Kalifornia to piąty stan, który ustawowo ruguje smartfony ze szkół. Kolejne planują iść tą samą drogą.

Dla prawie pół miliona uczniów w Los Angeles – drugiego pod względem wielkości okręgu szkolnego w USA – rozpoczęty właśnie semestr jest ostatnim, w którym na lekcji ukradkiem spojrzą na Instagram lub zagrają w Candy Crush Saga. Od stycznia 2025 r. wszystkie telefony, smartwatche oraz tablety będą trafiać pod klucz przed pierwszym dzwonkiem i pozostaną tam do końca zajęć, nawet w trakcie przerw.

W uzasadnieniu takiej decyzji kuratorium podkreśliło, że ekrany nie tylko odciągają uwagę dzieci od nauki, lecz także okradają je z dzieciństwa, wzmagając poczucie izolacji i pozbawiając autentycznych więzi z rówieśnikami. „Serce mi pęka, kiedy odwiedzając szkoły w porze lunchu, widzę uczniów, którzy samotnie siedzą wpatrzeni w telefony, zamiast spędzać czas z kolegami” – napisała Tanya Ortiz Franklin, jedna z inicjatorek zakazu. Dodała, że nowa polityka przyczyni się do „krzewienia kultury bezpośrednich interakcji i budowy silniejszej, bardziej zżytej społeczności szkolnej”. Pedagodzy planują też pozwy sądowe przeciwko platformom społecznościowym o stosowanie drapieżnych praktyk. Główny zarzut: ich algorytmy są zaprojektowane tak, aby wywołać u dzieci uzależnienie od dopaminowego haju, który zmusza je do nieustannej pogoni za wyświetleniami i lajkami.

Decyzja kuratorium w Los Angeles nadała tylko rozpęd antysmartfonowej kampanii, która od dłuższego czasu rozlewa się po całej Ameryce. Do akcji wchodzą też władze stanowe. Pod koniec sierpnia legislatura w Kalifornii uchwaliła Phone-Free Schools Act, ponadpartyjną ustawę, która zobowiązuje wszystkie podstawówki i licea do usunięcia komórek z klas przed 1 lipca 2026 r. Sięgnięcie po smartfona będzie dozwolone jedynie w nagłych sytuacjach, z powodów zdrowotnych lub na potrzeby indywidualnego toku nauczania. Nadal będzie można z nich korzystać w celach edukacyjnych, ale tylko na polecenie nauczyciela. Obostrzenia obejmą łącznie prawie 6 mln dzieci uczących się w 9 tys. szkół.

237 powiadomień dziennie

Kalifornia jest już piątym stanem, który ustawowo ruguje komórki ze szkół. Od tego semestru nie mogą ich już używać uczniowie w Indianie i Luizjanie, a za rok to samo czeka klasy w Karolinie Południowej. Kolejnych kilka stanów zamiast jednoznacznych zakazów zapisało w prawie restrykcje, które w praktyce będą miały taki sam skutek.

Pionierem rozprawy z ekranami była Floryda, gdzie przepisy zabraniające używania smartfonów na zajęciach weszły w życie ponad rok temu. Gubernator Ron DeSantis, niedawny rywal Donalda Trumpa w starciu o nominację prezydencką, dołożył jeszcze podpis pod regulacją, która nakazuje placówkom blokować dostęp do TikToka i innych social mediów w swoich sieciach bezprzewodowych.

Projekty w tym samym duchu szlifują legislatury w kilku innych stanach. Okiełznanie niszczycielskiego wpływu smartfonów na dzieci stało się dziś jedną z niewielu spraw, które zarówno w liberalnych, jak i konserwatywnych stanach łączą partyjnych rywali. Po jednej stronie stoją w tej walce tacy politycy jak DeSantis, który usankcjonował wyrzucanie z bibliotek książek poruszających wątki LGBTQ, oraz gubernator Kalifornii Gavin Newsom, który poparł ustawę wymagającą, aby na terenie każdej szkoły była przynajmniej jedna neutralna płciowo łazienka. Poskromienie ekspansji mediów społecznościowych wśród najmłodszych zapowiedziała też demokratyczna gubernator Nowego Jorku Kathy Hochul. Oprócz wyeliminowania smartfonów z klas w przyszłym roku chce przeforsować dwie regulacje, które mają lepiej chronić dzieci w społecznościówkach. Jedna dotyczy sposobu sortowania treści: zamiast podsuwać nastolatkom to, co wybrał dla nich podstępny algorytm platformy, musiałby on chronologicznie wyświetlać im posty i filmiki ze śledzonych profili. Za każdorazowe naruszenie firmy technologiczne płaciłyby 5 tys. dol. Druga regulacja ma im zabronić gromadzenia i sprzedawania prywatnych danych osób poniżej 18. roku życia.

