Szczepionki na COVID-19 były wybawieniem, ale propaganda oraz brak transparentności w czasach tamtej pandemii mogą utrudnić walkę z kolejnymi.

Odczuwam niepokój, gdy Światowa Organizacja Zdrowia ostrzega przed kolejnym globalnym zagrożeniem dla zdrowia. Od 2020 r. przestało mnie uspokajać to, że dotyczy to zwykle epidemii, których ogniska wybuchają w egzotycznych lokalizacjach. Dlatego z niepokojem zacząłem śledzić artykuły dotyczące mpoxu – małpiej ospy, wirusowej choroby odzwierzęcej występującej głównie w Afryce. Znana jest co prawda od 1958 r., ale dopiero ostatnie kilka lat to idące w tysiące przypadków epidemie. W latach 2022–2023 mpoxem zaraziło się 93 tys. osób, a pierwsze ognisko pojawiło się poza naturalną strefą występowania (w Anglii). Teraz wirus jest np. w Szwecji. Zatem: co mi grozi?

Gdy dowiedziałem się, że jest to wirus o relatywnie niskiej zjadliwości (choć w krajach ubogich zabija dość skutecznie) i o dość niskiej zaraźliwości (potrzeba naprawdę bliskiego kontaktu z chorym, by się zarazić), odczułem pewną ulgę. Mogę więc spać spokojnie, a jednak tego nie robię.

Dlaczego?

Natarcie antyszczepionkowców

Wierzę, że ze zdecydowaną większością wirusów i bakterii, które mogą zaatakować mój organizm, medycyna jest w stanie sobie całkiem nieźle poradzić. Pod warunkiem jednak, że nie przeszkodzą jej w tym politycy. To właśnie ich interwencji obawiam się najbardziej. A dzisiaj, po czterech latach od wybuchu pandemii koronawirusa i po dwóch latach od jej zakończenia, możemy się lepiej przyjrzeć temu, jak rządy radziły sobie z jednym z największych zagrożeń zdrowotnych we współczesnej historii. Albo raczej, jak sobie nie radziły. Skupmy się na sprawie szczepień.

W przeciwieństwie do mpoxu szczepionkę na COVID-19 uzyskaliśmy dopiero po roku od wybuchu pandemii. Być może właśnie to, że preparat stanowił zupełne novum, które powinno trafić do ludzi jak najszybciej, a jednocześnie budziło u nich ogromną nieufność, tłumaczy w jakimś stopniu serię pomyłek po stronie pandemicznych decydentów. Musieli improwizować, a improwizacja skazana jest na niedoskonałości. To jednak nie tłumaczy wszystkiego.

Seria błędów, nadużyć i absurdów związanych z antycovidowymi szczepionkami przyniosła skutek w postaci spadku zaufania do szczepień oraz medycyny i nauki jako takich, a także obnażyła korupcję obecnego systemu ochrony zdrowia w lokalnym, ale też globalnym ujęciu.

Jak informował UNICEF, w kwietniu 2023 r. przekonanie rodziców o pozytywnym znaczeniu szczepień dla zdrowia ich dzieci osłabło w aż 52 z 53 badanych krajów. W Korei Południowej i Japonii aż o 33 proc. Niestety, ten spadek nie był tylko deklaratywny. Globalna wyszczepialność noworodków przeciwko błonicy, tężcowi i krztuścowi (szczepionka DTP-3) spadła w 2021 r. do 81 proc., a choć dzisiaj wynosi 84 proc., to wciąż jest mniejsza niż w prepandemicznym 2019 r. (86 proc.) i o wiele mniejsza niż próg zapobiegający wybuchom lokalnych epidemii (95 proc.). Oznacza to, że w latach 2020–2023 r. szczepienia na wspomniane choroby ominęły w sumie aż 54 mln dzieci. To obrazek globalny, ale Polska się weń wpisuje.

