Nawet jeśli kolejne wybory prezydenckie wygra kandydat demokratów, to „America first” jako sposób myślenia o relacjach międzynarodowych pozostanie na długo w polityce USA.
Tego bym chyba jeszcze nie powiedział…
Myślę, że „wróg” to zbyt mocne słowo. „Przeciwnik” będzie tu właściwszym określeniem. Donald Trump jest pozbawionym sentymentów transakcyjnym politykiem. I w taki właśnie sposób podchodzi do innych państw. Nie widzi różnicy między historycznymi sojusznikami Ameryki a jej wrogami. Pokazał to już w czasie swojej pierwszej kadencji. Wystarczy przypomnieć, że w 2018 r., krótko przed spotkaniem z Władimirem Putinem, nazwał Unię Europejską „nieprzyjacielem”.
Sytuacja drastycznie się zmieniła. Może Europa nie jest całkowicie zdana na siebie, ale musi przejąć o wiele większą odpowiedzialność za własne bezpieczeństwo. Retoryka Donalda Trumpa jest brutalnym przejawem nie tylko jego transakcyjnego podejścia do relacji międzynarodowych, lecz także głęboko zakorzenionej w dużej części społeczeństwa frustracji. Od dłuższego czasu wielu Amerykanów krtytycznie patrzy na to, ile Stany Zjednoczone inwestują w zapewnianie dóbr publicznych mieszkańcom innych części świata.
Spora grupa osób, które zagłosowały na Trumpa, żywi przekonanie, że globalizacja i międzynarodowe zaangażowanie USA nie były dla nich korzystne. Nie jest więc zaskakujące, że jego kampania tak mocno skupiła się na imigracji i handlu. Obie te kwestie mają bezpośredni wpływ na warunki życia i percepcję ludzi. Wielu wyborców Trumpa uważa, że Stany Zjednoczone powinny się przynajmniej trochę wycofać i ograniczyć swoją aktywną rolę w świecie. Ci ludzie nie rozumieją, dlaczego rząd wydaje tyle pieniędzy za granicą, skoro w kraju jest wiele poważnych problemów do rozwiązania. Myślą sobie: dlaczego mamy ciągle płacić za bezpieczeństwo swoich sojuszników? Przecież Europa to całkiem zamożny kontynent.
W tym przypadku dochodzi coś jeszcze. W podejściu Trumpa do Ukrainy ważny jest element osobisty. Chodzi o jego rozmowę telefoniczną z Zełenskim z 2019 r., która stała się przyczynkiem do wszczęcia procedury impeachmentu (Trump został oskarżony o złożenie ukraińskiemu przywódcy propozycji korupcyjnej polegającej na uzależnieniu pomocy wojskowej USA od znalezienia haków na Joego Bidena i jego syna Huntera – red.). Naprawdę można odnieść wrażenie, jakby Trump chował z tego powodu urazę do Ukrainy. Nie zapominajmy, że przed rokiem 2019 jego administracja była bardziej proaktywna we wspieraniu rządu w Kijowie niż administracja Obamy. To za Trumpa Stany Zjednoczone dostarczyły Ukraińcom pociski Javelin. Poprzednia ekipa nie brała tego pod uwagę.
Tak, geografia ma tu znaczenie. Łatwo powiedzieć, że Ukraina to nie nasz problem, niech się zajmą nim inni. I w elektoracie Trumpa nie brakuje ludzi, którzy podzielają takie myślenie. Inni kwestionują sposób, w jaki wykorzystujemy nasze zasoby. Rozumowanie jest takie: skoro w perspektywie długoterminowej największe wyzwanie stwarzają dla nas Chiny, to jaki jest sens przeznaczania tylu pieniędzy na wojnę, która nie rozstrzygnie się na polu bitwy – a przynajmniej nic nie wskazuje, by miało to wkrótce nastąpić? Tego rodzaju analizy kosztów i zysków są jednak bezużyteczne.
To jak najbardziej możliwe. Już pierwsza kadencja pokazała, że Trump ma zamiłowanie do spektakularnych ruchów dyplomatycznych, nawet jeśli nie przynoszą one konkretnych rezultatów. Doskonałym przykładem są jego zabiegi wobec Korei Północnej. Wydawało się, że spotkanie z Kim Dzong Unem było dla Trumpa bardziej pretekstem do efektownej sesji zdjęciowej niż okazją do omówienia skomplikowanych szczegółów ewentualnego procesu rozbrojenia nuklearnego. Koniec końców w relacjach z Koreą Północną żadnego postępu nie osiągnięto. Obawiam się, że podobnie może być teraz. Dla Trumpa ważniejsze jest pokazanie, że dobija targu w sprawie Ukrainy, niż sama treść porozumienia. Mimo że gwarancje bezpieczeństwa to jeden z kluczowych elementów. W czasie swojej wizyty w Białym Domu prezydent Emmanuel Macron nieustannie wracał do tej kwestii.