Niezależnie od wysiłków władz stanowych w całej Ameryce kuratoria i dyrekcje próbują na własną rękę zamienić szkoły w strefy wolne od komórek. Trend ten jest w dużej mierze pokłosiem refleksji po pandemii, która zacieśniła relacje dzieci ze smartfonami. Jak wynika z badania Common Sense Media, organizacji zajmującej się wpływem technologii na najmłodszych, przeciętny amerykański nastolatek dostaje dziennie 237 powiadomień, z czego prawie jedną czwartą w godzinach lekcyjnych. Wraz z powrotem do klas pedagodzy dostrzegli, że trudności ich podopiecznych z oderwaniem się od ekranów szły w parze z pogłębiającym się osamotnieniem, za którym coraz częściej skrywały się depresja i zaburzenia lękowe. Za zaostrzeniem podejścia przemawiało nie tylko kompulsywne pochłanianie filmików z TikToka i YouTube'a. W wielu szkołach narasta skala cyberprzemocy: uczniowie używają społecznościówek do nękania kolegów, dzielenia się deepfejkami ukazującymi obnażone ciała koleżanek, rozpowszechniają nagrania z bójek. Nie brakuje takich, którzy potajemnie filmują rówieśników, by potem wrzucić filmik na Snapchata ze złośliwymi komentarzami. Dlatego w sondażu National Education Association, największego związku zawodowego nauczycieli w USA, aż 90 proc. pytanych poparło zakaz używania komórek na lekcjach, a 83 proc. chciałoby zabronić zaglądania do nich również w czasie przerw. Ośmiu na 10 pedagogów przyznaje, że komórki zakłócają lekcje, nie pozwalają dzieciom skoncentrować się na zadaniach i przyczyniają się do mniej lub bardziej poważnych wybryków. Wyraźna większość potwierdza też, że w ostatnich kilku latach przybyło uczniów z problemami psychicznymi.

Rodzice nie stanowią tak zwartego frontu przeciwko komórkom jak szkolna kadra, choć w wielu społecznościach to oni byli siłą napędową zakazów. Sceptykom nie podoba się pomysł, że przez dużą część dnia nie mogą się swobodnie komunikować z dziećmi – nie dowiedzą się natychmiast, jak się czują, a w nagłych sytuacjach będą musieli najpierw zadzwonić do dyrekcji. Najbardziej przeraża ich scenariusz, w którym na terenie szkoły pojawiłby się napastnik z bronią. Padały też argumenty o nauce odpowiedzialności – że zamiast konfiskować uczniom urządzenia, lepiej edukować ich na temat rozsądnego korzystania z internetu i zagrożeń wiążących się ze spędzaniem długich godzin na Instagramie. A licealiści skarżyli się, że dorośli traktują ich jak małe dzieci, którym nie można ufać w podejmowaniu samodzielnych decyzji.

Pokolenie niepokoju

Początkowo skuteczność zakazów i obostrzeń, które szkoły wpisały do regulaminów, „wisiała” na słowie honoru: uczniowie mieli wyłączać albo wyciszać urządzenia na czas zajęć i trzymać je w plecakach. Utrzymanie cyfrowej dyscypliny i karanie niepokornych zrzucono zaś na kadrę pedagogiczną. W praktyce takie podejście szybko okazało się fikcją, bo nie przyjęto żadnych narzędzi, które umożliwiałyby egzekwowanie zasad. Nauczyciele nagminnie przyłapywali dzieciaki z nosami w ekranach na oddawaniu się rozmaitym rozrywkom: od wysyłania snapów i oglądania Netflixa, po robienie zakupów i obstawianie meczów NFL. Zmęczeni pełnieniem funkcji „komórkowej policji” tropiącej naruszenia cyfrowej higieny, sami dawali upust frustracji na TikToku, parodiując swoje zmagania z krnąbrnymi uczniami.

Jeszcze gorsze były potyczki z rodzicami, wykłócającymi się o prawo do zabierania telefonu ich pociechom w trakcie testu. Najbardziej zdeterminowani pedagodzy, których dyrekcja pozostawiła samym sobie, z własnej inicjatywy kupowali worki, organizery i kasetki, do których każdy przy wejściu do sali musiał wrzucić komórkę. Jednak takie rozwiązanie też nie zapewniało porządku w klasie, bo komórki i tak dzwoniły i wibrowały, rozpraszając uwagę uczniów. Spora część lekcji schodziła więc nauczycielom na opanowywaniu chaosu w klasie. Na dodatek zawsze znaleźli się spryciarze, którym jakoś udało się przemycić urządzenie. Dlatego ustawy przyjęte na Florydzie czy w Kalifornii uwalniają ich od konieczności ciągłego monitorowania, czy nikt nie zerka na ekran, a dyrekcji oszczędzają potencjalnych sporów o to, czy konfiskowanie urządzeń podczas zajęć jest na pewno legalne.