Nawet gdyby faktycznie szczepionki na COVID-19 spowodowały ponad 30 tys. zgonów w UE, to w zderzeniu z faktem, że uratowały 1,4 mln ludzi, należałoby uznać je za błogosławieństwo. A ludzie zapomnieli o tym, bo poczuli się oszukani i bagatelizowani

Liczba przypadków uchylania się od obowiązkowych szczepień dzieci i młodzieży wzrosła nad Wisłą z 50 tys. w 2020 r. do niemal 90 tys. w 2023 r. Ma to przełożenie na zdrowie Polaków. Na przykład w 2023 r. na odrę zachorowały 22 osoby. W tym roku, a dopiero kończy się sierpień, zanotowano 232 przypadki. Stowarzyszenie Stop NOP, główna organizacja antyszczepionkowców w Polsce, ma się wciąż bardzo dobrze, a w internetowych dyskusjach szczepionkę przeciw COVID-19 powszechnie nazywa się „szprycą” i przypisuje jej – rzekomo ukrywane przez władze – tragiczne skutki uboczne. Jeśli młody piłkarz umiera na murawie, to dla wielu jest oczywiste, że przyczyną jest przyjęcie przed trzema laty kilku dawek „koktajlu genetycznego” czy „eksperymentalnego eliksiru”.

Gdyby szczepionka naprawdę powodowała na masową skalę zatory serca, to mielibyśmy dzisiaj do czynienia z wielkim wymieraniem – w końcu przyjęło ją ponad 5,5 mld ludzi (ok. 70 proc. populacji globu). Jednocześnie większość badań wskazuje na relatywnie wysoką skuteczność szczepień antycovidowych (65–75 proc.), która przełożyła się na ocalenie milionów. W opublikowanej w „Lancecie” pracy „Estimated number of lives directly saved by COVID-19 vaccination programs in the WHO European Region, December 2020 to March 2023” szacuje się, że w samej Unii Europejskiej szczepienia ocaliły życie 1,4 mln osób.

Ludzie tego nie doceniają, ale… nie ich wina.

Bat deliberatywny

Obserwując historię szczepionki przeciw COVID-19, można by dojść do wniosku, że wszystko działało wyśmienicie, dopóki nie zaczęto jej aplikować pacjentom.

Najpierw bardzo szybko od momentu, gdy świat dowiedział się o istnieniu nowego wirusa, wyizolowano jego genom. Stało się to 10 stycznia 2020 r. Już trzy dni później Moderna ogłosiła rozpoczęcie pracy nad szczepionką typu mRNA, w kwietniu do wyścigu dołączyły Oxford i AstraZeneca, a w maju Pfizer i BioNTech. Rozmaite firmy i laboratoria rozpoczęły badania nad ponad 360 rozmaitymi wariantami szczepionki finansowane zarówno z prywatnej, jak i publicznej kieszeni. Na rozwój nowych preparatów – oczywiście tylko niewielka ich część trafiła na rynek – wydano 30–50 mld dol. Jednocześnie większość prestiżowych czasopism medycznych udostępniła za darmo swoje treści dotyczące koronawirusa i ułatwiła proces publikowania nowych artykułów.

Świat zjednoczył się pod egidą walki o przywrócenie normalności. Mieliśmy już dość lockdownów. Wielu z nas oczekiwało szczepionek jak wybawienia od absurdalnych i antywolnościowych polityk. Byliśmy zresztą w tych oczekiwaniach utwierdzani przez ekspertów.

„Dopóki nie będzie szczepionki, jesteśmy skazani na pulsacyjne odmrażanie i zamrażanie życia społecznego” – mówił w październiku 2020 r. dr Paweł Grzesiowski, dzisiaj główny inspektor sanitarny, wówczas ekspert Naczelnej Rady Lekarskiej. „Szczepienie jest jedynym racjonalnym wyborem, dzięki któremu będziemy mogli szybciej wyjść z pandemii” – pisali w grudniu 2020 r. członkowie zespołu doradczego ds. COVID-19 przy prezesie PAN. A jednak gdy od 23 grudnia 2020 r. w Polsce szczepionka była już dostępna, wcale nie ruszyliśmy po nią gremialnie. Na kolejne miesiące media stały się tubą propagandową mającą przekonać Polaków, by udali się po kolejną dawkę. Szło opornie. Tyle że to było oczywiste. Z badania opublikowanego przez Warszawski Uniwersytet Medyczny i Uniwersytet Warszawski wynikało, że tylko 37 proc. wyraża wolę zaszczepienia się na COVID-19.

