Pretensje białej prowincji do wielkich miast są dzisiaj w Ameryce nawet silniejsze niż osiem lat temu, kiedy wygrał Donald Trump. Ludzie mówią tam: „Nie dostajemy tego, na co zasługujemy, rząd się nami nie interesuje, a nasze podatki wydaje na innych”.
Z Katherine J. Cramer rozmawia Emilia Świętochowska
ikona lupy />
Katherine J. Cramer, profesor nauk politycznych 
na Uniwersytecie Wisconsin-Madison. Autorka książki „The Politics of Resentment” / Materiały prasowe / Fot. Althea Dotzour/
UW-Madison/Materiały prasowe
Od kilku dekad w kampaniach przed wyborami prezydenckimi w USA kandydaci zadają wyborcom to samo pytanie: „Czy żyje się wam lepiej niż cztery lata temu?”. Jak pani myśli, co odpowiedziałaby dzisiaj większość Amerykanów?

Z obrazu, jaki kreślą dane makro ekonomiczne, wynika, że ludziom ogólnie wiedzie się lepiej niż cztery lata temu. Gospodarka się odbiła po pandemii, notujemy wzrost PKB, bezrobocie jest niskie. Ale sami Amerykanie wcale nie uważają, że mają się tak dobrze. Jednym z głównych powodów jest inflacja. Wskaźniki zatrudnienia czy tempo wzrostu to dla nich przeważnie abstrakcyjne kategorie; ceny na stacjach benzynowych i w sklepach spożywczych widzą i odczuwają w swoich portfelach na co dzień. Podobnie jak rosnące rachunki za mieszkanie i opiekę zdrowotną.

Rozdźwięk między danymi makro ekonomicznymi a tym, jak kondycję gospodarki postrzegają sami Amerykanie, jest uderzający. Według badań wielu jest przekonanych, że kraj jest w recesji, inflacja idzie w górę, zaś bezrobocie jest najwyższe od 50 lat. A przecież to nieprawda.

Niektórzy badacze twiedzili, że za ten pesymizm odpowiada w dużej mierze negatywnie nacechowany przekaz medialny na temat gospodarki. Widząc masę alarmujących nagłówków o szybującej inflacji, Amerykanie nabrali pewności, że dzieje się źle. Podejrzewam, że coś w tym jest, choć eksperci, którzy analizują informacje medialne, mówią, że w ostatnich miesiącach przekaz nie jest już taki negatywny. Jedna rzecz na pewno zmieniła się przez pandemię: ludzie odczuwają dziś większą niepewność. Owszem, ona istniała już wcześniej. Sporo osób martwiło się, czy utrzyma pracę, czy stać je, by posłać dzieci na studia, czy mają wystarczające oszczędności. Wraz z pandemią doszło jeszcze poczucie, że sprawy mogą się potoczyć naprawdę źle. I to z dnia na dzień. Nawet w takim kraju jak Stany Zjednoczone, niezależnie od mitycznych wyobrażeń, jakie mamy na temat naszej gospodarki, wiemy już, że wszystko może się szybko posypać. Chociaż dzisiaj Amerykanie średnio zarabiają lepiej niż cztery lata temu, wielu z nich nie ma większej możliwości planowania i oszczędzania. Nie czują się pewniej i stabilniej. Przeciwnie – myślą, że gospodarka jest ustawiona przeciwko nim.

Ustawiona?

