Geniusz strategii czy agent mrocznych sił? Lista możliwych interpretacji działań Donalda Trumpa jest dłuższa. Na razie pewne jest tylko to, że z hukiem niszczy on globalny ład
Kampanijne zapowiedzi Donalda Trumpa w sprawie amerykańskiej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa mogły budzić niepokój. Pocieszano się jednak, że wyborcza retoryka ma swoje prawa (to akurat prawda), a „głębokie państwo” i stare kadry republikańskich polityków zapewne będą zdolne utemperować radykalizm nowego prezydenta. Tymczasem tuż po styczniowej inauguracji Trump ruszył z kopyta. Ataki na kraje Ameryki Łacińskiej – jako pretekst wykorzystujące kwestie migracyjne, narkotyki czy kontrolę nad Kanałem Panamskim – nie były jeszcze szczególnym zaskoczeniem. Ciosy wymierzone w Kanadę, jawne wsparcie przedwyborcze dla AfD w Niemczech, absurdalne projekty dotyczące Strefy Gazy, dopuszczanie użycia siły w celu zagarnięcia Grenlandii – już tak. Podobnie jak skala i charakter uruchomionej w ostatnich dniach wojny taryfowej z sąsiadami, tym bardziej, że na ogłoszonej liście kolejnych celów, poza Chinami i Unią Europejską, znalazły się m.in. Indie i Korea Południowa, a więc państwa, wydawałoby się, istotne dla budowy przewagi w rejonie Indo-Pacyfiku. Trump zapowiedział też m.in. cięcie zachęt finansowych, które na mocy ponadpartyjnego porozumienia wprowadzono za czasów Joe'go Bidena dla koncernów technologicznych inwestujących w Stanach w produkcję chipów. Równocześnie nowa administracja przystąpiła do brutalnej demolki kluczowych instytucji odpowiedzialnych za bezpieczeństwo, w tym do głębokiej czystki w CIA, FBI i innych agencjach. Ale najgorsze (przynajmniej z naszego punktu widzenia) jest to, co stało się z polityką USA wobec konfliktu rosyjsko-ukraińskiego.
Zwrot Stanów Zjednoczonych ku Rosji
Co prawda Trump i jego współpracownicy parę razy poczęstowali Polskę miłym słowem, ale w sferze konkretnych działań mamy ostentacyjny zwrot ku Rosji, a to nie wróży dobrze bezpieczeństwu wschodniej flanki NATO.
Bezpośrednie rozmowy przedstawicieli USA i Rosji w Rijadzie, które pozwoliły Moskwie wyrwać się z dyplomatycznej izolacji w kręgach G7, skończyły się położeniem na stole hojnych podarków dla agresora, m.in. w postaci zapewnień o zamknięciu Ukrainie drogi do NATO i uznaniu zdobyczy terytorialnych Rosji. Potem mieliśmy haniebne głosowanie Amerykanów w ONZ – przeciwko ofiarom rosyjskiego bandytyzmu, razem z państwami do niedawna uznawanymi przez Waszyngton za „oś zła”. I wreszcie brutalny spektakl medialny związany z wizytą prezydenta Wołodymyra Zełenskiego w Białym Domu.
To prawda, że Zełenski i jego współpracownicy niekiedy zachowywali się arogancko i krzywdząco wobec swoich sojuszników.
Prawdą jest również, że w trakcie tej wizyty Ukraińcom zabrakło profesjonalizmu, zimnej krwi, wyczucia nastrojów drugiej strony, a przede wszystkim chyba świadomości, że Zełenski nie jest Macronem, a Ukraina – Francją. Bo gość z Paryża mógł sobie parę dni wcześniej pozwolić na spektakularne sprostowanie kłamstw Trumpa, siedząc tuż obok niego w Białym Domu, i nie wywołać tym jawnej furii adwersarza. Gdy tego samego spróbował przybysz z Kijowa, Amerykanie skorzystali z okazji, by odreagować na nim frustracje. To wszystko nie zmienia jednak generaliów: ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, ten dostał czarno na białym potwierdzenie, że Stanom Zjednoczonym pod rządami Trumpa bliżej jest obecnie do Rosji Putina niż do własnych sojuszników z NATO. Zarówno w stylu uprawiania polityki, jak i jej celach.