Skąd ta rezerwa? Eksperci oraz politycy jednogłośnie zrzucili winę na ruchy antyszczepionkowe, a powinni byli sami uderzyć się w piersi. Komunikaty zachęcające do szczepień szły przecież od tych samych osób, które wcześniej opracowywały, konsultowały i promowały pandemiczne obostrzenia, w tym te tak absurdalne jak zakaz wstępu do lasu. Ci sami ludzie przez pierwsze miesiące pandemii legitymizowali w debacie publicznej kary dla osób, które absurdom podporządkować się nie chciały i manifestowały swój sprzeciw publicznie, i zatrzymania, które sądy miały po kilku miesiącach uznać w dużej części za nielegalne. Do tego odpowiedzialni za ochronę zdrowia Polaków postrzegani już byli jako uprawiający prywatę aferałowie w wyniku choćby zakupu wadliwych maseczek za 5 mln od „krewnych i znajomych królika” oraz respiratorów za 200 mln zł, z których większości nigdy szpitalom nie dostarczono. Słowem, nie byli już autorytetami.

Czy można było oczekiwać, że ludzie zaufają takim „liderom”? Niestety, gdy szczepionki już się pojawiły, liderzy – nie tylko w Polsce – wciąż zawodzili. Po pierwsze, budowali opresyjną narrację, w której niezaszczepieni mieli być „fabrykami wirusa” (dr William Schaffner) i dlatego potrzebne były wobec nich restrykcje, np. „godzina policyjna lub zakaz przemieszczania się między województwami” (prof. Miłosz Parczewski). Ostatecznie w Polsce ograniczenia dla niezaszczepionych nie były tak uciążliwe jak w innych państwach. We Francji wprowadzono paszport sanitarny, który uprawniał do korzystania z restauracji, kin czy siłowni oraz podróży pociągami albo samolotami. Podobne rozwiązanie funkcjonowało we Włoszech. Posiadanie green passa było warunkiem wykonywania pracy zarobkowej. Silniejsze ograniczenia niż w Polsce niezaszczepieni napotykali też m.in. w Grecji czy Niemczech. W Austrii wprowadzono obowiązek szczepień dla dorosłych (na krótko). Z kolei w USA obowiązek szczepień wprowadzano sektorowo – dotyczył np. pracowników ochrony zdrowia i firm wykonujących usługi dla rządu. Własne wymogi szczepionkowe wprowadzały też oddolnie niektóre stany. Słowem, właściwie na całym świecie – poza Szwecją – jedynym sposobem edukacji w zakresie szczepień był bat. Trochę to niespójne z powszechnie deklarowaną wiarą w siłę społeczeństwa obywatelskiego i demokracji deliberatywnej, prawda?

Historia nie zna przypadku, by budowanie atmosfery przymusu i zastraszania przyczyniało się do wzrostu zaufania społecznego. Nic dziwnego, że zasiano w ludziach nieufność wobec szczepień jako takich, która utrzymuje się do dzisiaj. Nawet Ashish Jha, koordynator Białego Domu walki z COVID-19, przyznał w końcu w lipcu 2024 r., że „w długiej perspektywie obowiązek szczepionkowy wytworzył wiele nieufności i był szkodliwy, z czego płynie nauka, że w przyszłości, jeśli pojawi się ponownie, powinien być bardzo, bardzo wąski”.

Narracja zmienną jest

Inną sprawą jest merytoryczna narracja proszczepionkowa. Działanie szczepionek przedstawiano w sposób wyidealizowany, budując w społeczeństwie wygórowane oczekiwania. Celował w tym prof. Andrzej Horban, ówczesny doradca premiera. Sugerował np., że „w przypadku zaszczepienia przeciwko COVID-19 odporność raczej będzie utrzymywać się przez wiele lat” (potem okazało się, że poziom ochrony po pełnym zaszczepieniu zaczyna znacząco maleć już po czterech miesiącach, stąd konieczność pobierania dawek przypominających). Z jego ust padło też stwierdzenie, że „zaszczepieni przeciwko COVID-19 nie będą zarażali, bo nie będą zakażeni”. Tymczasem głównym celem szczepienia było zmniejszenie ryzyka ciężkiego przebiegu choroby i śmiertelności z jej powodu, a nie zapobieganie zakażeniu i w konsekwencji zarażaniu. Z danych CDC (centrów kontroli i zapobiegania chorobom) wynika, że szczepionki zapobiegają zakażeniu średnio w jedynie 54 proc.