Tak, uważają, że zwykli obywatele nie mogą w niej prosperować. W ramach projektu Commission on Reimagining Our Economy rozmawialiśmy z ludźmi z całego kraju – o tym, jak im się wiedzie, o ich problemach, zmaganiach, aspiracjach. Często słyszeliśmy od nich, że siłą napędową gospodarki jest chciwość. Że osoby cieszące się bogactwem i władzą zaprojektowały ją tak, aby zgarniać dla siebie korzyści, a aby pozostali musieli walczyć o utrzymanie się na powierzchni. Nawet wśród Amerykanów, którzy mają stabilną pracę, nie toną w długach ani nie żyją w ubóstwie, panuje silne przeświadczenie, że system ekonomiczny i polityczny jest z gruntu nieuczciwy. A ktokolwiek podejmuje decyzje, nie dba o zwykłych ludzi. Niewielka grupa, która się bogaci, jest coraz bardziej oderwana od życia większości. „Wszystko jest urządzone pod takich, co radzą sobie świetnie, a nie pod takich jak my” – mówili nam badani. Nastroje są ogólnie ponure. Dominuje poczucie, że po prostu nie idzie nam za dobrze.

Poza tym ludzie patrzą też na gospodarkę przez pryzmat swoich sympatii politycznych. Jeśli skłaniasz się ku Partii Demokratycznej, to pewnie powiesz, że kraj radzi sobie nieźle. Jeśli głosujesz na republikanów, to raczej będziesz zdania, że trwa kryzys.

Czyli nie chodzi tyle o samą gospodarkę, ile o gospodarkę kierowaną przez Joego Bidena?

Tak, to odgrywa ważną rolę. Nawet jeśli ktoś uważa, że sam jest w dobrej sytuacji finansowej, to partyjne preferencje zabarwiają jego ocenę stanu gospodarki. To nic nowego. Widzimy ten trend od dawna.

Nie ma pani wrażenia, że tożsamość polityczna – to, czy jesteś republikaninem, czy demokratą – stała się nadrzędnym sposobem identyfikacji? Że mówi o człowieku więcej niż jego klasa społeczna, miejsce zamieszkania, płeć czy rasa?

To bardziej skomplikowane. Co najmniej od lat 60. XX w. wiemy, że identyfikacja z partią ma ogromny wpływ na to, jakie podejście do różnych spraw mają obywatele i na kogo głosują. Nowe jest to, że sympatie polityczne pokrywają się dzisiaj z wieloma innymi kategoriami i podziałami w życiu Ameryki. Dla sporej części ludzi partyjna tożsamość sama w sobie nie jest bardzo ważna. Wiele osób podkreśla, że nie lubi o polityce rozmawiać, a nawet nie chce o niej słyszeć. Wolałoby nie mieć z nią niczego wspólnego. Ale widzimy jednocześnie, że partyjne identyfikacje mają dziś dużo szersze znaczenie niż kiedyś – mówią o tym, jaką osobą jesteś. Posłużę się tu stereotypami: jeśli jesteś białym mężczyzną, który jeździ pick-upem z flagą USA przyczepioną do bagażnika, to musisz być republikaninem; jeśli jesteś czarną kobietą z wielkiego miasta jeżdżącą priusem, na pewno jesteś demokratką. To wręcz niezwykłe, ile rzeczy nabrało partyjnych barw – zaczynając od tego, jaki masz samochód, przez to, jak spędzasz czas wolny, po to, co jadasz…

…a nawet jakie piwo pijesz.

Właśnie. Podsumowując – nie sądzę, aby sympatie partyjne były teraz ważniejsze niż dawniej. Natomiast nie mam wątpliwości, że stały się ważnym wyznacznikiem tego, jakim typem Amerykanina jesteś.

Czy to jakoś wpływa na relacje w życiu codziennym?

Sądzę, że tak. Jest sporo sondaży pokazujących, ile osób zerwało z kimś kontakt przez politykę. W Wisconsin – stanie, w którym mieszkam – kilka lat temu przeprowadziliśmy badanie, które wykazało, że jedna trzecia respondentów przestała rozmawiać z bliską osobą z powodu różnic partyjnych. Ważne są tu dwie kwestie. Z jednej strony ludzie uważają istniejące podziały polityczne za tak znaczące, że nie chcą mieć kontaktu z „tymi drugimi” – np. rozmawiać z sąsiadami, którzy wbili przed domem tabliczkę wyborczą kandydata partii „przeciwników”. Z drugiej – jeśli mają powody, aby ze sobą rozmawiać, to znajdują sposoby na ominięcie tego, co ich dzieli. Nie jest przecież tak, że Amerykanie stracili tę umiejętność albo nie czerpią już przyjemności z więzi z inną osobą. Ale niezależnie od tego, czy jest to bardziej kwestia otoczenia politycznego, czy mediów, ludzie są dziś przepełnieni lękiem i nieufnością. To się czuje.

