W gruncie rzeczy to niewiele. W dyplomacji nikogo nie dziwi uprzedzająca grzeczność wobec kogoś, na kogo było się (choćby słusznie) obrażonym. Ramowa umowa o eksploatacji złóż, które nawet nie są jeszcze w pełni udokumentowane, to zaledwie wstęp do dalszych negocjacji. Pokój natomiast – i zawieszenie broni – są przecież w ukraińskim interesie, choć rzecz jasna nie na każdych warunkach.

Początek trudnej drogi

Do rozmowy o faktycznych, realnych warunkach zakończenia wojny droga jeszcze bardzo daleka. Na razie chodziło o to, by w ogóle na nią wkroczyć, w dodatku jako partner Stanów Zjednoczonych, a nie ich przeciwnik. Ten drugi wariant pchnąłby Trumpa już do reszty w objęcia Władimira Putina, a wiadomo, czym to grozi. Chwilowe zawieszenie amerykańskiej pomocy wywiadowczej i wojskowej kosztowało Ukrainę przynajmniej kilkaset istnień ludzkich (przy ostrożnych szacunkach) oraz utratę sporej części obwodu kurskiego, czyli jednego z atutów trzymanych na okoliczność przyszłej rozmowy z agresorem o wzajemnych ustępstwach terytorialnych.

Brutalna prawda jest bowiem taka, że ani Ukraina nie jest w stanie samodzielnie prowadzić obrony przed Rosją, ani europejskie kraje NATO wraz z Kanadą nie mogą z dnia na dzień zrekompensować jej utraty wsparcia ze strony USA.

Kto miał co do tego wątpliwości, chyba już się ich wyzbył. Nie tyle najlepszą, ile wręcz jedyną opcją dla Kijowa jest w tej sytuacji zachowanie tego wsparcia najdłużej, jak to będzie możliwe – nawet kosztem pewnych ustępstw na rzecz strategicznych i wizerunkowych potrzeb Waszyngtonu. Zwłaszcza tych drugich, bo już bardzo wyraźnie widać, że Trumpowi chodzi w dużej mierze o pokaz siły i sprawczości, głównie na użytek wewnętrzny.

Gra wciąż trwa

Gdy nie można być lwem, czasami warto być lisem i zarówno Ukraińcy, jak ich europejscy przyjaciele właśnie się tego uczą. Taktyczne podwinięcie rudej kity przez Kijów spowodowało, że amerykańska pomoc (przynajmniej chwilowo) powróciła. Lisy europejskie tymczasem starają się stworzyć wrażenie, że co prawda nie dziś ani za tydzień, ale już w parę lat są zdolne do zbudowania porozumienia, które pozwoli im prowadzić politykę bezpieczeństwa niezależnie od Stanów Zjednoczonych. To musi nieco studzić nadmiernie rozgrzane głowy w USA, bo w tym scenariuszu przewidziane są chociażby wymierne straty finansowe amerykańskiego sektora zbrojeniowego. Bez złudzeń – strategiczne i ekonomiczne interesy Waszyngtonu oraz jego natowskich sojuszników prawdopodobnie nadal będą się rozjeżdżać, ale wszyscy zainteresowani skorzystają na kontrolowaniu tempa i stylu tego procesu. Pomoc kilku europejskich dyplomacji w doprowadzeniu do spotkania w Dżuddzie, ciche wsparcie przygotowania kompromisowego dokumentu oraz obietnica dalszego popierania procesu pokojowego na uzgodnionych warunkach to bez wątpienia ważny (i oby jak najtrwalszy) element cywilizowania stosunków transatlantyckich po niedawnych, żenujących scenach.