Pisząc szczepionkową hagiografię, eksperci potrzebowali także diabła. W tej roli obsadzano rozmaitych celebrytów, np. tenisistę Novaka Djokovicia, który się nie zaszczepił, mimo że w efekcie nie mógł wziąć udziału w ważnych turniejach. Z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy przymuszanie sportowca w świetnej kondycji i bez schorzeń do szczepienia na COVID-19 wydaje się nieuzasadnione.

Wszyscy, którzy choćby na jotę odbiegali od mainstreamowej linii, byli określani mianem „szurów” i „antyszczepów”. Owszem, często mylili się i często w swojej krytyce szli za daleko. Popełniali też nadużycia przy interpretacji wyników badań. Odbieranie im platformy komunikacji – np. blokowanie na Twitterze – tworzyło jednak wrażenie, że elity boją się prawdy, a krytyków polityk antypandemicznych i szczepień zaczęto uważać za trybunów ludu.

Na tym jednak nie kończy się litania błędów w okołoszczepionkowej narracji. Najwięcej wątpliwości budziły już wspomniane skutki uboczne. Od początku było jasne, że – jak niemal każda – szczepionka na COVID-19 będzie je miała. Od silnego bólu ramienia, głowy przez gorączkę po – co było dość przewidywalne – poważniejsze następstwa w bardzo rzadkich przypadkach. Obejmujące 99 mln zaszczepionych na COVID-19 badanie Global Vaccine Data Network pokazało, że np. szczepionki Moderny zwiększają o 3,8 raza ryzyko schorzeń neurologicznych, a po szczepionce AstraZeneki (jeśli przyjęło się trzecią dawkę) ryzyko zapalenia osierdzia rośnie 6,9-krotnie. Rosło ono też po podaniu szczepionki Pfizer-BioNTech.

W 2021 r. internet zawrzał od informacji, że dane Europejskiej Agencji Leków mówią o 30,5 tys. zgonów w wyniku szczepień na COVID-19. Były to informacje fałszywe, gdyż są to dane o wszystkich zaraportowanych zdarzeniach medycznych po przyjęciu danego specyfiku, niezbadane pod kątem związku przyczynowo-skutkowego. Niemniej fałszywa interpretacja rozniosła się po świecie szerokim echem, czyniąc wielkie szkody.

Nawet gdyby faktycznie szczepionki spowodowały ponad 30 tys. zgonów w UE, to w zderzeniu z faktem, że uratowały 1,4 mln ludzi, należałoby uznać je za błogosławieństwo. A ludzie zapominali o tym, bo… czuli się oszukani i bagatelizowani.

Zadziałała tu zasada niezadowolonego klienta, który jest skłonny zrobić duży szum wokół swojej sprawy, odstraszając innych. „Klienci” niezadowoleni ze szczepień to często zignorowane przez system osoby z prawdziwymi problemami. Pisze o tym Apoorva Mandavilli na łamach „The New York Times” w artykule „Tysiące ludzi uważa, że szczepionki na COVID im zaszkodziły. Czy ktoś słucha?”. Wskazuje w nim, że bezkryczna narracja tak silnie wniknęła w środowisko medyczno-urzędnicze, że uciszano bądź nie traktowano poważnie wszystkich raportujących negatywne skutki szczepień. Nawet dr Gregory Poland, redaktor naczelny czasopisma „Vaccine”, został potraktowany przez swoich kolegów naukowców z pobłażliwością, gdy żalił im się, że od czasu szczepienia nieustannie słyszy szum w uszach. Mandavilli cytuje byłych urzędników FDA (Amerykańskiej Agencji ds. Żywności i Leków) twierdzących, że bagatelizując takie przypadki, system nie dostrzegł rzadkich, ale poważnych i zmieniających życie niepożądanych odczynów poszczepiennych. Słowem: nie pozyskano wiedzy niezbędnej do rozwijania szczepionek w jeszcze bezpieczniejszym kierunku.

Dzisiaj osoby poszkodowane chcą (słusznie) dochodzić swoich praw w sądach, ale udowodnienie związku szczepienia z efektem ubocznym to bardzo skomplikowane zadanie.

Mania zakupów

Efekt braku transparentności wokół rzeczywistego działania szczepionek oraz kulawej narracji proszczepionkowej został wzmocniony przez niejasności związane z ich zakupem przez rządy. Gdy z jednej strony mamy nowy specyfik, a z drugiej korupcję, nietrudno o narodziny przekonujących szeroką publiczność teorii spiskowych.