Presja na polityków i władze szkolne przybrała na sile, gdy wiosną tego roku wybuchła burzliwa dyskusja wokół książki „The Anxious Generation” wpływowego psychologa społecznego Jonathana Haidta. Autor stawia tezę, że smartfony i media społecznościowe tak głęboko zaburzyły procesy rozwojowe zachodzące w dzieciństwie, że uformowały pokolenie bojaźliwych, wycofanych społecznie jednostek, oplątanych miriadą problemów emocjonalnych i poznawczych. Na dowód przytacza dane pokazujące, jak od ok. 2010 r., kiedy smartfony powoli wypierały siermiężne nokie i motorole, na całym świecie zachodnim wskaźniki lęku, depresji i ADHD wśród nastolatków poszły w górę. „Dzieci, które przechodzą okres dojrzewania online, dużo częściej porównują się z innymi, czują się bardziej skrępowane, doświadczają więcej publicznych upokorzeń i chronicznego niepokoju niż ich rówieśnicy z wcześniejszych generacji, co potencjalnie może wprowadzić ich rozwijające się mózgi w stan ciągłej defensywy” – pisze psycholog. Według badania Gallupa amerykańskie nastolatki siedzą w social mediach średnio pięć godzin dziennie. Jeśli doliczyć do tego inne aktywności, jak granie czy SMS-owanie, czas spędzony w smartfonie dobija do siedmiu, a nawet ośmiu godzin.

Haidt zwraca uwagę, że inwazji ekranów towarzyszyło ograniczenie spontanicznych interakcji z rówieśnikami. Dzieci mają coraz mniej możliwości oddawania się swobodnej, nienadzorowanej zabawie, która uczy przezwyciężania strachu, oceniania konsekwencji podejmowanych działań, współpracy, rozwiązywania konfliktów i godzenia się z porażką. Stąd zdaniem psychologa widoczna wśród zetek (osób urodzonych po 1995 r.) silna awersja do ryzyka, która przenosi się na kolejne etapy życia. Z badań wynika, że dzisiejsi młodzi dorośli rzadziej niż wcześniejsze generacje chodzą na randki, uprawiają seks i planują dzieci, za to częściej z wyboru mieszkają w domu rodzinnym.

Książka Haidta urosła w Stanach do rangi obowiązkowej lektury każdego świadomego rodzica i oddanego pedagoga, dopełniając ich intuicje co do zgubnych skutków używania smartfonów twardymi argumentami. Najbardziej zmotywowani członkowie szkolnych społeczności zaczęli się zrzeszać. W 2023 r. grupka matek z Pensylwanii założyła Phone-Free Schools Movement, która we współpracy z ekspertami (m.in. Haidtem) przygotowała przewodnik dla szkół, wyjaśniający krok po kroku, jak wdrożyć politykę antysmartfonową tak, aby uniknąć protestów zaniepokojonych rodziców.

Pomimo tych obaw w żadnej placówce, która przyjęła antysmartfonową politykę, nie doszło do masowych buntów. Bywało, że grupka wyjątkowo opornych rodziców zbierała podpisy pod petycją za cofnięciem zakazu, ale większość miała takie poczucie bezradności wobec podstępnych algorytmów, zwodniczych interfejsów i toksycznych influencerów, że nie wierzyła już w żadne kampanie uświadamiające. Domagali się odważniejszych działań.

Patrol komórkowy

„Najbardziej zszokowało i zaskoczyło mnie to, że musieliśmy zapewniać uczniom gry i wymyślać rozrywki w porze lunchu, bo znowu stali się dziećmi” – opowiadała „Los Angeles Times” Darvina Bradley, dyrektorka Mervyn M. Dymally High School w Kalifornii, jednej z pierwszych szkół, które zamknęły smartfony pod kluczem.

Ponieważ miękkie restrykcje nie działały, w porozumieniu z rodzicami władze liceum w 2020 r. kupiły specjalne etui z zamkami magnetycznymi. Każdego ranka uczniowie chowają do nich komórki, a na koniec zajęć otwierają, przykładając do jednej z kilku bramek znajdujących się przy wyjściach. Futerały sprzedawane przez firmę Yondr podbijają dzisiaj szkolny rynek. Dave Doemel, dyrektor Bethlehem Central High School na przedmieściach Albany, która stosuje je od zeszłego roku, powiedział gazecie „Union Times”: „Przez cały rok na korytarzach i na stołówce słychać znów gwar, który wcześniej ucichł. Uczniowie śmieją się i rozmawiają ze sobą. Patrzą na siebie, zamiast spuszczać głowy” – cieszył się dyrektor liceum. Jego zdaniem nowa polityka nie przyniosłaby takich efektów, gdyby telefony nie były schowane przez cały dzień. Wcześniej każda sprzeczka czy prowokacja w porze lunchu zamieniała się w wideo, które błyskawicznie obiegało społecznościówki, ścigając setki emotikonów i postów.

