy doświadczyli pomocy ze strony Polaków. „Gdy umrę, to z pochowaniem mnie w ziemi ojczystej będzie kłopot. Moje serce jest podzielone, jego jedna część należy do Francji, ale druga do Polski”. ©Ⓟ