Jeszcze raz przypomnijmy szeroki kontekst: pojawia się groźny wirus, setki firm przystępują do badań, mając z tyłu głowy, że zarobią na szczepionce, jeśli kupią ją od nich rządy. Rodzi to rozmaite pokusy. Na poziomie firm – przyśpieszania badań, ignorowania świateł ostrzegawczych i prezentowania danych w nadmiernie optymistyczny sposób. I nieformalnego zapewnienia sobie rządowych kontraktów.

W listopadzie 2023 r. prokurator generalny stanu Teksas Ken Paxton pozwał firmę Pfizer za bezprawne wprowadzanie w błąd co do skuteczności szczepionki firmy na COVID-19 i próbę cenzurowania publicznej dyskusji na temat produktu. Sprawa jest w toku. Jednocześnie krytycy wskazują, że w zarządzie Pfizera zasiada Scott Gottlieb, który wcześ niej pełnił funkcję komisarza w FDA. Tego rodzaju obrotowe drzwi między regulatorami a korporacjami umożliwiają kształtowanie polityk publicznych w sposób sprzyjających konkretnym firmom, które mogą uzyskać korzystniejsze kontrakty.

Innym problemem było oszacowanie popytu. Oczywiście, politycy chcieli wyszczepić jak największą liczbę ludzi, ale mieli w tym względzie ograniczone możliwości. Nie wiedzieli też, jak długo potrwa pandemia ani która ze szczepionek będzie chętniej przez ludzi przyjmowana. Doprowadziło to w efekcie do kontraktowania zbyt dużych dostaw. Problem ten dotyczył wielu państw od Szwajcarii przez Włochy po Polskę. W naszym przypadku prawie 13 mln nadmiarowych dawek oddano za darmo innym państwom. Koszt naszej hojności to ok. 1,3 mld zł. A ponieważ nie odebraliśmy 60 mln dawek zamówionych od Pfizera, zostaliśmy pozwani przez koncern na kwotę... 6 mld zł.

Z zakupami szczepionek wiązał się problem dystrybucji w biednych krajach. Tam, gdzie ochrona zdrowia jest najsłabsza, a ludzie najsłabiej odżywieni, szczepionki potrzebne są najbardziej, ale krajów tych na nie stać. Problem ten rozwiązano w ramach globalnego programu Covax, ale tylko częściowo. Wyszczepialność na COVID-19 pierwszą dawką w najuboższych państwach okazała się niemal trzykrotnie niższa niż w bogatych. Dzisiaj naukowcy twierdzą, że należało się skupić na szczepieniu najbardziej wrażliwych grup, np. seniorów, zamiast na masowej wakcynacji. Jedno z badań szacuje korzyści z takiej precyzyjnej strategii na 950 mld dol. w skali roku. Niektórzy sugerują też, że należy zreformować system własności intelektualnej tak, by w razie kryzysu biedne państwa mogły na własną rękę – i taniej – produkować preparaty wynalezione w krajach bogatych. Takie rozwiązania napotykają opór ze strony koncernów farmaceutycznych. Jest on o tyle zrozumiały, że rozwiązanie to ograniczy możliwość zarabiania na lekach, a więc także bodźce do badań nad nowymi lekami. Zamiast osłabiania praw własności należałoby raczej odchudzić biurokrację wokół badań klinicznych, co ograniczyłoby koszt inwestycji w nowe leki.

Czy warto było się szczepić? Oczywiście, przynajmniej w większości przypadków. Problem w tym, że w razie kolejnej dużej pandemii takie przekonanie będzie prawdopodobnie żywić jeszcze mniej osób niż w trakcie pandemii COVID-19, a to uczyni walkę o normalność jeszcze trudniejszą. To właśnie powód mojego niepokoju.

Najpoważniejszą lekcją, którą decydenci powinni wyciągnąć z problemów z tych lat, jest konieczność traktowania zwykłych ludzi poważnie, ograniczenia do minimum paternalistycznych zapędów i zaprojektowanie systemu w taki sposób, by dobre rozwiązania rozchodziły się w czasach kryzysu samoczynnie i oddolnie. ©Ⓟ