„W Ministerstwie Finansów ciągle analizujemy stronę dochodową budżetu, ale w tej chwili nie pracujemy nad podwyżkami podatków” – powiedział minister Andrzej Domański „Newsweekowi”. Niejednego czytelnika pewnie to uspokoiło, choć powinno budzić co najmniej zdziwienie.

Od momentu przejęcia władzy, a nawet wcześniej, nowa koalicja dawała do zrozumienia, że kasa państwa jest w trudnej sytuacji. Pod koniec października 2023 r. poseł Polski 2050 Ryszard Petru nawet zapowiadał konieczność nowelizacji budżetu. Okrawanie CPK, poprzedzone próbą wysadzenia całego projektu w powietrze, tłumaczono zbyt dużym obciążeniem dla finansów publicznych. Rozpoczęło się też cięcie świadczeń społecznych – 14. emerytura będzie w tym roku niższa o prawie 900 zł od zeszłorocznej, choć w górę poszły i płace, i ceny. Poseł Petru – szef sejmowej komisji gospodarki i rozwoju – wspominał także o wprowadzeniu kryterium dochodowego do świadczenia 800+. Do tego rząd proponuje, aby wynagrodzenia w budżetówce wzrosły w przyszłym roku o 4,1 proc., czyli o inflację, co oznacza realne zamrożenie pensji.

Przestarzałe ramy

Skoro jest źle, to dlaczego MF nie szykuje głębszych zmian podatkowych? Zwłaszcza że Polska została objęta unijną procedurą nadmiernego deficytu. To konsekwencja zeszłorocznej dziury budżetowej i pesymistycznych perspektyw dla naszego kraju przedstawionych w wiosennej prognozie Komisji Europejskiej. Według Brukseli do końca 2025 r. deficyt budżetowy utrzyma się u nas na poziomie ok. 5 proc. PKB, a dług publiczny wzrośnie z niespełna 50 do 58 proc. PKB, czyli o 8 pkt proc.

Na dłuższą metę zdaniem – KE – może być nawet gorzej. „Ogólnie rzecz biorąc, z analizy stabilności długu wynika, że w średnim okresie ryzyko będzie wysokie. Zgodnie z dziesięcioletnią prognozą podstawową wskaźnik zadłużenia sektora instytucji rządowych i samorządowych będzie stale rósł w tym okresie do około 85% PKB w 2034 r.” – czytamy w sprawozdaniu Komisji dotyczącym państw członkowskich, którym grożą restrykcje fiskalne.

Można, a nawet należy, krytykować Brukselę za to, że w przypadku Polski najwyraźniej przyjęła czarny scenariusz za najbardziej prawdopodobny. Tym bardziej odnosi się to do unijnych reguł fiskalnych. Nie ma powodu, aby Europa trzymała się sztywnych ram ustalonych w latach 90., czyli w kompletnie innej epoce gospodarczej. Szczególnie że jej najwięksi konkurenci w tak lekkomyślny sposób rąk sobie nie wiążą. USA mają dług publiczny na poziomie 120 proc. PKB, a Chiny 83,6 proc., a więc wyraźnie ponad dopuszczalną granicą w UE (60 proc. PKB).

Nie zmienia to faktu, że Polska będzie musiała w jakimś stopniu zacisnąć pasa. Jak? Na razie trudno powiedzieć, ale należy zakładać, że KE nie będzie przesadnie surowa dla rządu kierowanego przez premiera pochodzącego z tej samej frakcji co jej szefowa. Dokładne rekomendacje dla państw członkowskich objętych procedurą nadmiernego deficytu Komisja przedstawi jesienią. Nawet jeśli będą one dla nas wyjątkowo łagodne, to ich wdrażanie zbiegnie się z koniecznością ponoszenia ogromnych wydatków. Mowa o inwestycjach w energooszczędne rozwiązania wynikające z dyrektywy budynkowej oraz zbliżającym się rozszerzeniu systemu uprawnień do emisji CO2 o kolejne dwa obszary – transport i budownictwo. Do tego musimy modernizować armię, co oznacza, że wydatki zbrojeniowe przekroczą zapewne 4 proc. PKB. Jakby tego było mało, premier ogłosił, że Polska będzie się starała o organizację olimpiady (choć raczej mało kto bierze to na poważnie).

Polska odstaje od unijnych standardów

Dług publiczny naszego kraju wciąż jest niewielki, zwłaszcza na tle reszty państw UE – w I kw. tego roku wyniósł 51,4 proc. PKB, aż o 30 pkt proc. mniej od średniej unijnej, którą zawyżają państwa Południa oraz Francja i Belgia. Polska wypada mniej więcej w środku stawki. Przywiązanych do przestarzałych kryteriów fiskalnych urzędników niepokoi przede wszystkim tempo przyrostu nowego długu – ponad 3 pkt proc. r/r, co było trzecim najwyższym wynikiem w UE.