Commission on Reimagining Our Economy (interdyscyplinarna komisja Amerykańskiej Akademii Sztuk i Nauk, mająca za zadanie szersze uwzględnienie dobrostanu obywateli w podejściu do gospodarki), której jest pani współprzewodniczącą, pisze w swoim raporcie: „Zbyt wiele uwagi poświęca się temu, jak radzi sobie gospodarka, a za mało temu, jak radzą sobie Amerykanie”. Co właściwie miałoby to oznaczać w praktyce?

To znaczy, że powinniśmy spojrzeć poza PKB, indeks Dow Jones, poziom bezrobocia i inne wskaźniki ekonomiczne. Zastanowić się, czy Amerykanie czują się bezpieczni. Czy mają poduszkę finansową, dzięki której są spokojniejsi o przyszłość. Czy muszą się martwić, jak pokryją koszty nagłej procedury medycznej. Samo to, że ludzie mają zatrudnienie, przekłada się na wskaźnik bezrobocia, ale nie mówi, czy praca jest dla nich źródłem satysfakcji, czy ciągłą walką. Czy zapewnia im godność? Czy pozwala spędzać czas z rodziną i przyjaciółmi? Czy mogą sobie zafundować wypoczynek? A to całkiem inny sposób myślenia o gospodarce.

Taka perspektywa nieuchronnie prowadziłaby do wniosku, że potrzebne są liczne reformy: zabezpieczeń społecznych, rynku pracy, ochrony zdrowia, prawa konsumenckiego…

Zgadza się. Część z nich została zresztą przyjęta za administracji Bidena. Dopiero niedawno zaczęłam rozumieć skalę zmian legislacyjnych wprowadzonych przez ostatnie cztery lata. O niektórych było dość głośno – zwłaszcza o tych z okresu pandemii, jak: rozszerzenie ulgi podatkowej na dziecko, pomoc dla małych firm, lepsza ochrona lokatorów. To rzeczy, które pokazywały ludziom, że państwo naprawdę może mieć wpływ na zmniejszanie ubóstwa czy poprawę warunków prowadzenia biznesu. Niektóre ważne reformy wciąż są słabo widoczne dla społeczeństwa. Myślę, że jeszcze nie w pełni rozumiemy znaczenie rozwiązań wchodzących w skład polityki przemysłowej Bidena. I podejrzewam, że wiele osób w jego administracji mocno się zastanawia, dlaczego tylu Amerykanów nie docenia tego, co udało się jej osiągnąć.

Może nie umiała sprzedać swoich dokonań?

Coś w tym jest. Można obwiniać media, ile się chce, ale większość ludzi nie śledzi informacji tak dokładnie jak pani czy ja, bo ma pilniejsze sprawy na głowie. Co zrobić, żeby mieli świadomość zmian legislacyjnych, które działają na ich korzyść? Najskuteczniejszą formą przekazywania informacji jest komunikacja międzyludzka – rozmowa z osobą, której ufasz. Jednak rozesłanie ludzi po kraju to niewykonalne przedsięwzięcie...

Kandydatka demokratów Kamala Harris podkreśla na wiecach – śladem swojego poprzednika Joego Bidena – że nie ma już powrotu do ekonomii skapywania, za którą orędują republikanie. Tak popularnie nazywa się teorię, wedle której na obniżce podatków dla korporacji i klasy wyższej zyskują wszyscy: powstaje więcej miejsc pracy, kraj szybciej się rozwija, a społeczeństwo się bogaci. Czy federalne programy pomocowe w pandemii zmieniły to, jak Amerykanie postrzegają rolę rządu w gospodarce?