Druga dobra wiadomość jest taka, że przyjęcie przez USA ukraińskiego hołdu chyba obala wypowiadane przez wielu analityków i komentatorów po pamiętnym starciu prezydentów w Gabinecie Owalnym podejrzenia, że administracja Trumpa i tak już sprzedała Ukrainę Putinowi, a żeby to jakoś wyjaśnić światu, musiała wykazać, że wobec roszczeniowej postawy Zełenskiego nie miała innego wyjścia. Gdyby rzeczywiście tak było, raczej nie byłby potrzebny ciąg dalszy – wystarczyło pod dowolnym pretekstem doprowadzić do szybkiego krachu rozmów w Dżuddzie, przeczekać furię części opinii publicznej i dalej robić swoje.

Rosja znów ma problem

Tak się jednak nie stało i od środowego poranka znów to rosyjski niedźwiedź ma problem. Jeśli na uzgodnione przez Amerykanów i Ukraińców propozycje kremlowska elita odpowie swoje zwyczajowe, twarde „nie”, to „oczywiście będziemy musieli zbadać (…) jakie są ich prawdziwe intencje (…), powie nam to wiele o ich celach i sposobie myślenia” – zapowiedział tuż po opuszczeniu Arabii Saudyjskiej szef amerykańskiej dyplomacji Marco Rubio. Warto przy tym pamiętać, że zwierzchnik Departamentu Stanu nie jest naturszczykiem w rodzaju Trumpa czy Muska. To polityczny profesjonalista, był m.in. wiceszefem komisji ds. wywiadu w Senacie, a w dodatku wywodzi się z rodziny imigrantów, którzy uciekli z Kuby przed „dobrodziejstwami” reżimu wspieranego przez Moskwę. Zapewne prywatnie bardzo dobrze wie, jakie są „cele i intencje” Rosji. Jako lojalny urzędnik nie może jednak powiedzieć tego publicznie i wprost, przynajmniej na razie, więc ostrzega między wierszami: „podskoczcie, a sami dostarczycie narzędzi, które pozwolą takim jak ja wreszcie uświadomić szefowi, kim naprawdę jesteście”.

Pierwsze reakcje Moskwy wskazywały, że na Kremlu dobrze zdają sobie sprawę ze swego trudnego położenia.

Nadzieje, rozbudzone przez dojście do władzy Donalda Trumpa, a potem przez jego gesty w stronę Putina i przeczołganie Zełenskiego, wciąż mogą prysnąć. „Niet” dla pokoju proponowanego przez Trumpa to ryzyko, że w amerykańskiej percepcji Rosja nagle zastąpi Ukrainę w roli „bad guys” z wszelkimi tego konsekwencjami.

Czyli np. zaostrzeniem i uszczelnieniem sankcji ekonomicznych (jest jeszcze spory zakres ruchów do zrobienia), rozpoczęciem zapowiadanej po drodze gry na zbicie cen ropy na rynkach światowych, a także dozbrojeniem Ukrainy, zwłaszcza w to, co Rosjan boli najbardziej, czyli w precyzyjne pociski dalekiego zasięgu.

Tego nie mówi Kreml

Taki miks mógłby w stosunkowo krótkim czasie zdemolować i tak dychawiczną gospodarkę rosyjską, pozbawiając w końcu budżet środków niezbędnych do kontynuowania wojny. A w najlepszym razie – utrwalając sytuację patową, która co prawda pozwala Putinowi i jego ekipie trwać, ale kosztem długofalowych interesów kraju. To zaś zwiększa ryzyko, że prędzej czy później ktoś z młodszych (a więc mających więcej do stracenia) przedstawicieli klasy „właścicieli Rosji” nie tylko spróbuje wywrócić stolik, lecz jeszcze uczyni to skutecznie. W różnych wariantach tego scenariusza w finale jest z grubsza to samo – jacyś przedstawiciele Moskwy siadają do stołu z potęgami Zachodu oraz samą Ukrainą, tyle że z jeszcze gorszymi kartami niż dzisiaj. I być może jeszcze większymi problemami społeczno-gospodarczymi w tle niż teraz.