Futerały Yondr to spora inwestycja, na którą wiele placówek, które wprowadziły zakazy, nie może sobie na razie pozwolić – kupienie 1,5 tys. sztuk to wydatek rzędu 30 tys. dol. Przeważnie każą dzieciom trzymać wyłączone urządzenia w plecakach, ale za przestrzeganie zasad odpowiadają szkolne władze, a nie sami nauczyciele. To z kolei pociągnęło za sobą większy nadzór. Ochroniarze skrupulatnie śledzą na monitoringu, co się dzieje na korytarzach i wokół budynku. Na większych kampusach patrolują teren w porze lunchu, zgarniając do gabinetu dyrektora każdego, kto się złamał. Dlatego uczniowie czasem burzą się, że taka szkoła przypomina więzienie. Nawet żeby zadzwonić do rodzica, muszą iść do administracji po zgodę. Ci, którym lęk społeczny utrudnia nawiązywanie nowych znajomości, skarżą się na podwyższony stres w porze lunchu. Jeszcze inni narzekają na nudę. Niektóre nastolatki przyznają jednak, że czują ulgę, nie musząc być na bieżąco ze wszystkim, co się dzieje w społecznościówkach.

Eksperyment z cyfrowym detoksem trwa zbyt krótko, aby pokusić się o kategoryczne wnioski. Pedagodzy pracujący w szkołach wolnych od komórek na razie kreślą obraz sielanki. Uczniowie bardziej angażują się i przykładają do lekcji. Rzadziej zostają za karę po zajęciach. Jest mniej bójek i prześladowań słabszych. A i sami nauczyciele mają wrażenie, że potrafią się lepiej skupić na pracy. Jednocześnie doskonale zdają sobie sprawę z tego, że po zakończeniu lekcji ich podopiecznych czekają dziesiątki wiadomości, dopominających się o nadrobienie cyfrowych zaległości. Dlatego realna zmiana wymagałaby ustawowej regulacji, która zmusiłaby platformy do dbania o prywatność i bezpieczeństwo nieletnich użytkowników.

Opowieść bez dowodów

Nie jest wcale wykluczone, że główne źródła bolączek młodego pokolenia leżą jednak gdzie indziej. Choć teoria Haidta jest intuicyjnie przekonująca, to wielu naukowców wytknęło mu błędy, które praktycznie obracają ją w proch – zaczynając od mylenia korelacji z przyczynowością, dobierania danych pod tezę i przywoływania jako dowodów wyników wadliwych eksperymentów.

Dotychczasowe badania nie wykazały jednoznacznie, aby używanie mediów społecznościowych przekładało się na problemy psychiczne młodego pokolenia. Jeśli już znajduje się jakieś związki, to są one słabe albo prowadzą do innych wniosków niż te, które wysnuwa Haidt – np. że nastolatki zmagające się z depresją konsumują więcej social mediów, a nie odwrotnie.

Mnożące się zakusy na komórkowe zakazy niektórym ekspertom kojarzą się wręcz z technologiczną paniką, która w latach 60. XX w. unosiła się nad telewizją, a kilka dekad wcześniej radiem. Na dobrą sprawę nie jest nawet pewne, czy zaburzenia wśród młodzieży faktycznie wystrzeliły w ostatniej dekadzie do rozmiaru epidemii, czy też na zwyżkę statystyczną bardziej wpłynęły wysiłki na rzecz destygmatyzacji chorób psychicznych i zmiana definicji niektórych kategorii diagnostycznych. „Haidt jest utalentowanym narratorem, ale jego opowieść nadal oczekuje na dowody” – napisała w recenzji „The Anxious Generation” na łamach „Nature” prof. Candice L. Odgers, psycholożka rozwojowa z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine. – „Powtarzająca się w książce sugestia, że technologie cyfrowe przeprogramowały mózgi dzieci i powodują epidemię chorób psychicznych, nie ma oparcia w nauce. Co gorsza, pomysł, żeby obwiniać media społecznościowe, może odciągać nas od skutecznej reakcji na prawdziwe przyczyny obecnego kryzysu” – dodała.

Jeśli nie są nimi smartfony, to co? Badania mówią, że rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana niż opowieść Haidta. Rolę może tu odgrywać cała gama czynników: trudne doświadczenia z wczesnego dzieciństwa (m.in. przemocy), ubóstwo, brak wsparcia rodziców, historia chorób psychicznych w rodzinie, dyskryminacja. A to nie są problemy, którym można zaradzić za pomocą zakazu. ©Ⓟ