Za wcześnie, by to ocenić. Niewątpliwie w ostatnich kilku latach w polityce gospodarczej nastąpiło przejście w stronę postneoliberalizmu. Nie jestem pewna, co jest tego przyczyną. Pandemia? A może zmiany zachodziły już wcześniej? Reforma Obamacare była przecież wyrazem przekonania, że mechanizmy rynkowe nie sprawdzają się w sferze zdrowia. Pogląd, że rząd jest problemem, a nie rozwiązaniem, pozostaje jednak w USA bardzo rozpowszechniony. Demokraci są niezwykle ostrożni, wykładając argumenty za tym, że większa obecność państwa w gospodarce jest konieczna. Nie chcą, by ktoś pomyślał, że brzmią jak socjaliści. Od tego się nadal ucieka.

Mieszkańców prowincji od dłuższego czasu skuteczniej przyciągają do siebie republikanie. Co takiego przyciąga białych, niezamożnych Amerykanów do partii, której program gospodarczy jest zbieżny z interesami wielkiego biznesu i bogaczy?

Od lat 70. XX w. w klasie robotniczej na prowincji narastało poczucie: „Jesteśmy dobrymi Amerykanami, ciężko pracujemy, a jednak nie otrzymujemy tego, na co zasługujemy”. Kiedy ci ludzie patrzyli na historię swoich rodzin, widzieli, że ich rodzicom i dziadkom, którzy wykonywali podobne prace fizyczne jak oni, żyło się lepiej. Pojawiło się więc przeświadczenie, że coś się zepsuło: „Kiedyś ludzie dostawali uczciwą nagrodę za swoją harówkę, my już nie dostajemy”. Towarzyszyło temu myślenie, że „cokolwiek robi państwo, nasze położenie się nie poprawia, zaś programy rządowe to puste obietnice”. Urazy białych robotników nabrzmiewały, a Partia Republikańska znalazła sposób, jak je wykorzystać. Oświadczyła tym ludziom: „Tak, Amerykanie tacy jak wy zasługują na więcej, ale dzisiaj należna wam część zasobów trafia do innych, którzy na nią nie zapracowali”.

„Innych”, czyli mniejszości?

Tak. Ronald Reagan miał szczególną umiejętność wytykania ludziom tych „innych”. Skupiał się na „królowych socjalu” (welfare queens), jak określano czarne, samotne matki z ubogich śródmieść, rzekomo żyjące na koszt podatników. To, że fakty były inne, nie miało znaczenia. Amerykanie pragnęli opowieści, która wyjaśniłaby im, co się wydarzyło, a republikanie ją zaoferowali. Niewątpliwie w rozważaniach o tym, kto na co zasługuje, kto ciężko pracuje, a kto nie, jest element rasowy. Mam na myśli odwołania do stereotypu „prawdziwego Amerykanina”. Obojętnie, jak się go określa: biały, niezależny mężczyzna, kowboj z pogranicza itd. Liczy się to, że ten „prawdziwy Amerykanin” dostaje dużo mniej, niż to, na co zasługuje, bo rząd woli wydawać pieniądze na programy, których beneficjentami są przeważnie ci „inni” – np. osoby czarne czy kobiety.

W ostatnich dwóch, trzech latach Donald Trump pozyskał sporo wyborców wśród Latynosów, a nawet poprawił notowania wśród czarnych. Wyraźna większość niebiałych Amerykanów nadal popiera Partię Demokratyczną, ale jej przewaga w tych grupach jest najniższa od kilku dekad. Dlaczego?

Mówimy tu głównie o latynoskich i czarnych mężczyznach. Myślę, że tym, co przyciąga wielu z nich, jest pewien typ męskości, który promuje Trump: człowieka czynu, który pokonuje przeszkody i idzie do przodu bez pomocy rządu. Na drugim biegunie są demokraci odmalowywani jako płatki śniegu, marudy i darmozjady, które nie potrafią sobie poradzić bez ręki państwa. Cały ten stereotyp bazuje na tradycyjnych hasłach Partii Republikańskiej, która rzekomo jest rzecznikiem małego rządu i etyki osobistej odpowiedzialności – tak się przynajmniej stara prezentować.