A one już są niebagatelne, o czym, jak się zdaje, zapominają ci, którzy ostatnio zachwycają się geniuszem Putina i jego konsekwencją w zwiększaniu domniemanej potęgi rosyjskiej, a co najmniej obwieszczają, że oto przy lekkiej pomocy Trumpa zdołał on już prawie wygrać swoją „specjalną operację wojskową”. Rosja zmaga się dziś bowiem z rekordowo wysoką inflacją, a stale podnoszone stopy banku centralnego i – w konsekwencji – koszty kredytów przy braku napływu kapitału z zewnątrz praktycznie całkiem wyhamowały inwestycje przedsiębiorstw. To z kolei grozi co najmniej wyzerowaniem wzrostu gospodarczego. Nawet tego oficjalnego, pompowanego wzrostem produkcji zbrojeniowej. Bo ten realny, dotyczący cywilnej gospodarki, prawdopodobnie już dawno jest ujemny (i dlatego próżno na rosyjskich portalach szukać danych nieuwzględniających sektora wojskowego). Witaj stagflacjo, koszmarze każdego przytomnego makroekonomisty.

Tempo wzrostu płac (częściowo wymuszonego administracyjnie, dla chwilowej poprawy nastrojów, a częściowo spowodowanego dramatycznym brakiem rąk do pracy w wielu sektorach gospodarki wobec wysłania tych rąk z karabinami na front lub ich ucieczki z kraju) dawno wyprzedziło wzrost wydajności pracy, co z kolei wywraca wszelkie rozsądne strategie antyinflacyjne, zmuszając do dalszego podnoszenia stóp. Spirala się nakręca. Finansowo-kadrowa (technologiczna też, bo sankcje) kastracja cywilnego przemysłu oznacza zaś coraz dotkliwsze niezaspokojenie popytu, którego nie sposób uzupełnić importem, bo… sankcje. Na razie udawało się łatać dziury przejmowaniem na cele bieżące środków z Funduszu Dobrobytu Narodowego, który gromadził głównie wpływy z eksportu ropy i gazu w starych dobrych czasach – i miał pierwotnie służyć inwestycjom promodernizacyjnym w high-tech, badania kosmiczne, sztuczną inteligencję, półprzewodniki, energię przyszłości i tym podobne „dziwactwa” (z punktu widzenia rosyjskich dinozaurów). Pieniądze poszły jednak na indeksację emerytur, wypłaty dla żołnierzy i preferencyjne kredyty, głównie dla sektora zbrojeniowego. Niewielką część przeznaczono na najpilniejsze remonty infrastruktury, głównie wydobywczej i przesyłowej, niszczonej coraz konsekwentniej przez ukraiński „dronopad”. Ale i tak za mało, luki są coraz trudniejsze do zatkania.

To nie koniec problemów. Jest jeszcze demoralizacja społeczna (w tym wzrost liczby ciężkich przestępstw popełnianych przez powracających z frontu weteranów lub urlopowanych żołnierzy, m.in. zabójstw i gwałtów), pogarszanie się sytuacji demograficznej (znaczący ubytek młodych mężczyzn w wieku reprodukcyjnym) itd. W połączeniu z rozbuchanym przez propagandę nacjonalizmem i przynajmniej chwilowymi nastrojami triumfu, które nagle może zastąpić głębokie rozczarowanie, połączone z nerwowym poszukiwaniem winnych, to już mieszanka prawdziwie wybuchowa. Wiele dość podobnych czynników – w efekcie przedłużającej się wojny na wyczerpanie prowadzonej przez imperium o archaicznej i w gruncie rzeczy niewydolnej strukturze – sprzęgło się w Rosji w okolicach 1917 r...

Tonący brzydko się chwyci?