Czy Zełenski jest dyktatorem?
Możliwe, że prezydent Ukrainy został celowo sprowokowany przez gospodarzy, żeby zwalić na niego winę za niepowodzenie pokojowych wysiłków – w momencie, gdy Trump być może już wie, że przeliczył się ze swoim wpływem na Putina. Jednak po pierwsze, różnice potencjałów Rosji i USA są tak duże, a okazje do zaszkodzenia Moskwie przez Trumpa tak liczne, że trudno sobie wyobrazić, by Amerykanie nie potrafili czegoś w tej relacji wymusić, gdyby tylko zechcieli. Po drugie, wydarzenia tuż sprzed tej wizyty (np. wycofanie się przez prezydenta USA z kierowanych pod adresem Zełenskiego nieco wcześniej słów o „dyktatorze” czy przedłużenie sankcji przeciwko Rosji na kolejny rok) sugerowały jednak pewną dozę dobrej woli. Gdyby od początku chodziło o spektakularne fiasko, taka zasłona dymna nie była bynajmniej potrzebna.
Bardziej prawdopodobne jest wobec tego, że Trump i J.D. Vance wcale nie planowali całkowitego zerwania rozmów, że zamierzali umowę surowcową podpisać, ale przy okazji postanowili rutynowo odegrać spektakl prężenia muskułów na użytek wewnętrzny. Tyle że ich publiczne kłamstwa sprowokowały reakcje Zełenskiego – po ludzku zrozumiałe – a potem wydarzenia wymknęły się wszystkim uczestnikom spod kontroli. Skorzystała Moskwa.
Kręte drogi dyplomacji
Zderzenie mało profesjonalnych emocji i wielkich ego bardziej zaszkodziło stronie słabszej. Owszem, Zełenski zdobył przy okazji rzeszę nowych fanów na całym świecie, zwłaszcza wśród szlachetnych idealistów, a także osób, traktujących politykę niczym talk-show i kibicujących „fajniejszym” uczestnikom. Poprawił też swą pozycję wobec wewnętrznych rywali. Dla jego kraju realne skutki szarży są jednak fatalne. Tym bardziej, że szybko okazało się, że stawiając się Trumpowi, nie miał żadnego asa w rękawie ani realnej alternatywy dla oparcia się o USA.
Takim „planem B” teoretycznie mogłyby być Chiny – z jednej strony mające zdolność do powstrzymania rosyjskiej agresji poprzez nacisk polityczny i ekonomiczny na Putina, a z drugiej potencjalnie zainteresowane uchwyceniem atrakcyjnego przyczółka u bram Unii Europejskiej. Dla ukraińskich oligarchów byłyby lepszym partnerem niż Zachód, bo nie marudziłyby na temat korupcji i wolności obywatelskich. Ale nawet jeśli taki wariant sondowano, a nieoficjalnie można o tym w Kijowie usłyszeć, to albo Pekin wyraził na tym etapie désintéressement, albo europejscy przyjaciele wybili Ukraińcom z głowy ten skrajnie niekorzystny dla bezpieczeństwa Starego Kontynentu scenariusz, albo ciche i stanowcze fuknięcie dobiegło ze strony amerykańskiej. A niewykluczone, że wszystko razem.