Tradycyjną odpowiedzią na naruszanie reguł fiskalnych jest cięcie wydatków. Tak też będzie zapewne w Polsce, gdy rząd pozna wreszcie zalecenia KE. Tym bardziej że tworzy go liberalna ekipa ministrów zagrzewana do boju przez jeszcze bardziej liberalnych posłów i posłanki z drugiego szeregu – takich jak wspomniany już Petru czy nawet (do niedawna) nietraktowana zbyt poważnie Klaudia Jachira, której wystąpienia sejmowe sprzeciwiające się „rozdawnictwu” czy opodatkowaniu flipperów zrobiły furorę w sieci.

Z deficytem budżetowym można walczyć, zarówno ograniczając wydatki, jak i zwiększając dochody państwa. Politycy liberalnego centrum zwykle patrzą tylko na te pierwsze, mimo że za deficyt nad Wisłą odpowiada zbyt niski poziom tych drugich. Według Eurostatu w 2023 r. wydatki sektora finansów publicznych wyniosły u nas niespełna 47 proc. PKB, czyli były 2,5 pkt proc. niższe od średniej unijnej. Równocześnie dochody sektora finansów publicznych sięgnęły niespełna 42 proc. PKB, a więc aż 4 pkt. mniej niż średnia unijna.

Polska od lat odstaje in minus od europejskich trendów dotyczących zarówno wydatków – co przejawia się niedofinansowaniem usług publicznych – jak i dochodów budżetowych. W przypadku tych drugich różnica jest zdecydowanie wyraźniejsza. Dochody sektora finansów publicznych Polski w 2023 r. były ósme najniższe w UE – za nami znalazły się niemal wyłącznie mniejsze państwa, takie jak kraje bałtyckie i Bułgaria czy raje podatkowe (Malta i Irlandia). Jeśli chodzi o wydatki publiczne, to Polska znalazła się na 13. miejscu w Unii, czyli prawie w środku stawki. Za plecami mamy kilka średnich lub dużych państw, takich jak Hiszpania czy Portugalia – oraz Holandia, którą raczej należy traktować jak raj podatkowy z zawyżonym PKB.

Można wskazać konkretne źródła podatkowe, w których Polska odstaje od unijnych standardów. Daniny takie jak VAT czy cła stanowią ponad 14 proc. naszego PKB – to dziewiąty najwyższy wynik w UE (średnia wynosi 12,9 proc.). Także pod względem składek na ubezpieczenie społeczne wypadamy wysoko, bo na ósmym miejscu z 14,2 proc. PKB (średnia to 13,9 proc.). Inaczej to wygląda w przypadku opodatkowania dochodów i majątku. Ściągamy z tego źródła 7,4 proc. PKB, co jest trzecim najniższym wynikiem w Europie – za nami są tylko Rumunia i Bułgaria. Przeciętne państwo członkowskie z opodatkowania dochodów i majątku ma 13,2 proc. PKB, a więc niemal dwa razy więcej niż Polska.

Trudno, żeby było inaczej, biorąc pod uwagę łaskawość naszego fiskusa. Podstawowa stawka PIT wynosi 12 proc., a górna 32 proc., ale w praktyce zdecydowana większość najlepiej zarabiających omija ją szerokim łukiem, przechodząc na samozatrudnienie i liniowy PIT 19 proc. Poza tym podatek dochodowy jest obliczany od dochodu pomniejszonego o składki ZUS, a podatnicy mogą skorzystać z ulg. W efekcie efektywna stawka PIT, przeciętna wysokość podatku w stosunku do przeciętnego dochodu podatnika, wyniosła w 2022 r. zaledwie 8,5 proc., o czym informował w zeszłym roku ówczesny wiceminister finansów Artur Soboń, podsumowując reformy podatkowe PiS.

Podatek od nieruchomości w Polsce ma znaczenie całkowicie symboliczne, szczególnie gdy mowa o lokalach mieszkalnych. Ich właściciele płacą zwykle ok. 100–200 zł rocznie, bo kalkuluje się go na podstawie powierzchni. W Europie obowiązuje zwykle podatek katastralny w wysokości 1–2 proc. wartości nieruchomości, co w polskich warunkach oznaczałoby konieczność zapłacenia kilku tysięcy złotych podatku rocznie. Podatek od nieruchomości wpływa co prawda do kas samorządów, ale sektor finansów publicznych to system naczyń połączonych – podniesienie dochodów gmin przełożyłoby się na spadek potrzeb wydatkowych państwa, choćby z powodu możliwości ograniczenia subwencji dla jednostek samorządu terytorialnego.

Mamy więc zidentyfikowane dwa konkretne źródła, z których ministerstwo może zwiększyć wpływy budżetowe. Nie trzeba szczególnie główkować, żeby osiągnąć to w sposób, który nie zaszkodzi mniej i średnio zarabiającym. Niestety w Polsce od dekad przyjęło się wprowadzać reformy tak, żeby przypadkiem nie uderzyć w interesy najbardziej wpływowych grup elektoratu. Zamiast ucywilizowania systemu podatkowego i zbliżenia go do standardów europejskich jesienią i w przyszłym roku będziemy mieli więc pewnie tradycyjny festiwal oszczędzania na domenie publicznej, by najzamożniejsi byli nadal syci, a Komisja Europejska ukontentowana. ©Ⓟ