By powiedzieć dosadnie, Rosja jest dzisiaj faktycznym bankrutem, głęboko uzależnionym od pekińskiej kroplówki (co paraliżuje jakąkolwiek możliwość antychińskiej korekty jej polityki, nawet gdyby Putin obiecał to Trumpowi i szczerze chciał dotrzymać słowa). Tylko sprawnej propagandzie oraz korzystnym zbiegom okoliczności zawdzięcza, że nie wszyscy to jeszcze zauważyli. Tak naprawdę wystarczy, by w obliczu rosyjskich blefów ktoś na serio powiedział „sprawdzam”. Wcześniej Europie i administracji prezydenta Bidena brakowało do tego odwagi i determinacji. Dzisiaj – paradoksalnie – może ją pod pewnymi warunkami zademonstrować prezydent Donald Trump, choć uważany jest coraz powszechniej za prorosyjskiego. Kluczowy z tych warunków brzmi: Rosjanie muszą go odpowiednio wkurzyć. Trzeba ich więc do tego popychać wszelkimi metodami. Nie ma zresztą cienia wątpliwości, że możliwy kolejny zwrot w polityce USA i jego potencjalnie rujnujące dla Federacji Rosyjskiej i reżimu Putina konsekwencje to nagroda, jakiej po cichu spodziewają się Zełenski oraz jego negocjujący w Dżuddzie współpracownicy.

Nie przesadzajmy jednak z optymizmem. Rosja wciąż ma w ręku pewne atuty i zapewne nie zawaha się ich użyć. Może się zresztą okazać, że już to zrobiła, zanim ten tekst trafił do rąk Czytelników.

Pierwszy wariant to uruchomienie posiadanych aktywów wywiadowczych w USA – w celu sprowokowania lub zmuszenia Trumpa do wyrzucenia do kosza tego, co w Dżuddzie uzyskała ekipa Rubia. Co prawda pierwsze reakcje gospodarza Białego Domu były pozytywne, chwalił on negocjatorów obu stron i nawet zasygnalizował chęć ponownego zaproszenia Zełenskiego (może dla przyklepania układów, a może tylko po to, by osobiście odebrać stosowne hołdy i przeprosiny, ale zawsze). Znany z wypierania się własnych słów sprzed godziny polityk może oczywiście w każdej chwili zmienić kurs. Tym razem miałoby to jednak szczególną wagę – potwierdzałoby hipotezę, że nie działa on w interesie USA ani „pokoju”, lecz po prostu posłusznie realizuje agendę Kremla. Naturalną konsekwencją powinna być wtedy co najmniej dymisja Rubia, nie z powodu jego ośmieszenia i upokorzenia (nie takie rzeczy politycy potrafią znosić w imię kariery), lecz – jakkolwiek patetycznie to zabrzmi – w imię obrony amerykańskiej racji stanu. Dodatkiem mógłby także być bunt części republikańskich członków Kongresu – potencjalnie odbierający prezydentowi większość w obu izbach i być może prowadzący do impeachmentu.

Wariant drugi to podobne działanie Rosji, tyle że przy wykorzystaniu agentury w Kijowie (naiwnością byłoby założenie, że takowa nie istnieje, i to na wysokich poziomach władzy i wpływów, mimo poważnego jej przetrzebienia przez kontrwywiad w ostatnich latach). Wedle tego scenariusza jak najszybciej powinny się w Ukrainie podnieść głosy, że Andrij Jermak, Andrij Sybiha i pozostali negocjatorzy z Dżuddy zdradzili lub okazali się zbyt ustępliwi, należy więc ich dzieło dumnie odrzucić. Ciąg dalszy byłby wówczas oczywisty – gdyby Zełenski nie zdołał lub nie chciał tego natychmiast spacyfikować, wrócimy do sytuacji z feralnego piątku w Białym Domu albo gorszej. A „partia rosyjska” w USA i funkcjonariusze Kremla otworzą szampany.

