Jak co roku powrotowi dzieci do szkoły towarzyszyła rytualna dyskusja dorosłych o zakazaniu używania smartfonów w klasach. Temat idealny, bo – podobnie jak na piłce nożnej – na urządzeniach mobilnych każdy się zna. Łatwo więc wygenerować ruch na stronach i podbić zasięgi w społecznościówkach. Politycy mogą jeszcze zdobyć dodatkowe punkty w badaniach rozpoznawalności.
Być może ten rok jest ostatnim, w którym toczą się spekulacje. O ile poprzedni ministrowie edukacji narodowej nie rozstrzygali kwestii smartfonów, o tyle z ust przedstawicieli obecnej władzy pada twarde „nie” dla zakazu używania urządzeń w szkołach na skalę ogólnopolską. Tak powiedziała w wywiadzie dla PAP rzeczniczka praw dziecka Monika Horna-Cieślak, potwierdziła to również minister Barbara Nowacka. W konsultowanej właśnie przed MEN uchwale Polityka cyfrowej transformacji edukacji, która ma wyznaczać kierunki digitalizacji oświaty na najbliższe 10 lat, temat komórek w ogóle nie jest poruszany. Resort zostawia szkoły same sobie w konfrontacji z rodzicami.
Choć ta dyskusja wydaje się na razie politycznie stracona, paradoksalnie może stworzyć przestrzeń dla debaty dużo trudniejszej, ale ważniejszej dla dobrostanu dzieci. Tuż przed wakacjami Magdalena Bigaj, prezes Instytutu Cyfrowego Obywatelstwa, goszcząc w moim podcaście Wittenberg rozmawia o technologiach, zwróciła uwagę, że osoby, które interesuje kwestia telefonów w szkole, często podpierają się książką „The Anxious Generation” psychologa społecznego Jonathana Haidta. Haidt pisze w niej, że najmłodsi nie powinni mieć dostępu do smartfonów, a szkoły pozwalać na ich używanie. Jak zauważyła Bigaj, komentujący zupełnie ignorują pozostałe postulaty psychologa, które on sam traktuje jako równie ważne z perspektywy zdrowego rozwoju dzieci. Chodzi m.in. o zablokowanie dostępu do social mediów dla osób przed 16. rokiem życia. A przede wszystkim o przywrócenie najmłodszym prawdziwego dzieciństwa.
Alternatywa dla telefonów
Stworzenie alternatywy dla smartfonów jest trudniejsze niż ustanawianie zakazów. Jak więc wymagać od najmłodszych, żeby nie sięgali po smartfony na przerwach, skoro jedyne, co oferujemy im zamiast takiej rozrywki, to pusty korytarz z dyżurującym nauczycielem i litanią upomnień: „nie biegamy”, „nie krzyczymy” itd. Dlaczego polskie szkoły do dziś nie wypracowały zwyczaju otwierania drzwi na boisko niezależnie od pogody? Dlaczego powszechne nie jest to, że dzieci dostają tam do gry piłkę? Dlaczego nawet niskim kosztem nie urządzimy przestrzeni, na których byłoby do roboty coś więcej, niż tylko siedzenie pod ścianą? Boimy się o czystość kapci? Szkoły są dla uczniów, a nie dla personelu. Czysta podłoga nie może być większą korzyścią niż dotleniony mózg dziecka.
Każdy, kto pracował kiedyś z najmłodszymi, wie, że zakazywanie im jakiejś czynności kończy się zawsze w ten sam sposób: przerywają to, co robią, aby po chwili zająć się czymś innym, zwykle dwa razy głupszym i dwa razy bardziej niebezpiecznym. A często też dwa razy głośniejszym. Prawdopodobnie dlatego dla części szkół brak smartfonowych obostrzeń jest zwyczajnie wygodny. Zajęci urządzeniami uczniowie nie dostaną w głowę drzwiami do sali lekcyjnej.
Nie można jednak zrzucić wszystkiego na szkoły
Zapychanie najmłodszych smartfonami jest wygodniejsze także dla rodziców. Choć placówki powinny mieć w nich sojuszników w sprawie zakazu, to z oświatowej praktyki wiemy, że tak nie jest. Często, kiedy dyrekcja próbuje sobie poradzić z urządzeniami, rodzice domagają się udostępniania ich dzieciom. Z jednej więc strony dyskutujemy o tym, żeby wyrwać dzieci z wirtualnego świata, z drugiej – odbieramy im inne możliwości spędzania czasu. W ciągu ostatnich 20 lat nieskończenie zmniejszyliśmy im pole do swobodnej zabawy, choćby na podwórkach. Peerelowskie osiedla miały wiele wad: zsypy, wieczne prowizorki, słaba jakość materiałów. Ale miały jedną ogromną zaletę: były zaprojektowane tak, aby zapewnić przestrzeń wspólną dla mieszkańców. Na każdym był wielki, zwykle centralnie położony plac zabaw. Z czasem dzieci ubywało, a kolejne drabinki znikały. Dziś deweloperzy budują osiedla z czymś, co udaje place zabaw. Stowarzyszenie Miasto jest Nasze zebrało na swoim fanpage'u najordynarniejsze przykłady takich konstrukcji. Na pierwszy rzut oka ogrodzony teren 5 m x 15 m z jedną zabawką wzbudza śmiech. Smutniej się robi, kiedy wyobrazimy sobie dzieciństwo na takim osiedlu.
Jednak nawet tam, gdzie place zabaw są przygotowane porządnie, nie ma przestrzeni na swobodną zabawę. Gorzkie spostrzeżenia na ten temat można przeczytać w książce „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci” Michała R. Wiśniewskiego. Autor pisze o nastawieniu naszego społeczeństwa do najmłodszych. Z jednej strony w mediach rozprawiamy o tąpnięciu demograficznym, z drugiej – powszechnie widzimy niechęć do obecności maluchów w przestrzeni publicznej. Ludzi z tramwaju, którzy ze zdegustowaniem komentują płacz zmęczonych niemowląt. Hotelarzy, którzy umieszczają na drzwiach napisy „Dzieci nie obsługujemy”.
„Smartfon jest jak butelka”
Nie można też zapominać, że mali konsumenci to gigantyczny rynek dla producentów smartfonów. Nie oszukujmy się: jeśli według danych Urzędu Komunikacji Elektronicznej już 1 na 10 sześciolatków używa tych urządzeń, a do 9. roku życia komórki ma połowa rocznika, to koncernom musi zależeć na utrzymaniu status quo. Kto by zrezygnował ze sprzedawania setek tysięcy urządzeń rocznie?
Zaklęcie producentów elektroniki brzmi: „Smartfon jest jak butelka”. I że to od rodzica zależy, co do niej wleje. Takie hasła można usłyszeć od członków organizacji lobbingowych na każdej konferencji. To osoby, które mają ogromny wpływ na stanowienie polityki publicznej. Ich tezy trafiają do rekomendacji Rady ds. Cyfryzacji dotyczących digitalizacji szkół. To ludzie, którzy fotografują się z każdym kolejnym ministrem cyfryzacji i edukacji. A także przychodzą na wszystkie posiedzenia sejmowych komisji, które leżą w sferze ich zainteresowań. Rzecznicy wolnego dzieciństwa nie mają ani tyle czasu, ani tylu zasobów, ani takiego wachlarza narzędzi nacisku jak producenci smartfonów.
Oddając na chwilę pole w sprawie całkowitego zakazu w szkołach, może warto się skupić przynajmniej na tym, by wywalczyć dla dzieci jakąś alternatywę. ©Ⓟ