Innym możliwym wyjściem awaryjnym mogło się wydawać postawienie przez Ukrainę na Europę i Kanadę. Jeśli jednak ktoś miał złudzenia co do obecnej siły takiej koalicji, temu oczy musiał otworzyć zwołany w Londynie szczyt zainteresowanych państw. Brutalna prawda jest bowiem taka, że uczestnicy tego spotkania nie mają ani wystarczających zdolności wojskowych, wywiadowczych i ekonomicznych, ani nawet woli politycznej, by iść jednocześnie na otwarty konflikt z Moskwą i z Waszyngtonem, ryzykując przy tym spore turbulencje wewnętrzne. Przeciwnie, wciąż liczą na odbudowę transatlantyckiego partnerstwa. A przynajmniej będą udawać, że tak jest, dopóki nie rozbudują swego potencjału – co, o ile w ogóle jest możliwe, z pewnością zajmie im długie lata, a nie dni czy tygodnie.
W efekcie oburzeni na USA i Rosję przywódcy „wolnego świata” mieli do zaoferowania Ukrainie hołdy dla jej bohaterstwa, dużo wyrazów solidarności, mglistą obietnicę stabilizowania porozumienia pokojowego, gdy takowe nastąpi, a już teraz trochę dodatkowych pieniędzy i sprzętu. I jasną sugestię, że chętnie pomogą Zełenskiemu w… przeproszeniu Trumpa i odbudowie relacji Kijowa z Amerykanami. Wydaje się, że kluczową rolę odegrał tu Keir Starmer – nieprzypadkowo raz po raz wspominający o konieczności zachowania w tych trudnych czasach „chłodnej głowy”.
Potrzeba chłodnej głowy
W połowie tygodnia wydawało się, że sprawy idą w dobrym kierunku. Nieformalne rozmowy, m.in. Andrija Jermaka i Mike’a Waltza, a także deklaracje Zełenskiego w mediach społecznościowych o gotowości do „prac nad pokojem” pod – uwaga! – „silnym przywództwem prezydenta Trumpa”, spowodowały oznaki odwilży. W przemówieniu do połączonych izb parlamentu w nocy z wtorku na środę czasu polskiego amerykański lider sprawiał wrażenie, że będzie gotów zapomnieć o feralnym piątku i iść dalej. Po kilku godzinach pojawiły się jednak sygnały przeciwne, w tym o wstrzymaniu diablo istotnej współpracy wywiadowczej, co – w pewnym uproszczeniu – uczyniłoby Ukrainę ślepą na polu walki. Potem nastąpiła feeria sprzecznych informacji: że nie, że jednak tak, ale częściowo… Co działo się wtedy naprawdę, wiedzą pewnie tylko bezpośrednio zaangażowani wojskowi.
Dezinformacja w sferze publicznej to oczywisty element amerykańskiej taktyki negocjacyjnej, z jednej strony zwiększania presji psychologicznej na kontrpartnera, z drugiej zaś trzymania w niepewności reszty świata. Pośrednio przyznał to szef CIA, John Ratcliffe, mówiąc w wywiadzie dla Fox Business Network że „ta przerwa na froncie militarnym i wywiadowczym minie”, a strony jednak spodziewają się powrotu do dialogu.
Czas może sprzyjać obu stronom
Towar, który usiłują w tych negocjacjach kupić Ukraińcy, to przede wszystkim czas. Bo po awanturze w Gabinecie Owalnym zaczął on gwałtownie pracować na niekorzyść Kijowa. Realne i ostateczne wstrzymanie amerykańskiej pomocy sprzętowej i – zwłaszcza – wywiadowczej, traktowane przez USA jako kara za ukraińską asertywność, może się rychło przełożyć na większe krwawe straty na froncie i na zapleczu, a w skrajnych scenariuszach nawet na załamanie obrony. Natomiast powrót do gry dyplomatycznej z Amerykanami oznaczałby, że także pomoc wraca na stare tory, negocjacje o szczegółach planów pokojowych (i umów biznesowych) dalej się toczą, a czas zaczyna znów działać na niekorzyść Rosjan.