Czujność i zimna krew

To, że żaden z tych scenariuszy nie wybuchł nam jeszcze w twarz (odpukać!), ani że nie wybuchnie w najbliższych dniach, to niestety jeszcze nie powód do radości. Po Dżuddzie bowiem Rosja ewidentnie postanowiła grać na czas. To zrozumiałe: zwłoka służy nie tylko lepszemu namysłowi, lecz także konsultacjom z sojusznikami (na piątek zapowiedziano rozmowy chińsko-irańsko-rosyjskie w sprawie strategii nuklearnej, ale w tle bez wątpienia będą się toczyły i te dotyczące stanowiska wobec wojny w Ukrainie i polityki USA). Odpalenie agentury w Waszyngtonie i w Kijowie to ostateczność. Takie narzędzia w tych okolicznościach szybko ulegają zużyciu. Nawet jeśli Rosjanie je mają, mogą najpierw spróbować metody delikatniejszej. Z grubsza: podjęcia rozmów i ich celowego przeciągania pod dowolnymi pretekstami. W nadziei, że albo uda się jednak uzyskać przełom militarny i rzucić Ukrainę na kolana, co najprawdopodobniej unieważni ustalenia z Arabii Saudyjskiej i pozwoli wrócić do starego katalogu żądań Kremla, albo w głowie (lub otoczeniu politycznym) Trumpa zajdą jakieś procesy zmieniające jego stanowisko. Nad tymi procesami Rosjanie pracowaliby wówczas intensywnie, acz dyskretnie (niestety dla nas pokazywali nieraz, że umieją to robić).

Pierwszych kilkanaście godzin po zakończeniu rozmów ukraińsko-amerykańskich przyniosło sygnały, że Kreml postawi na ten właśnie wariant. Wyraźnie dokonał się podział na złych i dobrych policjantów, bez wątpienia starannie reżyserowany. Ci źli (wedle naszej optyki) to m.in. wpływowy deputowany Konstantin Kosaczow wykrzykujący, że Rosja nie ustąpi ani o krok, a jedyną możliwą opcją jest praktyczna kapitulacja Ukrainy (i NATO). To uspokajający „partię wojny” przekaz na użytek wewnętrzny. W łagodniejszej wersji – i raczej na użytek zewnętrzny – tym złym jest minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow, także odżegnujący się od ustępstw, ale jednocześnie wspominający o konieczności gruntownego przestudiowania autoryzowanej i przekazanej przez Amerykanów propozycji.

Trudniej znaleźć dobrych policjantów po stronie rosyjskiej, ale pewna wiedza o branżowych obyczajach pozwala się domyślać, że w tej roli mógł wystąpić (i tak uważany za pragmatyka) szef Służby Wywiadu Zagranicznego Siergiej Naryszkin, który już we wtorek przeprowadził długą rozmowę telefoniczną z dyrektorem Centralnej Agencji Wywiadowczej Johnem Ratcliffe’em, o czym oficjalnie poinformowała dzień później rosyjska agencja Interfax. Wedle jej komunikatu „omówiono kwestie współpracy między strukturami wywiadowczymi i zarządzania kryzysowego”. No jasne, akurat w momencie, gdy Rubio i Jermak dogadywali się w Arabii Saudyjskiej!

Na tym tle pożądana taktyka Ukrainy oraz jej zachodnich sojuszników jest dość oczywista. Należy być czujnym i przygotowanym na rosyjskie prowokacje – zwłaszcza te odwołujące się do retoryki „patriotycznej” (to w Ukrainie) oraz podważające sens wynegocjowanego w Arabii Saudyjskiej porozumienia (to w Waszyngtonie i w Europie). Reakcją na nie powinno być konsekwentne wygaszanie złych emocji we wzajemnych relacjach, nawet jeśli w tle są realnie sprzeczne interesy. Te można bowiem odłożyć na później, dopóki nie zostanie zrealizowany ten fundamentalny i wspólny: powstrzymanie rosyjskiej agresji i zapewnienie, że potwór nie zdoła powrócić w przewidywalnej przyszłości, odkarmiony i groźniejszy. A jesteśmy tego, niestety, wciąż bardzo blisko. ©Ⓟ