Pani książka „The Politics of Resentment” (Polityka resentymentu) wyszła w 2016 r., nieco ponad pół roku przed zwycięstwem Trumpa. To opowieść o białej, niezamożnej prowincji, w której od dawna narastają żale i pretensje do dużych miast, kojarzonych z władzą i liberalnymi elitami. Wśród mieszkańców wsi i miasteczek zapanowało przekonanie, że nikt nie dba o ich potrzeby ani nie interesuje się tym, co mają do powiedzenia. Uważali, że odmawia się im nie tylko należnej części zasobów, zasysanych przez metropolie, lecz nawet głosu. Choć skoncentrowała się pani na Wisconsin, to strategia wyostrzania poczucia niesprawiedliwości, którą z powodzeniem zastosowali tam republikanie, zdaniem wielu dobrze tłumaczyła też późniejsze sukcesy prawicowych populistów w całym kraju. Polityka resentymentu dalej działa?

Tak. Widzimy wręcz, że nastroje, o których pisałam, się nasiliły. Szczególnie w górnym Midweście, wiejskim regionie z przewagą białej populacji. Głośno słychać tam opinie: „Nie otrzymujemy tego, co się nam uczciwie należy, rząd się nami nie interesuje, masa pieniędzy z naszych podatków idzie na programy społeczne, które nie służą ludziom takim jak my”. Jest to podszyte jeszcze poczuciem, że „ci, którzy podejmują decyzje w Waszyngtonie, nie okazują nam szacunku, bo nas nie lubią i nie rozumieją. To wyniosłe elity, które nie mają pojęcia o naszym życiu codziennym”. Do czasu wygranej Trumpa w 2016 r. właściwie nie mówiono o podziale na linii miasto–prowincja. Dzisiaj mamy coraz większą świadomość roli, jaką odgrywa on w amerykańskiej polityce. Rozumiemy, że to także element dynamiki „my kontra oni”.

W 2016 r. ukazała się też inna opowieść o białej, zapomnianej klasie pracującej, która zwraca się w stronę prawicowych populistów – bestsellerowa „Elegia dla bidoków” J.D. Vance’a, dzisiaj kandydata na wiceprezydenta u boku Donalda Trumpa. Przekonała panią jego narracja?

W pewnym sensie była to pouczająca lektura. Jednocześnie wzbudziła moje wątpliwości. Spora część książki sprowadza się do zrzucania winy za ciężkie położenie mieszkańców regionu Appalachów na nich samych i ich kulturę. Nie twierdzę, że osobiste wybory nie mają konsekwencji. Chodzi mi o to, że książka Vance’a nie poświęca dość uwagi ograniczeniom i przeszkodom, z jakimi borykają się mieszkańcy rejonów przeżywających zapaść ekonomiczną. Zachowania, które opisuje – uzależnienia, przemoc itd. – to nie tyle kwestia błędów jednostek, ile świadectwa rozpaczy i symptomy degradacji całych społeczności. To porażki większego systemu. Vance tak tego nie widzi. Jego wyjaśnienie idzie po linii Partii Republikańskiej: to ludzie ponoszą odpowiedzialność za swoje problemy, nie ma potrzeby, by rząd zwiększał wysiłki i zapewniał im utrzymanie. A taka interpretacja nie ma potwierdzenia w danych.

Zaskoczyła panią trajektoria politycznej kariery J.D. Vance’a – od zapiekłego krytyka Trumpa do jego największego apologety?

Czy wyobrażałam sobie, że zostanie kandydatem na wiceprezydenta? Pewnie nie. Gdzieś na początku 2017 r. uczestniczyliśmy razem w panelu na temat populizmu i źródeł poparcia dla Trumpa. Może to kwestia tego, że rozmawialiśmy w środowisku akademickim, ale nie rozpoznaję już tamtego J.D. Vance’a w osobie, którą teraz oglądam w telewizji. Myślę, że po prostu chwycił okazję i zmienił swoją retorykę tak, by osiągnąć sukces w polityce.

