Kurtuazyjna wizyta republikańskiego kongresmana, wiernego zwolennika Donalda Trumpa. Miła atmosfera, pogawędka, najpierw o sprawach nieistotnych, po kilku minutach jednak przeszliśmy do rzeczy. Opowiedziałem o naszym zaangażowaniu w pomoc Ukrainie, o dostawach uzbrojenia, o tym, jak przyjmujemy uchodźców. O neoimperialnych ambicjach Władimira Putina i o zagrożeniu, jakie Rosja stwarza dla cywilizacji Zachodu. „Wspieramy Ukraińców także dlatego, że chcemy uniknąć kolejnej Buczy, tym razem na przedmieściach Warszawy” – tłumaczyłem. „Very well. By the way, what is Warsaw?” – dociekał kongresman.
Gdyby spytał „A co to Bucza?”, byłbym zapewne mniej zdziwiony. Nie wszyscy amerykańscy politycy muszą znać na pamięć nazwy miejsc, w których Rosjanie popełniali w ostatnich latach zbrodnie wojenne. Ale Warszawa? Po kilku sekundach stuporu (choć starałem się zachować kamienną twarz) zaczynam wyjaśniać mojemu rozmówcy, co to takiego Warszawa…
Jego wiedza na temat Europy Środkowo-Wschodniej oraz historii regionu była bardzo płytka, musiałem więc nieco się nagimnastykować, żeby wyłożyć mu w sposób przystępny, dlaczego Polacy, Rumuni czy Litwini nie przepadają za Rosją i dlaczego wszyscy się obawiamy, że na Ukrainie się nie skończy.
Republikanin słuchał z zaciekawieniem. Jakiś czas później okazało się, że zorganizował w swoim okręgu wyborczym zbiórkę dla ukraińskich sierot. W duchu wybaczyłem mu luki w edukacji, po czym natychmiast uświadomiłem sobie, że gdyby kongresman, w rewanżu, poddał testowi moją znajomość jego stanu czy rodzinnego hrabstwa, wypadłbym równie blado. Mój gospodarz (podobnie jak większość amerykańskich polityków) znał doskonale własny dystrykt, pamiętał wyniki wyborów z ostatnich lat, skład etniczny, stopę bezrobocia, nazwy największych lokalnych firm, a nawet to, jakie gatunki zwierząt można spotkać w okolicznych zagajnikach. Gdybym go spytał, gdzie w jego okręgu można dostać najlepsze meksykańskie przysmaki, zapewne odparłby bez wahania: „Taquería Sánchez, 16 Nebraska Street” lub coś w tym stylu.
Trudno mieć pretensje do kongresmanów i senatorów, że znają się na swoim podwórku dużo lepiej niż na geopolityce. Albowiem to od znajomości własnego terenu często zależy ich polityczne być albo nie być. Nie zaś od tego, czy wiedzą, gdzie leżą Bucza czy Warszawa, kto z kim wojował w XVII w. pod Kłuszynem i czym był Cud nad Wisłą. Jeśli niektórym polskim politykom wydaje się, że waszyngtońskie elity rozumieją doskonale nasze problemy, obawy i aspiracje, to zapraszam do rozmowy z powyższym kongresmanem oraz wieloma innymi, i republikanami, i demokratami, często posiadaczami dyplomów najbardziej prestiżowych uczelni, z wieloletnim doświadczeniem w najróżniejszych organach władz. Rozczarowanie może być bolesne.
Nie oznacza to, rzecz jasna, że amerykańscy politycy Polską się nie interesują. Ale to zainteresowanie przybiera niekiedy wymiar nader cyniczny. Przenieśmy się na chwilę do Bostonu, stolicy Massachusetts. Wrzesień 2023 r., spotkanie w miejscowym Kongresie, kolejna pogadanka o wojnie w Ukrainie, o roli Polski, o sojuszu polsko-amerykańskim, o przyszłości NATO. Tym razem w obecności ok. 20 deputowanych stanowych. Wszyscy kiwali głosami, wyrażali uznanie i obiecywali wsparcie. Pod koniec spotkania jeden z nich podniósł się z fotela i obwieścił: „No dobrze, a teraz sesja zdjęciowa!”. „Aha, jeszcze grupowa fotka i powrót do domu” – pomyślałem, już nieco zmęczony przedłużającym się spotkaniem. Myliłem się. Wszyscy chcieli zrobić sobie ze mną osobne selfie. Okazało się, że każdy kongresman i każda kongreswoman mieli w swoich okręgach dość liczną „polish community”. Na potrzeby wyborcze i dla zdobycia serc i głosów Amerykanów polskiego pochodzenia zdjęcie z ambasadorem RP było bezcenne. Podchodzili więc do mnie, uśmiechali się od ucha do ucha, kordialnie ściskali dłoń. Niektórzy chwalili się polskimi sąsiadami („Gonshorek! A wonderful family!”), inni mieli zięciów Polaków albo polskie teściowe, jeszcze inni służyli z naszymi żołnierzami w Iraku lub Afganistanie. Ulubione dania? Oczywiście pierogi i kiełbasa. Każda, nawet dwuminutowa rozmowa, kończyła się statystyką. „Mam w swoim okręgu 2 tys. polish Americans”; „A ja 3 tys.”; „A ja pięć”. Przyjąłem na wiarę te wszystkie obliczenia, z których wynikało, że w Bostonie i okolicach mieszka circa 30 mln wyborców o polskich korzeniach. Choć nie wykluczam, że niektórzy owe statystyki odrobinę naciągali…
Przekonywanie amerykańskiego establishmentu do naszych motywacji, budowanie narracji o kluczowej roli Polski w europejskiej architekturze bezpieczeństwa i o wadze stosunków Warszawy i Waszyngtonu to praca rozłożona na lata, żmudna, niekiedy syzyfowa, irytująca. Wymagająca cierpliwości i wyczucia politycznych niuansów. Nikt nie jest w tym obszarze ekspertem (a ja, jako dyplomata z zaledwie siedmioletnim stażem, tym bardziej), gdyż nie jest to wiedza, którą można zaczerpnąć z podręczników. Nauka trwa, jest nieustająca, czasami przynosi sukcesy, czasami frustrację, często zaskakuje zwrotami akcji.