Trump, zmieniając politykę USA, rzucił bowiem Moskwie koło ratunkowe – być może w ostatniej chwili. Tyle że pochwały łechcą, gesty dają nadzieję na wyjście z twarzą z prawie przegranej wojny, ale ani jedno, ani drugie nie zastąpi Rosjanom pieniędzy w budżecie, technologii, od których kraj jest w dużej mierze odcięty, czy rąk do pracy w sektorze cywilnym. Czas spędzony na negocjacjach – bez choćby częściowego zawieszenia broni i poluzowania sankcji – grozi więc Rosji implozją ekonomiczną. Chiny mają własne problemy i coraz bardziej ograniczone możliwości wspierania swego wasala. Tym bardziej, że zaufanie Pekinu do władz w Moskwie zostało zapewne nieco nadszarpnięte publicznymi spekulacjami o „odwróconym Nixonie”, bez względu na nikłą realność owego scenariusza.
Jeśli Ukraina zacznie w końcu przekonująco grać rolę, którą przewidział dla niej Trump, zyska także nadzieję na inny, dobry dla niej scenariusz. Jeśli Amerykanie nie zauważą postępów w operacji odrywania Rosji od Chin ani sukcesów Putina w powstrzymywaniu irańskiego programu nuklearnego (czym Kreml też stara się kusić USA) – to w Waszyngtonie pojawi się rozczarowanie. Gdy zaś Rosjanie stracą czujność i przesadzą z asertywnością wobec propozycji pokojowych Trumpa, w efekcie to oni znów staną się w Białym Domu „tym złym”. Z możliwymi konsekwencjami w postaci przykręcenia im śruby oraz zwiększenia pomocy wojskowej dla strony ukraińskiej. Nie jest zresztą żadną tajemnicą, że dokładnie o to grały od dłuższego czasu wspierające Kijów stolice europejskie i do działania w tym kierunku już wcześniej namawiały Zełenskiego.
Trumpologia stosowana
Dla jasności – zawodowcy raczej nie postawią zbyt dużej sumy na te scenariusze. One mogą, ale bynajmniej nie muszą się spełnić, a już na pewno nie w krótkim czasie. Bo Rosjanie są zręcznymi graczami, bo ekipa Trumpa zbyt mocno trzyma się swych wizji opartych na mieszance cynizmu i niekompetencji w sprawach rosyjskich, a niewykluczone, że faktycznie bez względu na wszystko i tak już dawno postanowiła poświęcić Ukrainę na ołtarzu innych interesów globalnych. Ale innych scenariuszy, lepszych niż opisane, po prostu nie ma. Są za to warianty rozwoju wydarzeń bardzo realne – i znacznie od nich gorsze. Warto więc w tej sytuacji dołożyć starań, żeby nawet nikłą szansę na urwanie się ze sznura wykorzystać do maksimum.
Sam fakt powrotu Amerykanów do bezpośrednich rozmów z Ukrainą, a także tempo i okoliczności tego procesu, będą stanowić znakomity papierek lakmusowy wskazujący, w co tak naprawdę grają Trump i jego otoczenie. Prosta i popularna interpretacja jest taka, że to „słoń w składzie porcelany” – ekipa ludzi tyle niekompetentnych w polityce bezpieczeństwa międzynarodowego, ile zręcznych w żerowaniu na ludzkich emocjach i w zdobywaniu poparcia wyborczego, w efekcie zaś przekonanych (bezpodstawnie) o swym geniuszu. Cwaniacki narcyzm w połączeniu z ostentacyjną amoralnością, ale także z realną potęgą, która wpadła im w ręce, daje mieszankę wybuchową i nieźle tłumaczy opisaną powyżej sekwencję wydarzeń.