Macron raczej nie ma złudzeń co do Trumpa. Doskonale pamięta swoją ofensywę z 2018 r., gdy starał się go przekonać, by nie zrywał porozumienia nuklearnego z Iranem. I poniósł porażkę. Obu prezydentów łączy osobista relacja, która nie zawsze układała się idealnie, ale przynajmniej jest między nimi wzajemny szacunek. Dla Trumpa ten aspekt personalny ma duże znaczenie. Macron i pozostali przywódcy podróżujący teraz do Waszyngtonu starają się dopilnować, by Europejczycy nie zostali w tej dyplomatycznej rozgrywce całkowicie zmarginalizowani. Chcą przedstawić administracji USA swoje argumenty za potrzebą gwarancji bezpieczeństwa, tłumacząc np., dlaczego porozumienia mińskie nie zadziałały. Jak dotąd nie wydaje się, żeby sprawy posunęły się do przodu. Podstawowe pytanie brzmi, czy Europejczycy postanowią wysłać do Ukrainy swoje siły pokojowe. Na razie nie ma jasności, czy będzie w tej kwestii konsensus największych graczy, szczególnie Niemiec pod rządami nowego kanclerza Friedricha Merza. Jeśli Europa chce być wiarygodnym partnerem, to musi pokazać, że potrafi wspólnie podejmować decyzje i wywiązywać się ze złożonych obietnic.
W takiej sytuacji Stany Zjednoczone będą musiały wybrać: albo nakłonią Rosjan, by zgodzili się na misję pokojową i jakąś formę gwarancji bezpieczeństwa, albo odpuszczą.
O nie, tu nie ma sprzeczności. Widzę wręcz pewną konsekwencję w podejściu USA. Kolejne administracje prezydenckie oczekiwały od Europejczyków, by wzięli na siebie większą rolę w NATO i wydawali więcej na obronność. To jednak nie oznaczało, że chciały się z nimi dzielić władzą i uprawnieniami decyzyjnymi. Sądzę, że Trump liczy na zawarcie porozumienia bez konieczności dogadywania się z wieloma partnerami. Obstawia, że skoro państwa Starego Kontynentu mają najwięcej do stracenia, to będą skłonne dużo zainwestować w osiągnięcie pokoju. Jest więc całkiem możliwe, że doprowadzi do szybkiej umowy, a potem podrzuci tego martwego kota Europejczykom, żeby sami sobie radzili z konsekwencjami. Swojemu elektoratowi powie z kolei: patrzcie, jaki ze mnie wielki negocjator. Podobno Trumpowi marzy się pokojowa nagroda Nobla, złości go to, że Obama ją dostał.
Zawsze może powiedzieć, że to nie jego wina. Trump nie jest politykiem, który będzie mozolnie negocjował każdy szczegół. To nie w jego stylu. Myślę, że chce móc ogłosić: „zakończyłem tę wojnę”. I skupić się na innych rzeczach.
Zajmuję się tymi sprawami od ponad 20 lat i nie po raz pierwszy słyszę podobne deklaracje. Powiem tak: uwierzę, jak zobaczę. Posunięcia amerykańskiej administracji na pewno wywołały szok. Pojawiła się świadomość, że żyjemy w nowej erze. Fundamentalne problemy pozostają jednak nierozwiązane. Osiągnięcie przez 27 państw konsensusu w sprawie wspólnej strategii wojskowej nigdy nie było proste. Bardziej proatlantyckie kraje sceptycznie podchodziły dotąd do promowanej przez Macrona autonomii strategicznej (koncepcji, która zakłada zapewnienie Europie zdolności samodzielnego reagowania na zagrożenia i zmniejszenie roli NATO m.in. poprzez konsolidację unijnego przemysłu zbrojeniowego i rezygnację z zasady jednomyślności w polityce zagranicznej – red.). Padały zarzuty, że to narzędzie promowania interesów Paryża. Polska, Niemcy i Francja reprezentują odmienne spojrzenia na politykę wobec Stanów Zjednoczonych. Ale jeśli zgadzają się, że pomoc Ameryki stoi pod znakiem zapytania, to może umiałyby znaleźć jakiś złoty środek i przekonać pozostałe państwa Unii do podjęcia koniecznych kroków?
Minęły już czasy, kiedy najważniejsze rozstrzygnięcia zapadają na osi francusko-niemieckiej. Sądzę, że Polska miałaby do odegrania kluczową rolę w budowaniu poparcia dla wzmocnienia potencjału obronnego w Europie Środkowej i Wschodniej. Ważnym graczem będzie również Wielka Brytania, dla której byłaby to okazja do zakopania brexitowego toporu wojennego. Tak naprawdę jednak wszystko sprowadza się do pieniędzy. Aby Europa była zdolna obronić się bez wsparcia Stanów Zjednoczonych, wiele krajów musiałoby śladem Polski znacząco zwiększyć swoje budżety wojskowe. To zaś wymaga nie tylko przekonania obywateli, lecz także lepszej koordynacji wydatków, aby uniknąć marnotrawstwa i duplikowania sił.