W tym roku burzliwą debatę w Ameryce wywołała książka Toma Schallera i Paula Waldmana „White Rural Rage” (Wściekłość białej prowincji), która stawia tezę, że mieszkańcy wsi i miasteczek to najbardziej rasistowska, ksenofobiczna i antysystemowa grupa w społeczeństwie, która zagraża amerykańskiej demokracji. Na autorów spadła lawina krytyki za to, że powielają stereotypy, które nie mają oparcia w badaniach, albo wykrzywiają formułowane w nich wnioski. Jeśli tak jest, to dlaczego te stereotypy o białych Amerykanach z prowincji są nadal takie powszechne?

Hmmm… To element szerszego podziału. Rasistowska, zacofana, tradycyjna prowincja kontra otwarte, kosmopolityczne miasta. Może obwinianie za kryzys demokracji Amerykanów ze wsi i z miasteczek rezonuje wśród liberalnych czytelników? Nie wiem, jaka była motywacja autorów tej książki. Co innego jest ważniejsze: choć tłumaczenie zwycięstwa Trumpa poparciem białej prowincji nie traci na popularności, jest ono zwyczajnie fałszywe. Gdy się spojrzy na samą liczbę głosów, które zdobył, to widać, że najwięcej należało do wyborców podmiejskich. W dużych miastach też mnóstwo osób poparło Trumpa. Tak samo nie jest prawdą to, że wygraną zapewnili mu biali, wściekli rasiści. W swojej książce próbuję pokazać niuanse w sposobie myślenia mieszkańców prowincji o polityce. Tak, rasizm jest częścią opowieści o tym, dlaczego prawicowi populiści odnoszą tam sukcesy. Ale sprowadzanie wszystkiego do tego byłoby ogromnym uproszczeniem. Rasizm jest wszechobecny w amerykańskim społeczeństwie, społeczności wiejskie nie mają na niego wyłączności. Występuje też wśród białych liberałów. Ludzie z prowincji mają uzasadnione żale związane ze swoimi bolączkami ekonomicznymi. To, jak trudno im związać koniec z końcem, jest niesprawiedliwością. Kiedy ktoś mówi, że są bandą rasistowskich wsioków, te kwestie automatycznie przestają się liczyć.

Czym się różni wściekłość od resentymentu, o którym pani pisała?

Resentyment to ważna emocja, która nie ma takiej mocy, by motywować ludzi do drastycznych działań. To uczucie, które się tli. Wściekłość to coś innego. To silna emocja sfabrykowana przez przywódców politycznych, którzy mówią ludziom: „Nie tylko macie rację, że jesteście zdenerwowani. Macie powody, by kipieć ze złości. Macie prawo odczuwać taką wściekłość, by być gotowi szturmować Kapitol”. ©Ⓟ

Wystarczy kulturowy performance

Prawica nie składa wsi żadnych obietnic. Po co, skoro wystarczy gra na emocjach? Świetnym przykładem jest senator Ted Cruz z Teksasu, który staje przed wyborcami ze wsi i mówi: „Mój zaimek to pocałujcie mnie w d...ę!”. I dostaje za to owacje na stojąco, choć w ten sposób nie uratuje żadnego rodzinnego biznesu wypieranego z rynku przez budujący się między narodowy dyskont ani nie przyczyni się do otwarcia choć jednej kliniki odwykowej, choć prowincja potrzebuje takich ośrodków najbardziej, bo to tu epidemie uzależnień od opioidów oraz narkotyków sieją największe spustoszenie

Na edgp.gazetaprawna.pl • Wywiad z Tomem Schallerem, „Biała, wściekła prowincja”, DGP Magazyn na Weekend nr 130 z 5 lipca 2024 r.