Jest też w obiegu inna, w gruncie rzeczy podobnie prosta wersja: Trump jest wedle niej albo agentem Moskwy, zwerbowanym przed laty, jeszcze przez nieświętej pamięci KGB i twardą ręką prowadzonym przez służby współczesne, albo przynajmniej osobą zręcznie przez nie manipulowaną. Tego nie da się całkowicie wykluczyć, choć wygląda to na scenariusz filmu klasy B. Na niekorzyść tej wersji przemawiają jednak dwie rzeczy. Po pierwsze, cała seria działań poprzedniej administracji Trumpa, faktycznie uderzających mocno w rosyjskie interesy (np. blokowanie Nord Streamu, zbrojna pacyfikacja wagnerowców w Syrii, dozbrajanie Ukrainy i pomoc szkoleniowo-wywiadowcza na jej rzecz). Po drugie, niewykorzystanie znanych przecież już wcześniej poszlak przez rządy Partii Demokratycznej i kontrwywiad, mimo że ryzyko dla racji stanu było znaczące. To wskazuje, że te tropy jednak nie są tak mocne, jak dziś utrzymują liczni eksperci internetowi.
A może to wcale nie polityka?
Wreszcie całą tę galopadę zdarzeń można próbować tłumaczyć tym, że Trump, Musk i spółka wcale nie uprawiają polityki, o co ich odruchowo posądzamy. Nie grają o władzę rozumianą jako narzędzie do realizacji interesów państw czy wielkich grup społecznych. Nie realizują strategii ani Stanów Zjednoczonych (wbrew swym deklaracjom), ani „międzynarodówki skrajnej prawicy”. Nie – mamy do czynienia z klubem zblazowanych, perwersyjnych multimiliarderów owładniętych różnymi obsesjami i maniami, którzy po prostu dobrze się bawią żywymi zabawkami.
Jeśli którakolwiek z tych wersji jest prawdziwa, to zła wiadomość brzmi: nic na to nie możemy poradzić. Problem muszą rozwiązać sami Amerykanie, bo to oni nas (i siebie) w niego wpakowali, i tylko oni mają niezbędne narzędzia ratunkowe. Nam pozostaje co najwyżej przesyłać im sygnały trzeźwiąco-motywujące. I oczywiście zbroić się, dosłownie i w przenośni, by ataki nowego wroga móc odpierać.
Ostatnia możliwość nie spodoba się tym, którzy na politykę patrzą wyłącznie przez pryzmat wartości. Otóż wciąż warto brać pod uwagę i taki wariant, w którym Trump jest co prawda bardzo egoistycznym i mało sympatycznym, ale jednak pragmatycznym i zręcznym politykiem, który brutalnie wykorzystuje amerykańską przewagę przeciwko swoim wrogom.
Że widzi ich nie tam, gdzie my? Przykre, ale czas wtedy pogodzić się z realiami. I albo się przyłączyć, licząc że w ten sposób schodzimy z linii strzału, albo budować realną przeciwwagę, z którą USA będą musiały się liczyć, zamiast nami dowolnie pomiatać.
I oto finalny paradoks: niezależnie od tego, kim naprawdę jest Donald Trump i jakie motywacje stoją za jego działaniem, plan awaryjny krajów Starego Kontynentu (oraz ich sojuszników takich jak Kanada, Japonia czy Australia) musi być taki sam. Zdecydowanie większe wydatki na zbrojenia to dopiero początek. Do tego dochodzi budowa nowych zdolności do współdziałania ich sił zbrojnych, już bez udziału USA, i nowych zdolności wywiadowczych – bo dotychczasowe w znacznym stopniu polegały na uzupełnianiu potencjału amerykańskiego. Dalej – budowa odporności społeczeństw na manipulacje i dezinformacje, płynące już nie tylko z Rosji, Korei Płn. i Chin, ale także ze Stanów Zjednoczonych, przy pomocy amerykańskich technologii i platform medialnych. A w końcu budowa własnego potencjału naukowego, edukacyjnego, energetycznego i finansowego, bo w tych kategoriach pozostajemy sporo za USA, a nawet za ChRL. Z fatalnymi skutkami dla bezpieczeństwa.
„Chcę wierzyć, że USA pozostaną u naszego boku, ale musimy być gotowi, jeśli tak się nie stanie” – powiedział w środowym, telewizyjnym orędziu Emmanuel Macron. I trudno się pod tym nie podpisać.