Zdecydowanie tak. Założenie, że pierwsza kadencja Trumpa to przejściowa anomalia, po której sprawy wrócą do normy, było błędem. Przy czym Europejczycy zasługują na trochę wyrozumiałości. W ostatnich czterech latach mieliśmy pandemię, kryzys energetyczny, rosyjską inwazję na Ukrainę… To nie był czas sprzyjający myśleniu strategicznemu. Najważniejsze, by Europa zrozumiała, że trumpizm jest obecnie dominującym nurtem w Partii Republikańskiej. Nawet jeśli kolejne wybory prezydenckie wygra kandydat demokratów, to „America First” jako sposób myślenia o relacjach międzynarodowych pozostanie na długo w polityce USA.
Zgadza się. To może być zwykły oportunizm. Stary republikański establishment, który opowiadał się za zacieśnianiem współpracy międzynarodowej, jest w zaniku. Poza tym tak naprawdę nie wiemy, kto ma posłuch u prezydenta w kwestiach bezpieczeństwa. Nie wydaje się, aby Rubio należał do ścisłego grona doradców. Może trumpowską retoryką próbuje uzyskać jakiś wpływ na Biały Dom?
Moim zdaniem Ameryka nadal potrzebuje Europy. NATO to nie tylko sojusz wojskowy, lecz także polityczny. To forum, które ułatwia Stanom Zjednoczonym budowanie poparcia dyplomatycznego dla swoich działań w innych częściach świata. W amerykańskiej obecności wojskowej w Europie chodzi zaś tyle o obronę kontynentu, ile o efekt odstraszający. Nie wspominam już o korzyściach, jakie USA odniosły z transatlantyckich inwestycji i wymiany handlowej. Marnowanie kapitału politycznego zbudowanego przez lata w Europie to krótkowzroczne działanie. Nie sądzę, aby nakładanie ceł, prowokacje i trollowanie partnerów pozytywnie wpłynęły na dobrobyt Amerykanów.
Poirytowało mnie to przemówienie. Robienie wykładu o demokracji na podstawie fake newsów od Elona Muska wydaje mi się niegodne urzędu wiceprezydenta. Obawiam się, że mamy dzisiaj dwa zestawy wartości transatlantyckich. Jeden tradycyjny: demokracja, rządy prawa, wolności indywidualne itd. Drugi to wartości MAGA, wokół których Trump, Vance i Musk kultywują własną sieć relacji transatlantyckich, obejmującą takie postacie jak Victor Orbán czy Alice Weidel.
Hmmm… NATO okazało się niezwykle odporną organizacją. Przypuszczam więc, że przetrwa. Nie wydaje mi się, aby Trump chciał się z Sojuszu wycofać. Natomiast na pewno będzie go marginalizować i ignorować. Instytucje mają wyjątkową zdolność trwania, nawet kiedy są postrzegane jako nieużyteczne. Dobrym przykładem jest Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie – nie robi za wiele, ale wciąż istnieje. Jeśli NATO przetrwa w osłabionej formule, to jego wiarygodność i skuteczność będą mocno nadszarpnięte.
To całkiem możliwe. Trump chciał już zredukować liczbę żołnierzy stacjonujących w Niemczech w 2020 r., ale administracja Bidena to potem zablokowała. Nie będę zaskoczony, jeśli spróbuje ponownie. Zresztą ogólny trend jest taki, że liczebność oddziałów USA w Europie maleje – od 250–350 tys. w okresie zimnej wojny do ok. 70 tys. obecnie.
Tak. Wojna w Iraku wywołała podziały nie tylko między Ameryką a Europą. Pojawiły się także różnice między państwami Starego Kontynentu. To wtedy sekretarz stanu Donald Rumsfeld wygłosił pamiętne słowa o „starej i nowej Europie”. Dzisiaj ta konfrontacja jest dużo bardziej brutalna. A przede wszystkim w 2003 r. administracja Busha nie kwestionowała samej idei partnerstwa transatlantyckiego – jej konflikt z państwami unijnymi dotyczył rozbieżności politycznych. Teraz jest inaczej. Można odnieść wrażenie, że Trump i jego ekipa nie wierzą, że sojusz transatlantycki jest potrzebny, ani nie rozumieją, dlaczego w ogóle istnieje.
To jest w pewnym sensie samospełniająca się przepowiednia. Kiedy w 2017 r. administracja Trumpa zaczęła mówić o nowej erze rywalizacji wielkich mocarstw, nagle wszyscy to powtarzali. Wygląda jednak na to, że zmierzamy w tym kierunku. Niestety, porządek międzynarodowy oparty na prawie i współpracy uległ osłabieniu. Wiele barier wokół niego zostało złamanych. ©Ⓟ
Kolejne administracje w USA oczekiwały od Europejczyków, by wzięli na siebie większą odpowiedzialność w NATO i wydawali więcej na obronność. To jednak nie oznaczało, że chciały się z nimi dzielić władzą i uprawnieniami decyzyjnymi