Anegdota o kongresmanie, który nie wiedział, czym jest Warszawa, jest oczywiście skrajna. I wcale nie taka niepokojąca. Paradoksalnie historyczno-geograficzna ignorancja ma często taką zaletę, iż można tę pustkę wypełnić na trwałe własną wizją. Nie wiem, ile razy i z kim ów kongresman miał jeszcze okazję porozmawiać o Polsce, Ukrainie i Rosji, lecz mam nadzieję, że moja opowieść będzie też teraz… jego opowieścią.
Na horyzoncie pojawiają się jednak dużo poważniejsze dylematy i wyzwania, szczególnie po zwycięstwie Donalda Trumpa we wtorkowych wyborach. Czy rozumie on Polskę i naszą część Europy lepiej niż poprzednik? Czy czuje większą sympatię? A może jego miłe gesty i słowa wyrażane wobec polskiej diaspory na ostatnim etapie kampanii były równie cyniczne i sztuczne jak owe pozowane zdjęcia bostońskich kongresmanów z ambasadorem?
Część polskiej prawicy jest przekonana, że nowy lokator Białego Domu przykręci śrubę Niemcom, co miałoby przynieść korzyści także nam. A nawet, że schłodzi relacje z „liberalnym” rządem w Warszawie i pomoże w PiS odzyskaniu władzy. Niezależnie od tego, jak oceniamy takie oczekiwania i prognozy, musimy pamiętać, że dla nowej, republikańskiej administracji więzi z Polską nie będą priorytetem. Przeciwnie, cała niemal kampania Trumpa była skupiona na sprawach wewnętrznych, a tym samym można się spodziewać, że sam Trump, wiceprezydent J.D. Vance oraz ich najbliżsi współpracownicy w ciągu co najmniej kilku miesięcy od zaprzysiężenia będą skoncentrowani na spełnianiu obietnic wyborczych i rozwiązywaniu bieżących problemów, począwszy od kryzysu imigracyjnego, przez walkę z inflacją, napięcia na tle rasowym aż po epidemię fentanylu.
Krótka dygresja: w lipcu miałem okazję uczestniczyć w konwencji republikańskiej w Milwaukee, podczas której oficjalnie namaszczono Trumpa na kandydata prawicy w wyścigu prezydenckim. Cztery dni wystąpień, politycy lokalni i federalni, burmistrzowie i dyrektorzy szkół, sportowcy i artyści, celebryci i dziennikarze. Na końcu Vance i Trump. W sumie kilkadziesiąt godzin przemówień. Ile razy padło słowo „Ukraina”? Bodajże dwa. „Chiny”? Trzykrotnie. Najczęściej zaś powtarzało się słowo… „groceries”, zazwyczaj w połączeniu z „inflation”. Proszę mi uwierzyć, to była konwencja poświęcona w dużej mierze „galopującym cenom produktów spożywczych”.
Nie spodziewajmy się zatem, że 47. prezydent USA będzie poświęcał więcej czasu, energii i tweetów na sytuację w Europie Środkowej i Wschodniej niż na debatę o imigracji, inflacji czy szaleństwach politycznej poprawności. Wbrew pozorom podkreślanie polskich priorytetów i realizacja naszych interesów w Waszyngtonie podczas drugiej kadencji mogą być z owych powodów dużo trudniejsze.
Co oczywiście nie oznacza, że mamy zaniechać naszych wysiłków. Przeciwnie, powinniśmy je zintensyfikować, pamiętając jednak o kilku szerszych kontekstach.
Kontekst pierwszy: między wizją polityki zagranicznej republikanów a demokratów zawsze istniała i nadal istnieje zasadnicza różnica. Ci pierwsi niezmiennie budowali obraz Ameryki jako hegemona, globalnego policjanta, niedoścignionej potęgi militarnej, gospodarczej i technologicznej, do której inni gracze powinni się przyłączyć (w najlepszym przypadku) albo po prostu uznać jej wyższość i skapitulować (w przypadku najgorszym). W koncepcji republikańskiej, z grubsza, świat ma się Stanów Zjednoczonych bać, bo zadzieranie z Ameryką może przynieść bardzo bolesne konsekwencje.
W koncepcji demokratycznej świat ma Amerykę przede wszystkim lubić. Stąd przekonanie o konieczności kompromisu i układania się nawet z największymi wrogami (przypomnijmy choćby porozumienie JCPOA z Iranem), o wartości internacjonalizmu, o ważnej roli organizacji międzynarodowych. Spójrzmy na ONZ: demokratyczne elity mogą być od czasu do czasu krytyczne wobec tej instytucji, ale nadal uznają ją za istotne narzędzie prowadzenia polityki „dla dobra ludzkości”. W oczach większości republikanów z kolei (a prezydenta Trumpa w szczególności) ONZ to skorumpowane grzęzawisko, nie tylko niepotrzebne Ameryce, lecz wręcz wrogie i szkodzące jej interesom.
Jak powinien się ustawić wobec trumpowskiej, hegemonicznej Ameryki kraj taki jak Polska? Od lat podkreślający wagę dobrych relacji transatlantyckich i konieczność trwałej wojskowej obecności USA w Europie, a jednocześnie państwo członkowskie UE, po części zobligowane do realizacji celów całej Wspólnoty. Naturalnym odruchem byłoby przyłączenie się do chóru zwolenników dominującej roli USA w wolnym świecie, bo taka postawa, by rzec brutalnie, niewątpliwie spodobałaby się nowej administracji. Pytanie, czy rząd premiera Donalda Tuska byłby gotów do takiej deklaracji, mniej czy bardziej zawoalowanej. Polska prezydencja w Radzie UE byłaby do tego znakomitą okazją.
Kontekst drugi: skoro ONZ jest przez wielu czołowych republikańskich polityków uznawana za ciało niepotrzebne czy wręcz wrogie, istnieje obawa, że w podobny sposób może zostać potraktowane również NATO. Donald Trump niejednokrotnie wypowiadał się na temat Sojuszu w sposób krytyczny i beształ państwa członkowskie za zbyt niskie wydatki na obronę (zastrzegam, iż nie wierzę w najbardziej radykalne scenariusze dotyczące wyjścia USA z organizacji). Jeśli któregoś dnia sam prezydent, J.D. Vance lub Richard Grenell (były ambasador USA w Berlinie, jeden z kandydatów na sekretarza stanu) zaczną porównywać ONZ z NATO i definiować obie instytucje jako zbyteczne czy wręcz szkodzące amerykańskim interesom, będzie to bardzo niepokojący sygnał, szczególnie dla Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej. A zarazem początek bardzo niebezpiecznej równi pochyłej. Naszym zadaniem powinno być zapobieżenie takim tendencjom.
Wreszcie kontekst trzeci: dla większości czołowych polityków obu głównych amerykańskich partii Europa, jako byt polityczny, kończy się na Berlinie. To kwestia nie tylko pragmatyzmu, lecz także pewnych fundamentów kulturowych. Kiedy wykształceni Amerykanie opowiadają o historii Starego Kontynentu, myślą raczej o Cesarstwie Rzymskim czy Wielkiej Rewolucji Francuskiej, nie zaś o Janie III Sobieskim czy Praskiej Wiośnie. Gdy mówią o wymarzonych wakacjach w Europie, wspominają Rzym, Paryż i Londyn, nie Warszawę czy Budapeszt. Europa to dla nich po prostu Europa Zachodnia. Stereotyp? Bez wątpienia, ale z takimi właśnie stereotypami walczy się najtrudniej. To dlatego m.in. przedstawiciele administracji Bidena tak bardzo naciskali (mniej czy bardziej publicznie), aby Warszawa starała się utrzymywać jak najlepsze relacje z Berlinem, sugerując, że psucie przez rząd PiS relacji z Niemcami może też zepsuć relacje polskiego rządu z Waszyngtonem. Przekaz był jasny i nieznoszący sprzeciwu: „Dla nas Europa kończy się na Berlinie, a kraje na wschód od Odry muszą się tej koncepcji podporządkować”.
Druga kadencja Trumpa, który, mówiąc najoględniej, za Niemcami nie przepada, może to całe równanie wywrócić do góry nogami. Tyle że to nie musi oznaczać, że od 20 stycznia przyszłego roku Europa będzie się zaczynać w Warszawie. Może to oznaczać, że Europa w ogóle nie będzie się nigdzie zaczynać ani nigdzie kończyć i zostanie przez Trumpa zepchnięta zgoła do roli konkurenta w wojnie handlowej, a nie sojusznika czy partnera. Strzeżmy się takiego scenariusza, bo on Polsce także żadnych korzyści nie przyniesie.
Chyba że chcemy coraz częściej słyszeć na Kapitolu pytanie „What is Warsaw?”. ©Ⓟ